Ars moriendi

Siedziałem wpatrzony w czarną nicość istniejącą za oknem. Cały czerwony z załzawionymi oczami gorączkowo myślałem o tym, co ostatnio się wydarzyło. Wszystko wokół mnie falowało, pływało, jakbym najadł się halucynogennych produktów, które wpłynęły na moją percepcję niczym kieliszek wódki wprowadzony strzykawką do krwiobiegu.

Rozglądając się po pokoju dostrzegłem elementy wcześniej dla mnie niewidoczne. Odstępy między półkami nie były równe – wisiały one równolegle, owszem, ale przestrzenie miały inne wartości. Najbardziej zastanowiło mnie jednak to, że nigdy nie zauważyłem dziury, jaka błyszczała pod niedużymi obrazami. Była nierówna, jej boki poszarpane i ostre, że można się skaleczyć. W dziurze chodziły głowy. Przemieszczały się z lewa do prawa i z powrotem. Na swych czubkach nosiły berety, kapelusze, cylindry, były różne i takie same. Jedne się obracały, drugie kręciły.

W tym przedstawieniu, niczym z teatru lalek, jedna z głów się zatrzymała, obróciła w stronę dziury, zrobiła krok do przodu i zajrzała do środka. Jej twarz przestała być rozmazana, obca, nic nieznacząca, a stała się jasna i bliska. Zmarszczki i obwisła skóra dopełniały obrazu. Zielone oczy – martwe od kilku lat, tak mi się zdawało – wpatrywały się we mnie ciekawie. Nie mrugały, tylko szeroko otwarte wytrzeszczały swe źrenice w moje, niezamarznięte jeszcze oczy. Usta rozwarły się, lecz zamiast dźwięku wydobył się z nich popiół. Chmura spalonego wnętrza buchnęła w moją stronę i osiadła w całym pokoju. Gdy moje nozdrza wciągnęły spalone szczątki, kichnąłem, zwracając uwagę głów krążących za dziurą. Ich gniewne, zaćmione oczy spojrzały na mnie, opadające kąciki ust opadły jeszcze bardziej, nienaturalne zęby odsłoniły się. Poczułem niepokój, który po chwili przeminął, rozwiany spojrzeniem białych źrenic wiszących w centrum oka ściany.

Zrobiłem kilka kroków ku obrazom. Największy z nich przedstawiał łoże śmierci, wokół którego zebrali się ludzie, aureole i rogi. Schyliłem głowę i wyrzuciłem ją przez dziurę. Chwilę tak stałem, wpatrując się w wyschnięty świat, po czym stanąłem obok postaci, która mnie nawiedziła.

Ruszyliśmy przed siebie główną ulicą miasta. Szare kamienice wystrzelone ku niebu rzucały cień na starców siedzących i chodzących na i po ulicy. Większość z nich była pomarszczona jak śliwki w opuszczonym ogrodzie. Głowy zadarte w górę zdawały się podziwiać czarne obłoki, lecz na ich licach bynajmniej nie widniał podziw. Zamarznięte oczy patrzyły z pogardą na innych, nakrycia głowy, niczym wysokie peruki, trzymały się na zakutych kajdanami głowach, chroniących je przed ciepłem. Przenikliwe oczy penetrowały każdy zakamarek mojej istoty. Przeszywał mnie lęk, który, zdawało się, sparaliżuje moje ruchy, przez co utknę w tej krainie żalu na wieki, lecz widok zielonych oczu, które odwróciły się na moment w moją stronę, rozwiał lodowate myśli.

Wśród gapiów ujrzałem kobietę ubraną w eugeński strój. Krótkie spodenki i bezrękawnik odsłaniały niejędrne już uda i zwisającą skórę ramion. Modnie przycięte włosy obnażały pomarszczoną szyję zdobioną licznymi łańcuszkami z wisiorkami w kształcie złamanych serc czy krzyżyków. Jaskrawy strój przyciągał uwagę przechodniów. Dopiero teraz dostrzegłem ludzi wychylających się z okien kamienic. Spoglądali na groteskową kobietę z niesmakiem i pogardą. Uważali, że nie powinna się tak ubierać – róż winien być zastąpiony żałobną czernią starości. Śmiali się z niej i wyzywali, twierdzili, że jej nie wypada. Karykaturalna postać spoglądała na mnie żałośnie. Jej oczy nie były do końca zamarznięte – broniły się resztkami sił przed zimnem widm. Widziałem, że chce mi coś powiedzieć, przekazać jakąś ważną myśl, lecz gdy tylko otwierała usta, rozlegał się szum, który zagłuszał moje myśli.

Kobieta została za nami, a my szliśmy dalej korytarzem kamienic.

Księżyc świecił wysoko oświetlając całe miasto. Na pewnym odcinku drogi pojawiła się dziura w zabudowie, w której mieściły się baraki biedaków – zarzucone łachmanami szkielety, tworzące schronienie przed zamarzniętym wzrokiem. Schorowane oczy zataczały okręgi wokół naszych głów, głodne współczucia i bliskości. Szukały swej miłości, która dawno odeszła, zostawiając ich samych. Ich dorobek ograniczał się do samego słowa, myślom brakowało wspomnień o majątku. Obok baraków ognisko paliło się ogniem dostarczającym nędznikom ciepło i światło. Nikt nie miał odwagi im pomóc – ostracyzm zainfekowałby i ich byty, był jak wirus rozprzestrzeniający się z jednej jednostki na drugą drugostkę. Ostry ostracyzm, którego źródłem są zamarznięte oczy.

Osoby wychodzące ze szkieletów zaczęły włóczyć nogami ku naszym cieniom. Jedni szli jak z wyłamanymi barkami, drudzy – z karkami. Cała armia ubogich nędzarzy z niewielkimi szkatułkami w rękach. Spojrzałem w białe oczy, tak dobrze mi znane, lecz nie ujrzałem w nich lęku, a smutek i zrozumienie dla włóczęgów. Przedziwna duma rozgrzała moją pierś. Powoli zaczęliśmy oddalać się od postaci.

Fala bezpieczeństwa, mająca swój początek w dłoni, która pochwyciła rękę mojego towarzysza, zalała moje poczucie. Idąc z Nim, czułem się swojo. Niestraszne mi widma, niestraszna mi starość. Zagłębiony w tym przekonaniu nie zauważyłem zniknięcia jedynego dobrego starca. Rozejrzałem się wokół cały zgorączkowany. Moje niezamarznięte oczy krążyły po kamienicach i bruku, szukając brakującego.

Zacząłem biec przed siebie. Nogi doprowadziły mnie do skraju smutnej architektury, na którym rozpościerały się monumentalne drzewa. Wysokie rośliny pięły się ku burzowym chmurom. Między pniami wiła się ścieżka. Doprowadziła mnie do klifu, u którego nóg rozsypany piasek falował po równinie porośniętej mchem. Kruki wirowały nad polem, groźnie kracząc. Stanąłem na wzniesieniu i wpatrywałem się w okrągły krąg ludzi. Rozpoznałem wybiórcze twarze – kobieta w groteskowym stroju i modnej fryzurze; nędzarz ze skrzywionym kręgosłupem oraz puszką przywiązaną do pasa; kobieta w futrze z martwym lisem wokół szyi. Chodzili do muzyki wydzierającej się z dziobów czarnych ptaszysk, zataczając koło.

Wpatrując się w ten makabryczny obraz, moje oczy napotkały inne, dobrze mi znane. Pustka i nicość zaistniały w moim sercu, a zielone oczy o białych źrenicach świeciły wśród zamarzniętych widm.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania