Artystyczne robótki

Franc Kafka nie pysznił się czytaniem Platona w oryginale i nie chwalił się, że bywał u Szekspira na baletach. Przeciwnie, chadzał do prowincjonalnych teatrów, wertował literaturę drugorzędną. Jednym słowem - NIE POZOWAŁ na wielkiego literata, lecz nim był; zamiast pląsania w stringach po salonie z notablami, robił swoje: bez hałasu, skromnie, powolutku, a niekiedy z cicha pęk. Że zaś talent miał ogromny i na dodatek wzmacniał go pracą nad sobą, nie musiał trąbić wszem i wobec, jakim jest wielkim pisarzem.

Niestety, ludzie udający artystów starają się zaistnieć przy pomocy pozaartystycznego dziwactwa. Jak twardziele w szlafmycach. Podczas gdy twórca udowadnia własną twórczością, że nim jest, bo tylko ona tłumaczy go z obecności na Parnasie.

Weźmy pod lupę Malcolma Lowry i jego przepastne tomiszcze Pod Wulkanem, owoc katorżniczej pracy nad wymową i siłą każdego zdania. Redaktorzy wielu wydawnictw rozkładali ręce i odrzucając tekst wyrokowali, że książka jest za długa, powinien ją przystrzyc, zmniejszyć jej tonaż i udźwig, a w ogóle kto to przeczyta.

Albo Jamesa Joyce’a, irlandzkiego skandalistę, twórcę podziwianego i komentowanego do dziś. Lub Marcela Prousta, lowelasa szwendającego się po buduarach. Kiedy ukończył jedną ze swoich książek, przesłał ją Andre Gide’owi do oceny, ten zaś nawet do niej nie zajrzał, bo awansem założył, że co taki wartogłów i bawidamek może spłodzić!

Choć mamy sporą listę przegranych, odrzuconych, zlekceważonych, to przecież każdy z tych pechowców doczekał się późniejszego uznania; prędzej lub później wykaraskał się z pomroki dziejów i został pomnikiem.

Stąd, na wszelki wypadek, autorzy wybitni migają się od wydawania ostatecznych ocen.

*

Jednak co byłoby z nimi TERAZ? Przede wszystkim owych nieszczęśliwców nie było tylu, co piszących obecnie, w związku z czym trudniej szło ich przegapić. Z tamtych lat pozostał nam spadek: stado Andre Gide’ów, pisarzy, którym z różnych przyczyn nie chce się zajrzeć do rękopisów nieznanych autorów. Raz, że nieznanych mamy brzydkie przesyty i ciężko przekopać się przez np. pięćset stron tekstu. Dwa, że niejednokrotnie szkoda zdrowia i czasu na bazgroły, z których można dowiedzieć, iż autor nie ma nic do powiedzenia.

Pomijając wszelkie aspekty obecnego wysypu grafomaństwa, zdarzają się utwory nieprzeciętne i niewybaczalnym grzechem jest spisywanie ich na straty tylko dlatego, że przysłowiowy Gide nie ma ochoty babrać się w cudzych manuskryptach. Tu mówię o szkodliwych praktykach wydawnictw.

Do zarzuconych, a zamierzchłych obyczajów szanujących się oficyn należało prowadzenie tak zwanych recenzji wewnętrznych. W kantorku siedział sobie facecik legitymujący się literacką ogładą i czytał wszystkie nadchodzące teksty. I dopiero w oparciu o jego opinię wydawnictwo decydowało, co i jak. Z żalem stwierdzam, że z powodów oszczędnościowych zlikwidowano ten urząd i przedsiębiorstwo ds. wydawania książek poczęło zajmować się produkowaniem bubli.

A co z wieloma pisarzami tonącymi w komercyjnym sosiku? Niech czekają na ciekawsze czasy, na ponowną odsłonę za głupie pięćset lat.

Wielu pisarzy zastanawiało się nad fenomenem rozprzestrzeniania się krzywdzących opinii, społecznych werdyktów skazujących czytelnika na lekturę śmieci. Między innymi Honoriusz Balzak na kartach Komedii Ludzkiej.

Nie ma o to pretensji. Rozumie, że taka jest natura człowieka: na co dzień preferuje łatwiznę, wygodnictwo, powierzchowność. Codziennie uchyla się od zastanawiania nad filozoficznymi problemami swojej egzystencji; woli bywać w maglu, niż w teatrze, bronić zalet obskurantyzmu, aniżeli opowiadać się za samodzielnym główkowaniem.

Nie ma żalu o to, że tyle czasu zajmuje rozpoznanie najczystszego talentu. Na ten temat ma pocieszającą teorię: uważa, iż utwory chybione, przelotnie dobre i z gruntu nietrwałe, są dyskretnie wpychane w nicość zapomnienia. Dopiero z czasem pojawiają się trudniejsze, wartościowsze, przedtem niedocenione, a odkryte na nowo. Powiada, że konsument literacki traktuje doraźną twórczość z przymrużeniem oka. Zezwala jej baraszkować w zbiorowej świadomości tylko przez chwilę, do czasu powstania następnej, rewelacyjnej lichoty.

Natomiast od poważnych, odpornych na blichtr i nieprzemijających, wymaga więcej, ponieważ jeśli mają one pomnożyć i wzbogacić literacki dorobek, muszą być bez skaz; dlatego ich uznanie tak długo trwa. Znienacka okazują się mądre, prorocze, jakoś naraz współczesne. Mówi się o nich, przytacza co lepsze cytaty, dopomina o umieszczenie wśród wielkich przyszłego świata. Publika zaczyna je czytać, gustować w ich lekturze i lektura tych dzieł okazuje się modna, niemal obowiązkowa.

Kiedy w latach siedemdziesiątych dotarł do straganów świetny przekład Ulissesa i James Joyce zasilił naszą świadomość, drogi i wykroty miast, wsi oraz przysiółków zaroiły się ludźmi dumnie taszczącymi egzemplarz tej książki. Po chatach, rezydencjach, blokach i szałasach, na centralnym miejscu klepiska stały serwantki z arcydziełami Kafki, Borgesa, Cortazara, Lowry’ego; łza się w oku kręci!

Nie jest to do pojęcia na współczesny rozum, lecz jego nakład wynosił aż sto tysięcy cegieł, tak że w prasie i na przystankach autobusowych trwały podniosłe rozmowy o dziele, a niejeden pastuszek czytał oburzonej krowie na rowie, kto to Molly Bloom.

Nieczytane, zakurzone, jeszcze z odciskami linii papilarnych księgarza, nieotwarte ani razu, miały jedno zadanie: z punktu onieśmielić ewentualnego gościa, dać mu do zrozumienia, że oto znalazł się w domu gigantycznego intelektualisty. I z tymi utworami było tak, jak z zezowatymi bohomazami Picassa: mało kto wiedział, co to kubizm, ale wielu o nim rozprawiało. A kląskało fachowo, uczenie, bombastycznie i ze swadą, niedaleką kuzynką histerii. Podówczas mówiło się, że jest to pożyteczny snobizm. Dziś powiedziałbym: groźny szpan.

Tymczasem pomimo że mamy XXI wiek, ciągle modne są utwory drugo i trzeciorzędne; stale uprawia się ścibolenie o niczym. Na potęgę kwintą nam wyznania, rosną wierchy udzierganych nieszczęść, zalewa powódź fabularnych wypocin nazywanych dla niepoznaki przemysłem literackim.

Cały kraj, od morza po samiuśkie Tatry uwziął się pisać memuary, dzielić cudzymi przeżyciami, dowieść, że ten, co je przedstawia, posiada klasę, czyli zajebistą wrażliwość i ekskluzywne maniery potwierdzone certyfikatem.

Są to przeważnie wyroby plotkarskie. Poczytne, kolorowe, błyszczące lakierem okładki, zatykają słabowite gardziołko wolnego rynku. Kupowane na pniu, zajmują się sztampowymi opowiastkami o tym, kto z kim żyje, jak żyje i po cholerę. Skrupulatnie, śmiało i bez oporów, nie omijając drastycznych momentów, nie bacząc na zadawane rany, pakują się z buciorami w cudzą prywatność.

*

Stara to prawda, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. A kiedy do prawdy tej dodamy powiedzenie, że na układy nie ma rady i lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu, będziemy mieli do czynienia z jegomościem nasiąkniętym zgorzkniałą substancją, czyli osobnikiem podobnym do mnie.

Załóżmy, że jestem tego rodzaju kreaturą i mam usposobienie strapionej mendy; kiedy otwieram oczy, nie patrzę na wyraźne i piękne kolory świata, nie czuję zapachu słodyczy, ale rozrywają mnie upojne drgawki obrzydzenia i mam dreszcze z rozkoszy, że oto za chwilę komuś zasadzę życzliwego kopa.

Ale założenie założeniem, a prawda jest taka, że ciągle mam nadzieję na lepszy los. Dlaczego? Chętnie odpowiem: bo TU żyję. Bo nie chcę, by robiono ze mnie markotnego biedaczyny i sfrustrowanej niedojdy. Bo przez wiele księżyców pilnie uczyłem się na porządnego człowieka, miałem przyjaciół, przykładnie latałem za potrzebą i dziewczyną, a teraz, zamiast cieszyć się i spijać nektar z owoców swojego życia, teraz, gdy wreszcie mógłbym obyć się bez zaciskania pasa i upiornego komornika stemplującego mi glacę, trzęsę się na myśl że mam wyjść na ulicę, gdzie ci sami ludzie, którzy tak masowo piszą wiersze lub prozę, ludzie, których nigdy przedtem nie widziałem na oczy, chcą mnie powiesić na suchej gałęzi, zdjąć gacie, strzelić fotę i w ramach ubawu wetknąć w Internet.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bożena Joanna 17.09.2020
    Problem stary jak świat. Trudno zdobyć uznanie u współczesnych. Ani Balzac ani Flaubert nie zasiadali w Akademii Francuskiej. Ten ostatni nawet mówił, że "les honneurs deshonorent" (w wolnym tłumaczeniu "Zaszczyty przynoszą ujmę").
  • wicus 17.09.2020
    Ciekawy i pełen emocji tekst, choć jeśli mam być szczery, muszę przyznać, że momentami wydawał mi się on odrobinę przeintelektualizowany i sztucznie przesycony "erudycyjnymi" wrzutkami. Warto też nie zapominać, że m.in. tytuły dzieł literackich należy brać w cudzysłów.
  • Karawan 17.09.2020
    "...ciągle modne są utwory drugo i trzeciorzędne; stale uprawia się ścibolenie o niczym. Na potęgę kwintą nam wyznania, rosną wierchy udzierganych nieszczęść, zalewa powódź fabularnych wypocin nazywanych dla niepoznaki przemysłem literackim. " Od strony ekonomicznej sprawa jest dziecinnie prosta - popyt! Przeciętna "intelektualność" wymaga przeciętności w wyrazie. Liczy się kasa. Jednoczęśnie dobrze mieć na podorędziu tomik z własnym nazwiskiem na okładce - to przecie nobilituje i ustawia w szeregi elit intelektualnych. Od dwu tysięcy lat jesteśmy tym samym podmiotem o którym pewien gość napisał był; "O tempora! O mores!" przekornie więc i z sympatią(!) zapytam za innym, wspołczesnym Autorem; "I co się dziwisz?"
    Dziękuję za tekst! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania