Babka
Leżałem w łóżku, a serce tłukło mi się jak walący do drzwi pijak, którego żona przysięgała nigdy więcej nie wpuszczać do domu. A może to był nasz sąsiad spod siódemki. Pamiętam własny niepokój w dziecięcym pokoju. Nieszczelne okno z poszarzałą od rzeczywistości firanką. Zimny nów księżyca, który do spółki z osiedlową latarnią, jak cwany duet recydywistów okradali noc z mroku. Pamiętam blask neonowej tapety z tłustymi niedźwiadkami. Ich infantylne oczka, wlepione w poległą na podłodze armię plastikowych żołnierzyków. Zaschnięte plamy na dywanie, które wytyczały granicę ich okupacji. Pamiętam beżowy kaloryfer bez termoregulacji. Suche powietrze i zdechłą paprotkę bez szansy na zmartwychwstanie.
Ściany były wtedy chyba z pustki, bo wszystkie szelesty, szepty, szmery, przenikały przez tę zawiłą sieć, utkaną z akustycznej grzybni. Sączyły się falą z innych mieszkań wprost do mojego pokoju. Kakofonie chrząknięć, kaszlnięć i pierdnięć. Urywane fragmenty rozmów i głos telewizyjnego spikera, który sennie budował napięcie wieczornego losowania Toto-Lotka - Następuje zwolnienie blokady…i rozpoczynamy losowanie sześciu liczb. - Pamiętam odgłos obgryzanych w nerwach paznokci, twardo lądujących w kryształowej popielniczce. Zimny łyk lurowatej herbaty i w końcu to, na co wszyscy czekali. Ogłoszenie zwycięskich liczb - 3,5,12,6,8,7 - Nasłuchiwałem…Nic. Żadnej euforii, spontanicznego wybuchu radości. Po raz kolejny ślepy los zadrwił z mieszkańców Kopernika. Podkulił ogon i schował się do budy, jak zbity kundel.
…A rano od nowa - Polska Ludowa…
Bladym świtem, jak zalegającą flegmę, blokowisko wypluwało ze swoich bebechów - blade twarze porannej zmiany. Odgrzebawszy z pościeli ostatki determinacji, wysypywali się gęsiego z ciemnych korytarzy. Z przymarzniętym do ust petem, sunęli sennie wprost na taśmę produkcyjną pobliskiej cukrownii. - Chcesz lepiej żyć, Lepiej pracuj - zachęcał napis u jej bram. Wracali do domów nocą, by następnego dnia próbować od nowa.
Pamiętam śpiącą przed telewizorem babkę, jej otyłą sylwetkę z ciastoliny, rozlaną w oparciu welurowego fotela. Nylonowy fartuch poplamiony tłuszczem, o który wycierała brudne od mąki dłonie. Jak leśna strzyga, człapała w nim po domu, gasząc oszczędnie światło - szkoda piniądzów, szkoda piniądzów - powtarzała.
Pamiętam jej zeschłą jak suchar gębę, pomarszczoną telewizyjnym blaskiem interferencji i bitwę mrówek na bulwiastym ekranie Rubina. Czasem budziłem się w nocy i patrzyłem, na te spolaryzowane pikselowe frakcje, tłukące się w nieskończoność o panowanie nad eterem. Nie było wtedy Netflixa, nie było Disneya, nie było Internetu, nie było wyboru. Nie było nawet bananów. Kogel-mogel z nierafinowanym cukrem na dobranoc…
…i koniec transmisji.
Pamiętam lunatyczne jęki, które wstrząsały nią we śnie i stróżkę śliny w kąciku wyschniętych ust. Jej drżące dłonie ze spękanej gliny. Trącałem je zaciekawiony gdy zwisały wzdłuż fotela. Kołysały się wtedy, jak reakcyjni opozycjoniści na szubienicy. Pamiętam też ich szorstki dotyk na moich włosach, który koił mnie w bezsenne noce. Tę eteryczną woń cytrynowej herbaty, pomieszanej ze szminką, Amolem i naftaliną ciągnącą się za nią, jak wyżuta guma Turbo.
Pamiętam JANA PAWŁA DRUGIEGO. Drugiego po Bogu. Pierwszego na osiedlu. Pierwszego przyjaciela babki. Białego jak cukier z kryształowej cukiernicy, o którą opierała się jego fotografia. Schowany za szybą z Plexiglasu, autorytarny jak prezes partii, stał dumnie na samym szczycie meblościanki. Wlepiał we mnie, te swoje świdrujące oczka zakonserwowanej w formalinie relikwii, jakbym zrobił coś złego. Nie poszedł w niedziele do komunii, zajumał anyżową landrynkę z barku, albo utopił szczeniaki w święconej wodzie. Kiedy pierwsze wyrzuty hormonów, eksplodowały w mojej głowie i zaczynałem zaciekawiony grzebać przy siusiaku, jego karcące spojrzenie wywoływało we mnie mieszaninę wstydu i zażenowania. Nie rozumiałem wtedy dlaczego. Nie rozumiałem też wtedy głębokiej więzi, która łączyła babkę z tym białym starcem, ale jego autorytet był niepodważalny, mocniejszy niż gumowa pałka ubeka. Więc kiedy wymierzał we mnie wskazujący paluch i nakazywał dydaktycznym basem:
- Siusiu, paciorek i spać - robiłem grzecznie co kazał.
Pamiętam zimny wiatr, który z nieustępliwym uporem żywiołu wciskał się przez nieszczelne okna naszego mieszkania. Patroszył balkony, rynny, szpary, szyby wentylacyjne i opuszczone jaskółcze gniazda. Jak zwiewny upiór przenikał przez spękaną elewację i straszył mnie, łopocząc złowrogim hukiem po osiedlowych zakamarkach. Bałem się wtedy, że zdmuchnie nas, jak figurki oficerów Wehrmachtu, które przywiązywałem kolorowymi nićmi, do foliowych woreczków i wyrzucałem z najwyższego piętra. Pamiętam, że leżałem zlękniony w ciepłej pościeli, wsłuchany w tę dudniącą arię, gdy nagle porwał mnie wiatr…
. …a może to był sen…
…Bezlitosny żywioł wyrwał mnie z łóżka i rzucił w sam środek huraganowego leju. Wirowałem w powietrznym korkociągu, jak zagubiona w cyklonie jaskółka, dopóki nieustępliwy prąd nie wessał mnie do swego bezgłośnego centrum. Przez jeden krótki przebłysk ciszy, poczułem spokój, ale to był tylko kojący interwał przed twardym lądowaniem, bo już po chwili nażarta trąba powietrzna wypluła mnie jak niestrawne resztki - wprost do ogarniętego sztormem oceanu.
Dryfujący blok, jak widmowy dwumasztowiec wyłonił się zza horyzontu, a z jego dziobu, w żółtym świetle kuchennej żarówki, machała dziarsko babka. Zwinnym, marynarskim ruchem, rzuciła mi koło ratunkowe i z troską dodała
- nagotowałam ci zupy, bo pewnie zmarzłeś w tej zimnej wodzie -.
- Kiedyś to były zimy, nie to co teraz… -
…ględziła babka przy niedzielnym rosole, który nie wiedzieć czemu budził w niej retrospektywne ciągoty. Pamiętam, że pluła przy tym bajdurzeniu fragmentami makaronu i ptasiego mięsa wprost do mojego talerza, a później rozczarowana moim mizernym apetytem pytała - dlaczego nie dokończyłem zupy? - W przerwach między tą paplaniną o przeszłości wysysała szpik z szyjki koguta. Zgarbiona, nad parującym wywarem. Jak domorosła wiedźma, zachęcała mnie do spróbowania tych obrzydliwych frykasów - bo najlepsze w rosołku są chrząstki - Chrząściły jej porcelanowe plomby, którymi miażdżyła kości, jak kruszarka do lodu. Wydawała przy tym tyle imponujących mlaśnięć i chrupnięć, że wystarczyło by ich do obsady efektów dźwiękowych dla całej serii Obcego. Niestrawne resztki rzucała dzikim osiedlowym kotom. Gromadnie zbierały się pod naszym oknem, zawodząc jak niedożywione niemowlaki, dopóty, dopóki nie dostały butelką w łeb.
Pamiętam, jak któregoś jesiennego popołudnia poczuła zew krwi i zatłukła niesforną mysz, która regularnie odwiedzała nasze mieszkanie. Słodki pieszczoch wyjątkowo upodobał sobie harce pod moim łóżkiem. Gromadził tam różne mysie skarby: kawałki sera, okruchy chleba, pestki i sucharki babki, które namiętnie memlała przed telewizorem. Tego było już dla niej za wiele. Morderczym ciosem miotły zatłukła gryzonia. Chwyciła martwe truchło za ogon i dumna z przebiegu egzekucji, wyrzuciła jeszcze trzęsącą się w konwulsjach mysz przez okno, prosto w paszczę osiedlowych kotów.
Babka była, jaka była. Kochała koty, ale psów nie trawiła. …są dobre na smalec dla gruźlików - podsumowała pewnego deszczowego popołudnia. Pamiętam że wyjątkowo nienawidziła i bała się owczarków niemieckich. Chociaż o samych Niemcach miała dobre zdanie. Chwaliła ich za gospodarność i pomysłowość. Uważała za kulturalnego okupanta. Takiego dandysa wśród hołoty, który nawet jeśli już strzelał komuś w łeb, to robił to przy akompaniamencie muzyki klasycznej z nienagannym savoir-vivre okupanckiego dżentelmena. Chwilę po krwawej egzekucji wyciągał śnieżnobiałą chusteczkę z wyhaftowanymi inicjałami S.S. i wycierał nią, lufę swojej parabelki, a potem zapalał cygaro i całował damy po rączkach.
- …Nie to co ta ruska hołota…- której nienawidziła jak psów. - Wiecznie pijani, brudni i śmierdzący - nigdy nie miała o nich dobrego zdania. Kiedy wyrosłem i przeskoczyłem z tetrowych pieluch w stylowe dżiny z Pewexu, babka uznała że adept dojrzał na tyle, żeby odsłonić przed nim tę traumatyczną kartę z własnej biografii. - Nie potrafili upilnować nawet własnych psów - skarżyła się na ruskiego okupanta. Pamiętam, że kiedy snuła te bolesne reminescencje, podciągała wełniany sweter i z pomiędzy tłustych fałd wydobywała blizny po ugryzieniach. Chwaliła się nimi jak weteranka, sugestywnie relacjonując, jak cudem przeżyła atak owczarków niemieckich. Była wtedy dzieckiem w rozszarpywanej przez Niemców i ruskich Polsce, a porzucone przez pijanych żołnierzy psy, zaatakowały ją podczas zbierania jagód. Od śmierci ocalił ją polski partyzant, który przypadkiem znalazł się na miejscu. A może to był Jan Paweł Drugi, który już wtedy roztaczał nad nią duchowy patronat. Jak biały anioł w opalizującym blasku hostii, cały unurzany w świętojańskim pyłku, wyfrunął z brzozowej gęstwiny i gołymi rękami ukręcił psie łby. „Habemus Papam” zaintonował anielski chór.
W każdym razie, ktoś załatwił owczarki, a konającą babkę, zaniósł na plecach do miejscowej szeptuchy.
Pamiętam, że pożar wybuchł nocą. Gryząca woń zwęglonej cebuli napadła na mnie jak wygłodniały wampir. Drażniącym swądem rzuciła się na moje nozdrza i wykopała kaloszem z ciepłego łóżka. - Pali się - wrzeszczały zza okna ochryple, ściśnięte mrozem gardła. Pamiętam że babka stała już w drzwiach. W wymiętej snem liliowej podomce, jak komando foka gotowa do akcji. Nie uległa jednak tej zbiorowej histerii. Z zimną krwią i gorącą herbatą w termosie, chłodno realizowała ewakuację. Do wiklinowego koszyka wrzuciła kiełbasę, chleb, kiszone ogórki, termos i portret Jana Pawła Drugiego. Jakbyśmy szykowali się na piknik pod błękitnym niebem, a nie uciekali przed płonącym żywiołem. Wsunęła mnie w śliski ortalionowy kombinezon izolowany styropianem, a na podomkę narzuciła niedzielne futro, w którym dumnie paradowała jak kościelny V.I.P w pierwszych rzędach parafii. Na dziurawe skarpety naciągnęła wyślizgane od sakralnych posadzek kozaczki. Chwyciła mnie za rękę i wyprowadziła w mroźną noc. Na szczęście daleko nie trzeba było łazić, bo nasze mieszkanie było na pierwszym piętrze.
Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy płonął Kopernik. Padał śnieg, z oddali wyły strażackie syreny, a może to były wilki, które pomyliły pożar z księżycem. Smolisty dym wydobywający się z piwnicy wypłoszył z mieszkań zaspanych lokatorów. Rdzawy ogień wypalał z mroku znajome sylwetki sąsiadów. Jak chaotyczny rój skołowanych owadów, krążyły na tle buchającej pożogi, wznosząc przy tym paniczne okrzyki. Wtórowały im koty, które zwabione tym nadprogramowym ciepłem kroczyły ospale, mrucząc przeciągle i łasząc się do ognia. Staliśmy przed blokiem jak ubodzy amisze na wygnaniu. Babka w króliczym futrze, jak radziecki dygnitarz z koszykiem wypchanym wyżerą. Jan Paweł Drugi zagrzebany w wiklinie, gdzieś pomiędzy kiełbasą i ogórkiem, a obok ja, zafascynowany blaskiem ognia neandertalczyk, w oczojebnym kombinezonie radzieckiego astronauty.
- Ground control to major Tom -
Nie pamiętam, z jakiego konkretnie powodu babka zdecydowała się wbiec ponownie do płonącej klatki. Pewnie wiedziała więcej niż przeciętny obywatel osiedla. Potrafiła godzinami wyglądać z okna, oparta o zamortyzowany poduszką parapet i z czułością kamery monitoringu nadzorować teren. Znała na pamięć rozkład jazdy tutejszej codzienności. Z zapałem dokumentalisty gromadziła te wszystkie dane, by później na plotkarskich mityngach wymieniać je ze szpiegowską siatką osiedlowych agentów. Słodki ajerkoniaczek na gorzkie czasy, a potem plotki, ploteczki, plotunie. W ciasnych kuchniach i brudnych korytarzach. W mroźnych kościółkach i przy rdzewiejącym trzepaku, w deszczu i słońcu - informacje krążyły, jak baby po cmentarnych alejkach. Nikt nie był tak dobrze zorientowany w zawiłych koneksjach naszej społeczności jak ona. Z sumiennością archiwalnego kustosza gromadziła w swojej pamięci wszelkie, nawet najmniej istotne szczegóły. Wiedziała o której mieszkańcy wracali ze zmiany. Kto wrócił trzeźwy, a kto nachlany. Znała dobowy rytm naszego plemienia lepiej niż kieszeń swojego fartucha.
I pewnie dlatego wiedziała, że gdzieś w płonących trzewiach bloku, mała dziewczynka potrzebuje pomocy.
Tej mroźnej nocy, na osiedlu Kopernika, szalały dwa żywioły. Ogień i babka. Tak samo nieujarzmione. Tak samo nieobliczalne. Wiklinowy koszyk babki wyleciał w powietrze, gdy z gracją czarnej pantery, w kamuflażu z króliczego futra, skoczyła bohatersko na ratunek dziecku. Jan Paweł zdziwiony, wywinął poczwórnego kozła na tle ognistej scenerii i wylądował dupą w świeżym śniegu. Tuż obok niego kiełbaski, ogóreczki i inne wiktualia, przyciągane grawitacją jego świętobliwości.
Nieustraszona babka doczłapała już prawie do osiedlowej bramy, kiedy z kotłującej się na klatce chmury dymu, jak z gwiezdnego portalu wyskoczył pies. Czarno-podpalana bestia, o zdziczałych ślepiach. Z iskrzącym podszerstkiem i rudą mordą. Pies stroszył się na przeciw strwożonej babki, i dymił jak kurczak, którego dopiero co, wyjęto z piekarnika. Warczał ponuro, wypuszczał z gęby kłęby pary, a jego jarzące się w czerni kły, domagały się mięsa. Wyglądał jak zrodzony z popiołów mityczny Cerber, który pomylił nawigacyjne koordynaty, i zamiast w katakumbach hadesu, wylądował na naszym osiedlu.
Ale po trzeźwych oględzinach poznałem, że to tylko skundlony owczarek naszego sąsiada. Wabił się Azor. Najbardziej napalony Czempion na osiedlowym wybiegu. Żadnej suczce nie przepuścił. Cały Azor. Czołowy reproduktor Kopernika i nestor rodu hybrydowego gatunku szkaradnych, krótkonogich kundli, które zakleszczone w pornograficznym akcie kopulacji, skomlały pożądliwie na naszym podwórku.
Azor był raczej łagodnym psem. Do czasu pożaru. Wygnany żywiołem z domowego kojca poczuł się zagrożony. Szczerzył zęby i wściekle lustrował sparaliżowaną babkę, która stanęła na jego drodze. Wzdrygał się agresywnie, gotowy w każdej chwili do ataku. Bałem się wtedy o nią. O ten zmrożony lękiem sopel traumy, któremu nie mogłem nijak pomóc. Wyczuwałem jej strach. Wyczuwał go pies. Wyczuwał go Jan Paweł Drugi. Wyczuwało go całe osiedle. Sytuacja zrobiła się poważna. Napięcie rosło jak w transformatorze. Naelektryzowana sierść psa stawała dęba. Osiedlowa lampa błysnęła dwukrotnie, zaiskrzyła trzykrotnie, aż w końcu ,znudzona swoim tanim efekciarstwem zgasła na dobre.
Pamiętam… Nie jestem pewien… a może to był sen, a może jakaś dziecięca fantazja z pogranicza jednego i drugiego. Z takiego pancernego sejfu, w którym chroni się te najbardziej bezcenne doświadczenia. Te wczesnodziecięce marzenia, w których na pospolitą fizykę codzienności nakłada się baśń. Tajemny Alamanach pamięci i fantasmagorii, tylko dla wtajemniczonych którzy zdobędą psychoanalityczny szyfr, albo zażyją psychodeliczne grzyby.
Skądkolwiek by nie pochodziły, te nierafinowane wspomnienia o pożarze, zostały ze mną do dziś. Pamiętam warczącego Cerbera Azora. Przesłonięte dymem pożogi niebo. Szybkie, chirurgiczne cięcia na jego przestworze, które wypluło z rany wąski stożek niebiańskiego światła, bezpośrednio na zagrzebaną w puchu fotografię Jana Pawła. Błękitny rozbłysk w jego oczach i błękitny rozbłysk w oczach babki, który stopił jej strach. I znowu ten anielski chór. „Habemus Papam” A może to były strażackie syreny.
Zacięty mechanizm, naoliwiony tę mistyczną siłą uruchomił babkę, która teatralnym gestem podniosła dłonie. Ruszyła zdecydowanie w stronę psa, który speszony tą nagłą determinacją, podkulił ogon, zaskomlał poddańczo, aż w końcu położył się na plecach, z wielką ochotą na pieszczoty. Babka zerwała z siebie królicze futro i narzuciła na poparzonego Azora, a potem bohatersko zanurkowała w dymiącą klatkę. Wyskoczyła po chwili z ocaloną na ramieniu dziewczynką i przekazała ją uszczęśliwionej matce, która właśnie wróciła z nocnej zmiany.
Podeszła do mnie w spalonej podomce, wrząca jak czajnik. Tak jak w te mroźne noce, kiedy przychodziła do mojego pokoju i okrywała dodatkowym kocem. Pogłaskała po włosach, a potem wygrzebała ze śniegu papieża i resztę rozsypanego prowiantu. Chleb ucałowała w czerstwą skórkę na przeproszenie. Robiła tak zawsze, kiedy lądował na ziemi. Wsadziła wszystko do wiklinowego koszyka, a sama usiadła strudzona tym nieoczekiwanym aktem odwagi, na zimnym śniegu.
Pamiętam że kiedy przyjechali strażacy i ugasili pożar, babka nadal siedziała zagrzebana w puchu. Jak Joda na swojej lodowej planecie, pogrążona w głębokiej medytacji. Połączona z kosmiczną mocą mistrzów Jedi. Podwędzona jak kiełbasa z GS-u. W spalonych włosach i w stopionych kozakach. Oświetlona blaskiem strażackiego koguta, wyglądała jak święta, do której z odległego Babilonu nadciągają Trzej Królowie. Ale uprzedziły ich osiedlowe koty. Najgorliwsi i najbardziej oddani z pielgrzymów. Jak pradawni przodkowie z duchowej krainy, otoczyły babkę plemiennym kręgiem opieki. Łasiły się nachalnie i ocierały o jej zwęglony naskórek. Szorstkimi jęzorami lizały jej popalone ciało. To otyłe ciało, które tej nocy, stało się chlebem.
…po chwili babka wstała, otrzepała tyłek ze śniegu i z troską powiedziała
Wracajmy już. Zrobię ci gorące kakao, bo pewnie zmarzłeś na kość -
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania