Aurora - Żeby jutro było lepsze - Część 1

I

Srebrnikowi wąwóz nie wydawał się zbyt zachęcający. Droga szeroka na jednego, dorosłego mężczyznę; wszędzie dużo półek skalnych z naturalnym murkiem obronnym w postaci dużych kamieni czy chociażby słońce oślepiające wędrowców idących z północnego-wschodu. Idealne miejsce na zastawienie pułapki.

W którą nieświadomie wpadli.

Naraz z obu stron wystrzeliły metalowe bełty, odbijając się z charakterystycznym brzęknięciem od prowizorycznej osłony w postaci ściany parowu. Deszcz pocisków nie ustępował, blokując tym samym możliwości na przejście dalej; w kierunku miasta.

Naukowiec, siedzący pośrodku dwóch drabów, nie potrafił opanować lęku. Pomimo ochrony, dalej nie odczuwał spokoju. Wyobraźnia płatała mu figle, podsuwając obrazy nieprzyjemnej śmierci, obsadzając ciężki, zaostrzony metalowy pręt, w głównej roli. Nie potrafił opanować się. Serce galopowało w klatce, puszczając kolejne dawki krwi wymieszanej z adrenaliną. Ręce, za pomocą cudnej mieszanki, nie zatrzymywały się ani na chwilę. Chodziły, trzęsły się, palce co chwila zginały

i rozprostowywały się, żeby mieć jakiekolwiek zajęcie.

Główny najemnik lustrował pole bitwy w poszukiwaniu wrażych jednostek. Dłonią przysłaniał słońce powoli wędrujące ku zenitowi, oddając tym samym jak najwięcej energii. Promienie uderzały dowódcę, a dodając do tego ciągły ostrzał z wielu kierunków, nie był w stanie dokładnie wskazać zagrożeń. Przez trajektorię pocisku, mógł jedynie zgadywać, że jeden z zabójców skrywał się na przeciwległym końcu.

Obrócił się, kiwnął na kucającego dalej wielkiego człowieka z irokezem na głowie. Ten w dwóch susach znalazł się zaraz obok herszta i nachylił do niego.

- Lekki, dajesz ognia na tamtą ścianę. – Wskazał palcem na przeciwległy koniec wąwozu. – Ja

w tym czasie pożyczę od ciebie ten długi kozik i zajmę się dywersją.

- Dy… Czym? – zapytał się wielkolud.

Dowódca poklepał go delikatnie po ramieniu. Z pochwy kolegi wyciągnął długi bagnet z odzysku. Miał przypominać wyglądem ten, którym posługiwali się Amerykanie podczas trzeciej wojny światowej, ale kowal niezbyt się postarał. Owszem, głownia była w miarę prosta, a i poradził sobie

z naostrzeniem broni. Problem tkwił w detalu - metal powyginano delikatnie na boki, co wydarzyło się raczej przypadkowo, przez co sam nóż wyglądał niczym tania podróbka z perskiego bazaru.

Doktor zaniepokoił się. Jeden z obrońców właśnie odsunął się i zaczął biec, podczas gdy drugi wychylił broń zza węgła, oddając krótkie, urywane serie. W odpowiedzi, kolejna fala wrażych kulek uderzyła w ścianę wąwozu, sypiąc piaskiem po całej kryjówce.

Liczył na coś innego. Nigdy wcześniej nie wyściubiał nosa poza granice stolicy Federacji. Pracował sobie spokojnie w laboratorium, badając nowo odkryty surowiec, którego ludzkość nie miała jeszcze w rękach. Emitował dziwną energię, więc możliwe, że mógł coś zasilać. Prawda była taka, iż pozostawało to tajemnicą, do której potrzebował pomocy w postaci urządzenia elektrycznego.

Jeżeli odkryłby źródło odnawialnej energii, uznano by go za wielkiego bohatera całej ludzkości.

Uśmiechnął się do swoich myśli, nie zważając na masakrę dziejącą się wokół. Powrócił do teraźniejszości, kiedy poczuł pęd lecącego obok pocisku. Rzucił się w wolne miejsce, jak najdalej od miejsca strzelaniny i wtulił w torbę. Ze strachu zbladł w oka mgnieniu, przez co wyglądał jak osiemnastowieczny arystokrata, balujący przez kilkadziesiąt dni i nocy.

Lekki nie zwracał uwagi na Doktorka. Jego zadaniem było osłaniać plecy szefa, nie dopuścić do okrążenia oraz, jak to on uważał, świetnie się bawić podczas strzelaniny. A potrafił to jak nikt inny. Najlepiej wychodziły mu typowe, szturmowe akcje. Wchodził na miejsce strzelaniny, szybko sprawdzał perymetr, pozbywał się agresorów i kończył robotę; wszystko to bijąc rekordy prędkości.

Dodatkowo był obyty nie tylko z bronią zasięgową. Świetnie posługiwał się nożem. Kiedy nie mógł zachować odpowiedniego dystansu do przeciwnika, zbliżał się natychmiastowo, wbijając ostrze między żebra, a dzięki swojej sile, nie musiał przejmować się skórzanymi, wzmacnianymi kurtkami.

Rekompensowało to wielkie ubytki na jego inteligencji. Nie potrafił kwestionować rozkazów ani tym bardziej pokierować kogoś odpowiednio.

Pneumatyczny karabin – podstawowa broń maszynowa każdego szturmowca – wypluwał z siebie kolejne kulki z niewiarygodną szybkością. Automat idealnie sprawdzał się na średnie odległości,

a jego skrócona wersja sprawdzała się także w zamkniętym otoczeniu. Główną ich zaletą nie było przebijanie, a sama moc obalająca: pocisk nie musiał przebić celu, ale siła z jaką uderzał powodowała złamanie kości. A jeżeli mówimy o cięższej, szybszej wersji – często z drugiego człowieka zostawał worek z pokiereszowanymi wnętrznościami.

Wielkolud wsunął się głębiej za osłonę, żeby zmienić magazynek. Rzucił okiem na laboranta i nie zdziwił się, kiedy ten kolorem już przypominał swój kitel. Te jeszcze czystsze części.

Przysiadł się bliżej, nie przerywając poprzedniej czynności. Zaczął coś mówić, natomiast do Doktorka nie docierały żadne słowa. Szok, spowodowany przez uniknięcie śmierci, trzymał go

w swoim stalowym uścisku, blokując wszelkie bodźce. Jedyne co było widoczne dla niego to pustka. Pustka, wypełniona teraz całą sylwetką ochroniarza, potrząsającym nim niczym szmacianą lalką.

Zapiszczało i chrupnęło. Naukowiec upadł głową na piach, prawie niszcząc sobie okulary. Ból uderzył mocno, rozlewając się na całą głowę. Krew szumiała złowieszczo pod czaszką, przypominając całemu ciału, że ma żyć. Szare oczy spojrzały przytomnie na postać przed nim, a twarz wygięła się

w grymasie.

- Mogłeś mnie zabić, idioto! – wrzasnął na tyle głośno, jak potrafił. To co wydobyło się z jego ust, nie do końca przypominało ludzki wrzask, a głośny, sroczy skrzek, przeplatany piskiem małej dziewczynki.

- Nie ma za co. – Najemnik wstał i wrócił na pozycję strzelecką.

Bandyci nie stanowiliby dużego zagrożenia, gdyby nie ustawiono ich w strategiczne miejsca. Przedłużane, niekontrolowane strzały początkowo trafiały w pozycje blisko których stał Lekki, ale szybko szły w górę, jakby strzelcy nagle chcieli polować na ptaki. Dodatkowo wrzeszczeli do siebie

o nowych planach, inni z kolei mówili o pozostaniu na miejscach i ostrzeliwaniu ich. Najwidoczniej nie zauważyli, że Srebrnik zniknął.

Wielkoluda to nie obchodziło. Miał strzelać, to robił to. Wyczuwał, że zbliżał się do potencjalnej kryjówki jednego ze strzelców. Po wystrzeleniu serii usłyszał, jak ktoś krzyczy w panice, po czym posypał się nieskładny grad z innej pozycji. Próbował odszukać to miejsce i skoncentrować się na nim. Możliwe, że wtedy trafiłby, a nawet usunąłby jednego z napastników.

Wychylił się mocniej, żeby dostrzec sylwetkę przeciwnika. Po chwili koło jego ręki pomknął duży, metalowy bełt. Grot dwukrotnie większy wbił się w ziemię paręnaście metrów za nim, drgając jeszcze przez chwilę.

Z przeciwległej ściany dano ognia. Młody, nawet nie dwudziestoletni chłopak, niechlujnie trzymał ewidentnie za duży karabin. Drżał z podekscytowania i strachu. Wiedział, że mierzy się z dużo wyższą ligą, że to już nie jest hobbystyczna bandyterka, a prawdziwe rozgrywki dla zaawansowanych zabójców.

Spojrzał teraz w gardziel lufy wielkiego szturmowca. Bandyta pociągnął za spust. Kliknęło, ale żaden pocisk już nie wystrzelił.

Syknęło. Metalowy nabój leciał płasko, trafiając oprawcę w klatkę piersiową, po czym kolejne idąc tą samą parabolą, przeszyły ciało młodego strzelca. Truchło uderzyło o ścianę i osunęło się zostawiając szkarłatny ślad na piaskowcu.

Z końca parowu odezwał się przeszywający krzyk rozpaczy. Długi bełt poszybował w szybko obranym kierunku, wbijając się blisko krawędzi osłony Lekkiego.

Najemnik siedział teraz i oddychał. Musiał odpocząć, strzelanie w takiej ciasnocie i z taką liczbą przeciwników, nie należało do najłatwiejszych zadań. Szczególnie, że było ich pięciu – no teraz czterech – na jednego. Popatrzył na Doktorka siedzącego ze spuszczoną głową. Trząsł się, łkał

i kurczowo trzymał torbę. Przez głowę przelatywały mu najrozmaitsze scenariusze śmierci, a żaden

z nich nie kończył się tak, jak on chciał.

Poczuł nagle na sobie wielką, ciężką łapę. Sama dłoń zajmowała prawie połowę jego chuderlawego ciała, a brązowe oczy patrzyły twardym wzrokiem prosto w niego.

- Będzie dobrze – powiedział to bez żadnych emocji. Stwierdził fakt, pomyślał naukowiec.

Przytaknął niezbyt przekonany, ale nie miał innego wyjścia. Mógł rozkleić się przy nim, ale już za dużo razy wyszedł na nieprzygotowanego płaczka. Trzeba będzie się wziąć za siebie, stwierdził. Podniósł się na nogi, ale wcześniejszy cios od ochroniarza był na tyle mocny, że pewnie wywołał wstrząśnienie mózgu. Zgiął się nagle w pół i zwymiotował cały posiłek zjedzony parę godzin temu.

Lekki nie przejął się tym. Wychylił się zza winkla i znowu dał ognia, ściągając na siebie uwagę przeciwników.

Dobrze zrobił. Po chwili cały wąwóz wypełnił się przerażonym wrzaskiem, przechodzącym łagodnie w charkot.

To był znak, na który czekał tak długo.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • LBnDrabble 08.08.2021
    Zapraszamy do zabawy ze stu słówkami. Piszemy jedno drabble na tematy:
    - Pocztówka z kosmosu
    - Stare drzewa
    Może być na jeden, albo na drugi, albo połączyć dwa w jednym.
    Czas do 15 sierpnia.
    Liczymy na ciebie!!!
    Literkowa

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania