Autostrada A9

Kto chciał dotrzeć samochodem z Polski na południe RFN, a wypadało mu jechać przez NRD, ten przekraczał granicę niemiecko-niemiecką na przejściu Rudolphstein-Hirschberg. Prowadziła przez nie tranzytowa autostrada A9 z Monachium do Berlina Zachodniego i każdy podróżny musiał nawinąć na koła swojego pojazdu jakiś jej kawałek. W RFN jechało się nią przynajmniej do Hof, a w NRD większość podróżnych nie opuszczała jej przed Hermsdorfer Kreuz. W latach 1989-1990 często tamtędy jeździłem i stamtąd obserwowałem niemieckie przemiany, nazywane „Wiedervereinigung”, czyli ponowne zjednoczenie.

Moja pierwsza jazda wypadła w kwietniu 1989 roku. Granicę w Zgorzelcu przekroczyłem o świcie i ostrożnie, przestrzegając ograniczeń prędkości, przeturlałem się przez śpiące jeszcze Goerlitz. Padał deszcz ze śniegiem, było szaro i nieprzyjemnie.

W pobliżu Loebau zobaczyłem chłopaka próbującego zatrzymywać samochody i zjechałem na pobocze. Chłopak podbiegł i zapytał:

– Jedzie pan w kierunku Bautzen?

– Tak, jadę – odpowiedziałem.

Autostopowicz wsiadł i zaraz rozpoczął rozmowę.

– Dokąd pan jedzie? – zapytał.

– Do RFN – odpowiedziałem. – Pod Stuttgart.

Na tym rozmowa się urwała i dopiero po chwili mój pasażer powiedział:

– Tu są dziury w drodze. Niech pan uważa.

Ostrzeżenie przyszło za późno, bo mimo niewielkiej prędkości wpadłem w dziurę tak, że aż mi zęby zadzwoniły.

– Cholera! – zakląłem pod nosem i chyba to zachęciło mojego pasażera do rozmowy.

– Czy w Polsce są problemy z wyjazdem do RFN? – zapytał.

– W zasadzie nie, bo wizę turystyczną można dostać bez problemu, a paszporty mamy w domach – odpowiedziałem.

– Ale wielu Polaków nie wraca – rzucił takie ni to pytanie, ni stwierdzenie.

– Jajn – odpowiedziałem takim niemieckim ni to potwierdzeniem, ni zaprzeczeniem.

– Gdybym ja mógł tam wyjechać, to na pewno bym nie wrócił – wyterkotał i zamilkł.

W milczeniu dojechaliśmy do Bautzen, gdzie mój pasażer wysiadł.

Ruszyłem i wjechałem na najgorszą chyba autostradę na świecie. Dziurawa, miejscami brukowana, upstrzona plackami asfaltowych łat, nijak nie powinna nosić tej dumnej nazwy. Od Drezna nawierzchnia była już lepsza i szczęśliwie dotarłem do Plauen. Tam pobłądziłem, bo drogowskazy kierowały mnie do wszystkich okolicznych miejscowości, ale żaden nie pokazywał drogi do granicy z RFN. Znalazłem ją w końcu i koło Schleiz wjechałem na A9.

Po kilku kilometrach wjechałem w „strefę końca”, która sprawiała wrażenie jakby za kilka minut miało się przekroczyć granicę pomiędzy życiem i śmiercią lub dotrzeć do horyzontu. Wielkie tablice informowały, że wstęp tam mają tylko przekraczający granicę lub posiadający specjalne przepustki. Potem pojawiły się wieże strzelnicze i napis, że oto mam ostatnią możliwość zawrócenia do NRD.

Potem zobaczyłem budkę z wielkim znakiem „Stop”. Z bijącym sercem zatrzymałem się, żołnierz obejrzał mój paszport i kazał jechać dalej. To jeszcze nie była granica, tylko ostatnie sito mające odsiać tych, którzy bez zezwolenia dotarli aż tutaj.

Dalej droga dzieliła się na pasy oddzielające pojazdy jadące tranzytem z Berlina Zachodniego, od tych wyjeżdżających z NRD. Po lewej stronie miałem wybetonowany plac z marnymi budynkami poczty, banku i Interschopu, po prawej jakieś podejrzane zabudowania, z tyłu A9, a z przodu kolejkę samochodów.

Posuwała się ona dosyć szybko, mimo że enerdowcy dokładnie kontrolowali każdy pojazd. Należało otworzyć wszystkie klapy i drzwi, czasem celnik kazał podnieść siedzenia lub dywaniki, czasem otworzyć coś z bagażu, a czasem wynieść wszystko. Najbardziej trzepani byli „rodacy” z RFN. Kierowcy z NRD nie byli trzepali, bo ich nie było.

Przyszła i moja kolej. Celnik przejechał pod moim autem lusterkiem na metalowym uchwycie, kazał podnieść tylne siedzenia, zamknął moje dokumenty do plastikowego pojemnika i, oddając mi go, kazał jechać dalej. Dalej była budka kontroli paszportowej, gdzie żołnierz zabrał mi pojemnik z dokumentami i też kazał jechać dalej. Nic z tego nie rozumiałem, ale grzecznie ruszyłem. Po kilku metrach zatrzymałem się przed okienkiem kolejnej budki i ze zdziwieniem zobaczyłem, że siedzący tam żołnierz ma już moje dokumenty. Dopiero po chwili zauważyłem rurę łączącą obydwa posterunki, przez którą zostały one przesyłane.

Moje dokumenty były w porządku i mogłem już jechać dalej. Po drodze musiałem jeszcze przejechać koło wieży wartowniczej, ustawionej między pasami ruchu, betonowej ścianki zwężającej szosę do szerokości jednego auta i mogących ją w każdej chwili zamknąć stalowych zapór na kółkach. Jeszcze kilkaset metrów pustej szosy i dopiero wtedy zobaczyłem zabudowania erefenowskiego posterunku granicznego. Były one jaśniejsze, czystsze i mniej militarne.

Podjechałem. Policjant obejrzał starannie mój paszport i na widok wizy z zezwoleniem na pracę powiedział:

– O! Pan u nas pracuje.

– I to oficjalnie – dodałem z dumą.

– Pięknie – odpowiedział. – Proszę jechać.

I tyle było tej granicy. Dalej A9 była gładziutka i niczym nie przypominała tamtej dziurawej „autostrady” pod Dreznem.

Po dwóch miesiącach wracałem i już od Hof nastrajałem się na graniczne przeżycia. Patrzyłem na drogowskazy, żeby nie pobłądzić, ale od tej strony jakoś nie bano się napisać, że:

„Granica – 15 km

Berlin – 315 km”

Erefenowski policjant sprawdził tylko paszport i kazał jechać, a celnik odprawił mnie machnięciem ręki.

Pod enerdowskim okienkiem musiałem wysiąść. Żołnierz sprawdził paszport, przybił w nim pieczątkę i oddał mnie w ręce celnika, który bardzo dokładnie obejrzał erefenowską wizę w moim paszporcie.

– O! Jest zezwolenie na pracę – powiedział ni to do mnie, ni do siebie. – Też bym tak chciał – dodał pod nosem.

Obszedł powoli auto, kazał mi wysiąść, siadł na moim miejscu i otworzył skrytkę na dokumenty. Wyciągnął mapy i... sześćdziesiąt enerdowskich marek.

– Skąd pan to ma? – zapytał.

– Kupiłem w Polsce – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Ale pan jedzie z RFN, a tam naszych pieniędzy wywozić nie wolno. To jest przemyt. Proszę zamknąć auto i idziemy – zakomenderował.

Kupiłem te marki, żeby mieć pieniądze na drogę, ale ich nie wydałem. Powinienem je gdzieś schować, ale zapomniałem. Idąc za celnikiem zastanawiam się – areszt czy mandat?

– Nie wiedziałem, że nie wolno wywozić waszych pieniędzy – próbowałem się usprawiedliwiać. – Co teraz będzie?

– Pieniądze zostaną zarekwirowane, a pan może dochodzić swoich praw w sądzie – odpowiedział urzędnik.

Innemu celnikowi dałbym połowę w łapę i byłoby po sprawie, ale temu źle z oczu patrzyło, więc czekałem. Urzędowy formularz w trzech kopiach, kalki, ręczna maszyna do pisania i zaczęło się wystukiwanie jednym palcem protokołu: „ ... zarekwirowano sześćdziesiąt marek, podstawa prawna taka a taka, odwoływać się można do sądu w Lipsku”. Podpisałem, co mi podsunięto i mogłem już wyjechać za te wszystkie zapory i zasieki. Byłem na A9 w NRD i zaraz przywitał mnie drogowskaz:

„Berlin. Stolica NRD – 300 km“

No proszę! Ta sama autostrada, a prowadziła do dwóch różnych Berlinów.

Mijały miesiące. Niemcy ze wschodu zaczęli uciekać na zachód, a mur berliński trzeszczał. RFN otworzyła dodatkowe przejścia od strony Czech, dawała każdemu uciekinierowi na powitanie po sto marek i w szwabskim miasteczku gdzie mieszkałem, pojawił się pierwszy trabant.

– Widział pan tego trabi? – zapytał mnie mój gospodarz. – Widział pan, jak on kopci?

Nie ucieszył się porządny Szwab z tego dymiącego symbolu Wiedervereinigung na jego ulicy.

W NRD tymczasem po cichu zmieniono nazwę miasta Karl-Marx-Stadt na Chemnitz, ale wewnątrzniemiecka granica istniała nadal. Na przejściu Rudolphstein-Hirschberg nadal celnicy kazali otwierać wszystkie drzwi, nadal dokumenty przesyłane były przez rurę, ale wszystko to robiono już od niechcenia.

Aż nadszedł dzień, gdy Kohl ucałował Mazowieckiego, a mur w Berlinie rozbito na kawałki. Na przejściu Rudolphstein-Hirschberg stali nadal funkcjonariusze z obydwu państw, ale tylko machali rękami, każąc przejeżdżać. A przejeżdżały przede wszystkim auta z NRD.

Potem budynki graniczne opustoszały, znikły bariery i wieże strzelnicze. Znikła też tablica: „Berlin. Stolica NRD – 300 km“ i z dwóch Berlinów został tylko jeden.

Nadszedł też dzień mojego powrotu na stałe do domu.

– Wracasz do demokratycznego i wolnego kraju – powiedział przy pożegnaniu mój niemiecki szef.

– Tak – odpowiedziałem z dumą.

– Mieliśmy kiedyś kanclerza, Bismarcka – kontynuował szef. – On powiedział, że jak się chce Polakom zrobić na złość, to trzeba im pozwolić się samodzielnie rządzić.

Przełknąłem te słowa, zmilczałem i wyjechałem.

 

Patrzę teraz na ten nasz demokratyczny i wolny kraj, na kłótnie polityków i często myślę, że może Bismarck miał rację.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Nazareth 25.03.2016
    Bardzo kontrowersyjne podsumowanie, szczególnie biorąc pod uwagę historię narodu polskiego i niemieckiego. Jednak mimo, że boli mnie bardzo przyznanie tego: tak, Bismarck miał rację...
  • Marian 28.03.2016
    Nazareth, co prawda to prawda i nie ma, że boli. Pozdrawiam.
  • maga 14.07.2017
    Nad Hof panuje dziwny mikroklimat, ciągle tam deszcz pad. Tak jakby te miejsce ktoś przeklną. W miejscu starego przejścia graniczne, stoi tablica upamiętniająca. Dziś już nie ma tam drutów kolczastych. Nie ma również tej atmosfery, co kiedyś ogarniała podróżujących miedzy wschodem a zachodem. Jakis streśik był w trakcie rozmów z celnikami Republiki Demokratycznych Niemiec.
    Przypomnę, że jak zmieniali nazwę Karl Marx-Stad to w tamtejszej dobie, nie było internet jak i GPS. Ludzie nawigowali za pomocą zwykłych map. Wiadomo, ze nikt nie kupuje atlasów drogowych co trzy miesiące. Taka książeczka, to kiedyś kosztowała. Więc ludzie jeździli ze starymi mapami, na których wciąż widniała nazwa Karl Marx-Stadt. Nie jeden kierowca był zagubiony, jak widział na znakach nazwę Chemnitz.
    Znam to z opowiadań znajomych. Porusza Pan tematy, które będą kiedyś w podręcznikach od historii. Pozdrawiam serdecznie 5)
    .
  • Marian 14.07.2017
    Dziękuję Maga za odwiedziny i komentarz. Obawiam się, że w podręcznikach historii będą tylko teraz wmawiane ludziom "prawdy".

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania