Poprzednie częściBafomeria (fragment powieści)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Bafomeria (fragment powieści)

Fragment opisujący wizje, "opowiadanie " główego bohatera, Grześka Pławniczaka , "zmociarza", konstruktora offroadowych samoróbek, mającego wredną żonę Dorotę i kochankę - Magdę, mieszkającego w Wankiżewie i zawodowo zajmującego się GENEROWANIEM DORZALIC, świetlnych istotek, by potem je zabijać w wirówce, wysysać energię.

Musiałem to napisać, by treść tego fragmentu była czytelniejsza.

 

Czuję się jak Jurek Kiler z piosenki Elektrycznych Gitar. "To, co się dzieje, naprawdę nie istnieje, więc nie warto tak się bronić, tylko lecieć z wiatrem (...) Tylko karmić zmysły".

Już wiem, że nic nie zmienię. Nie cofnę kijem... Bugu.

Chudzielec wyjmuje z teczki kolejne kartki z "moją" natchnioną twórczością.

No, zobaczymy, co tam nawizjonerzyłem...

 

"Skup bydła, samochodów i motocykli rzeźnych, karoserii pourazowych" (ciekawie się zapowiada, trzeba przyznać).

"Mam zeszyt bez okładek, więc cokolwiek w nim napiszę, będzie bezdomne, ulotne, skłonne do ucieczki, cwału przed siebie.

Lepiej więc zmilczeć.

Telewizor się psuje, udaje, że musi się rozgrzać. Choć nie ma lamp, bydlę, poza kineskopową. Poszły kondensatory. Wydał tym na siebie wyrok śmierci. Nikt nie będzie wozić do naprawy dwudziestoletniego truchła.

Wymienność: co nie ucieka z kartek - da się odtworzyć w skale i żelazie.

Jesteś lamerem i stulejarzem, ta witryna jest dla ciebie nieosiągalna. Pogódź się z ty, Strzepnij sobie. Łzy z rzęs.

Zamachowiec ma pozwolenie na broń i porusza sie skorodowanym fordem pinto koloru groszkowo-ognistego. Możesz próbować uciec, wierzgać, przebierać nóżkami w miejscu. I tak cię dopadnie, porwie, ukryje w ciemnicy, na samym dnie najgłębszego na Ziemi wulkanu, w podziemiach katedry Zjednoczonego Kościoła Przegrywu.

Skończysz zamordowany, w krypcie, obok takich mistrzów no-liferstwa, tuzów introwertyzmu, jak choćby ostatni, wymazany z legend i kronik władca Lechitów, stryjeczny brat samego Popiela, Jan III Bezdomny, czy wynalazca perpetuum mobile, Einsteiniuk, niedoszły noblista, który dokonał żywota w słusznym wieku stu ośmiu lat, jako prawiczek (nawet się nie całował).

Ale nie bój się, pod ziemią nie jest tak źle, przywykniesz szybciej, niż się spodziewasz.

Utrata treści: cokolwiek cokolwiek jest nie zwiazane okładkami, nie ograniczone, nie ma punktów granicznych, alfy, ani omegi, początku, ani końca, podlega własnym prawom. Najczęściej narowi się i za jedyne prawo i zarazem nakaz przyjmuje cwał, konieczność nieskrępowanej (!!!) gonitwy, prześcigania samego siebie - o włos, czubek nosa, iskrę, o nieobcięty paznokieć.

Telewizor popełnia samobójstwo, denewuje mnie, czym kręci bat na swoją pękatą, plastikowo-szklaną głowę. Uważaj, brachu - w tej bajce twój użytkownik jest groźnym i nie dającym się przebłagać bożkiem, wkurz go, a skończysz w częściach, z wyrwanym uzwojeniem (przysłowie, mjądrość narodu głosi: "miedź - to mieć!").

Chcecie bajki, oto bajka: była sobie dziewczyneczka lnianowłosa, córka najbiedniejszych gospodarzy we wsi Lipce Pławniczewskie.

I razu pewnego na owo zadupie zajechała kareta bogato zdobiona. Ciemnogrodczycy o głowach krytych podbutwiałą słomą, masowo wylegli z chałup, by zobaczyć, kto zacz, jakiż to magnat był na tyle nieroztropny, by się zapuścić na tak biedne, zadupne i niebezpieczne tereny (wszak dwie wiorsty dalej rozciąga się Zbójowy Bór!).

Hajducy bagnetami rozganiali ciżbiących się, niegramotnych Pławnistańczyków.

Z karety wysiadł mąż stanu w słusznym wieku, o marsowej minie. Podkręcając sumiaste wąsisko, donośnym głosem oświadczył, iż przybywa w imieniu jego wysokości iksięcia, pana z wysokiego zamku, i z jego polecenia poszukuje dziewki, coby za godziwą opłatą posługiwała w (ponurym, kamiennym) zamczysku. Sto złotych talarów wypłaci rodzicom, bądź innym opiekunom, którzy wydadzą mu stosowne, młode, ledwie pełnoletnie dziewczę.

W czoła pukać się jęli, gospodarze. Wiadomym wszak było, że książę, co stanowiło karę za grzech wyzysku, jakiego dopuszczał się jego ojciec, przyszedł na świat jako monstrum, bestyja szkaradna i miast w salach o ścianach złotogłowiem obitych wespół z rodziną mieszkać, w wieży na samym szczycie, łańcuchami skuty egzystuje, bo ciężko to nazwać życiem, i co tylko miesiąc w pełni jest - do niegoż nieludzko wyje, co czasem, jak się dobrze uszu nastawi, usłyszeć idzie.

Wyszli natenczas z tłumu rodzice owej panieneczki i oświadczyli, że się zgadzają, bowiem głodem więcej przymierać nie chcą, po zapłatę należną wyciągają ręce i - jeśli to nie żart jaki, drwina okrutna z biedoty - córkę rodzoną oddać moga, choćby i w szpony monstra jakiego, wszystek los, nawet taki, lepszy się bowiem zdaje, niźli śmierć głodowa w męczarniach najprzeokrutniejszych.

Zdumieli się sąsiedzi i inni mieszkańcy wiochy, poczęli lamentować, że już po niej, taka młoda, a za potwora idzie, to ręce załamywali, to znowuż pytali oburzeni, że co wy, Macieju i Hanulu robicie, dziecko, córę, w dodatku z urody niepośledniej słynącą, na gorzej, niż poniewierkę posyłacie?

A oni pozostają nieprzejednani, odbierają zapłatę (złoto lśni w słońcu, barwi, cętkuje twarze śliniących się wieśniaków), skrupulatnie, z namaszczeniem, nie ma bowiem nic bardziej wartościowego od pieniędzy - liczą monety.

Zapłakana dziewczynina, latek niecałe szesnaście, ale wyrośnięta jak na swój wiek i wyglądająca co najmniej na dwudziechę, zostaje siłą wsadzona do karety.

Ludzie się burzą widząc szarpaninę, rodziców - tylko z nazwy, potwory właściwie, bezduszne! - wiążących własne dziecko.

Nikt się nie przeciwstawia, bo to w końcu Średniowiecze, nie może więc być za kulturalnie, humanitarnie, zbyt altruistycznie; przykro patrzeć, ale co nas to tak naprawdę obchodzi, ich dziecko - ich sprawa, dali życie - to mogą nim teraz dowolnie rozporządzać...

I jedzie, zaślozowana i zapuchnięta, zasmarkana, zawyta Magdzia, na zamek.

Szorują ją w komnacie łaziebnej dojrzałe, by nie rzec - mocno posunięte w latach, inne służki, przeblekają w śnieżnobiałą, powłóczystą suknię.

Chichoczą przy tym, że nim nowy dzionek wstanie, kosteczki twe, niebogo, ogryzione z mięsa i obciućkane ze szpiku, w kątkach izby księcia pana będą.

Łomocze serce dziewczyny, niemal z piersi wyskoczy! Za co?! Za jakież winy?! Czyż nie modliła się rano, wieczór, nie zmawiała zdrowasiek, ojczenaszek przed obrazem świętym klęcząc? Za cóż tatulo z matulą na zatracenie oddali? Za te srebrni... żółtańce judaszowe, za mamonę...?!

Zerwie wianek - śmieją sie służki - a raczej pazurzyskami z ciebie wydrapie. I obliże je potem. Posmakuje, a jak mu się spodobasz - zje całą.

Dreszcze, całe pioruny przechodzą przez ciało dziewczyneczki, jakoby lilija czystej.

Dostaje do ręki kandelabr. Ma iść w górę po krętych, kamiennych schodach, na spotkanie niechybnej śmierci, bo i cóż innego może ją spotkać z łapy pół-człowieka?

Spazmy, połykanie łezek jak grochy, szeptanie modlitw do Panienki, Królowej Dziewic.

Wieża zdaje się wznosić pod samo niebo, schody - nie mieć końca.

Z jednej strony - to dobrze, im dłużej idzie, krasawiczka, tym dłużej pozostaje przy życiu. Z drugiej zaś - to przewlekanie agonii.

Niebożę w stanie śmierci mózgowej, pewne, że już nie żyje, jego los dopełnił się z chwilą zdrady, haniebnego wydania przez rodzinę w szpony nieprzyjaciół, jest sztucznie podtrzymywane przy życiu, chodzącymi zwłokami...

Odrzwia z grubych, nieheblowanych desek. Solidne, mosiężne okucia, zawiasy. Pełgające płomienie świec, drżący ogień, pajęczyny, dziecko, które wchodzi do jaskini lwa.

Woń stęchlizny, niewietrzenia. Powietrze, skisłe i pełne goryczy. Noc dobra na przedwczesną śmierć.

Pukanie, delikatne i niepewne, ledwie muśnięcie drzwi piąstką.

Odgłos, bliżej niesprecyzowany. Grzechotk, łoskot ciągniętych po posadzce łańcuchów? Chyba nie.

Kroki. Wyraźnie słyszalne, męskie, pewne kroki.

"Wejść!" - rozkazuje głos. Nie chrapliwy, czy szkaradny, nie warczący, wilkołaczy. Zaskakująco... ludzki, ciepły, wręcz przyjazny, ani chybi nie należący do wynaturzeńca.

Wchodzi, Madziula, powolutku. Ostrożnie stawia bose stópki, wszak pod nogami mogą leżeć ostre kości ofiar jej pana, księcia, męża. Jej przyszłęgo kata.

Rozgląda się, biała nimfa, eteryczna, niby anielica, po piekielnej komnacie. Skromnie, ale ściany nie zbryzgane krwią, zwłok, czy chociażby ich fragmentów - brak.

Za stołem, ubrany w zgrzebną, lnianą koszulinę, na zydlu, siedzi mężczyzna w średnim wieku. Zarośnięty długowłosy trzydziestoparolatek.

Żaden potwór, czy demon, nie przystojny, ale i nie szpetny. Jakby go ogolić i ostrzyc - mógłby się nawet podobać niewiastom.

Każe podejść bliżej. Pyta dziewczynę, czy jej też nagadano bzdur o jego rzekomoć strasznym obliczu.

I śmieje się, Magda, gdy staje się jasne, ze cała groza była jedynie wymysłem, że to bańka mydlana, słoneczny refleks, mała tęcza objawiona na łące pomiędzy liśćmi łopuchu.

Przybliża się dziewczątko, wyciąga macki. Wysuwa kolec jadowy z odwłoku. I wbija go w pierś zaskoczonego księcia.

Nagle, wydłużającymi się pazurami, wydrapuje mu gałki oczne, skalpuje podrygujące w konwulsjach ciało mężczyzny.

Bo do tego jesteś stworzona, Magda, do kaleczenia. Do zbawiania bajek od happy endów, chronienia ich przed morałem.

Zatruwasz chatkę z piernika, wstrzykujesz arszenik w jej ściany. Jaś i Małgosia nie będą mieli próchnicy, zęby nie zdążą im się popsuć od słodyczy.

Fordem pinto w modnym kolorze cerebral hemorrhage rozjeżdżasz gówniarę z zapałkami, skrzaty, krasnoludki, ewoków, hobbitów.

Włączasz farelkę i z cynicznym uśmieszkiem patrzysz, jak topi się Królowa śniegu, bałwan Arktos z serialu o Tabaludze, jak rozpuszcza się Mr. Freeze.

Mój przeklety telewizor ma schrzanione kondensatory i odbiera tylko skondensowany sygnał, programy instant, sprasowane do kupy. Osiemdziesiąt dziewięć kanałów na raz.

Śmietnik, papka, niestrawna chińska zupka, która po zalaniu wodą roztapia (nawet metalową) miskę, przeżera blat stołu i wypala dziurę w podłodze.

Jesteś kanibalką, Madziu, bezlitosnym drapieżnikiem.

Spróbuj mnie dospawać do siebie, dołączyć, wchłonąć, jak ofiarę, żarło. Wszamać.

Weź mnie z połykiem, bez gryzienia, bez żucia.

Jestem okładkami oderwanymi od zeszytu, może do fizyki, chemii (na pewno nie religii). Może ktoś pisał we mnie pamiętnik. Nie skończył, bo zmarł na bezsens i bezczas, podczas ślęczenia nad memuarami uzmysłowił sobie, jak jałowe, nudne, senne i pogrążone w marazmie było jego nawet nie zycie, bo w tym słowie jest ładunek emocjonalny, przesyt barw, ale bytowanie.

Pamiętnik, którego autor nie kończy, bo popełnia samobójstwo, ma najpiękniejszy i zarazem najbardziej kabotyński i przewidywalny epilog, jaki można sobie wyobrazić.

Jesteśmy zmotami, nasze dowody rejestracyjne są sfałszowane. Biją w nas serca wykręcone przez złodziei przez porzuconych na osiedlowych parkingach golfów "dwójek", opli tigra. Jeśli umrzemy - to na brak oleju, zatarcie serc.

Na złomowisko odholuja nas obciachowe karawany - fiaty multipla pierwszej generacji.

Wankiżewo, jeden wielki wrak race, kończy się przedwcześnie. Dojeżdżamy do mety nie zrobiwszy nawet jednego okrążenia, nie zderzając się z innymi gruchotami.

Nuda: ledwie przekręcisz kluczyk w stacyjce - jest już po wszystkim, zajmujesz miejsce na podium, zaraz za nysą 325 i motorowerem ogar 200, przytuningowanym, o silniku z emzetki dwieściepięćdziesiątki.

Można nas sprzedać na części, albo w całości na złom. Chętnie włożymy głowy do prasy hydraulicznej, damy się spłaszczyć. Z przyjemnością przybierzemy kształt i grubość kartki, staniemy się blaszanymi broszurami (kto je zażłobi treścią, wyryje na naszej powierzchni ofertę sklepu, albo zaproszenie na Mazurską Noc Kabaretową? Spójrz, nasze ciała krzyczą: "TO MIEJSCE CZEKA NA TWOJĄ REKLAMĘ").

Jesteś mi potrzebna, Magda. Chcę raz a dobrze pobawić się z Dorotą w chowanego i uciec, zapaść się w ciebie. A ona - wściekła, zamokowana na całego, niech wywróci Wankiżewo podszewką na wierzch, tropi, rozpytuje, kogo się da.

Szukam w tobie azylu, emigruję, a raczej uciekam przed wojną domową, codziennym obstrzałem. Nie zabieram niczego z chałupy, wybiegam tak, jak stoję.

Nie widzę potrzeby powiadamiania ojca, gdzie będę.

Podziemna karuzela jest niczym wielka wirówka, w której gasną dorzalice. To zabawka służąca torturowaniu, różowa gilotynka z klocków Lego. Hop! Dookoła! Aż się porzygasz, mózg ci wycieknie uszami.

Nie kocham cię, Magda. W zasadzie nigdy nikogo nie umiałem pokochać. Nawet w szkole, jak byłem (napalony jak zwierzę, prawie codziennie, trzeba przyznać) nastolatkiem, gdy przeżywałem pierwsze i najbardziej zapadające w pamięć, hiperszczere miłostki - nie oddawałem się im, ani w nich, w pełni. Może nawet nie w jednej piątej.

Dziewczyny - fajna rzecz, da się na nich pograć, jak na playstation, mają tyle różnych funkcji, a jeszcze można nauczyć nowych, na przykład flechingu... Żywe, programowalne Lary Croft, z którymi chodziłem do klasy, bardziej postaci, niż osoby, stworzone przez szpeców od grafiki komputerowej laski z mięsnych pikseli...

Egotyk pragnie uciec od pointy, "Baśń o Grzesiu i Dorotce w Krainie Niesamowitości" powinna sie, czego wolałbym uniknąć, skończyć samobójstwem rozszerzonym.

Chcę pomieszania z poplątaniem: mieć z tobą dziecko. Niech urodzi nam się półkilogramowa dorzalica. Piszę to całkiem poważnie.

Dorota jest bezpłodna. Zapytana - zaprzecza, ale podnoszenie tego tematu wywołuje w niej wściekłość, więc coś musi być na rzeczy. Pewnie roniła nie raz.

Jest na tyle toksyczna, że albo nie dochodzi w jej ciele do zapłodnienia komórki jajowej, zygota rozpuszcza się w kwasie, jadzie mojej - tfu! - żony, albo jest usuwana, wydalana poza ustrój, natura lituje się nad nami, ne pozwala, by sekutnica została matką, zmarnowała życie jeszcze jednej niewinnej osobie.

Nie kocham, bo jestem niezdolny do miłości; jako konformista i pustelnikowaty gnuśnierz pragnę tyko spokoju i stabilizacji, domu, który nie przypomina obozu koncentracyjnego, gdzie nikt nie będzie na mnie drzeć pysiaczka, by nie rzec - japy.

Chcę miękkiej podusi, pluszu, kanapy, zagłówka, telewizora, na ekranie którego pojawi się obraz - szybciej, niż kwadrans od włączenia.

Zróbmy razem zmotę zespawjmy palce, uszy, języki. Krztuśmy się ośćmi karpia, zmiatajmy z gumoleum igły choinki. Łammy się opłatkiem, nawet w sierpniu.

... a potem zepsuj wszystko, zburz idyllę, Magda.

Sielanka - to brzmi jak nazwa wodnistej zupy warzywnej, czegoś pomiędzy chłodnikiem, barszczem z brukwi, a kapłunem z buraków. Tego się nie da jeść codziennie, to grozi... wiesz, czym.

A nie chcę więcej pawiować.

Marzy mi się samochodowy ulep którym można by pojechać prosto w przepaść.

Wiesz? Lubię być śpiący, czuć, jak przyciąga mnie specyficzny rodzaj otchłani. Jak bierze w szpony, prowadzi niemal do omdlenia, osłabia.

Senność to przedpokój, poczekalnia. Kolorowe drzwi niedługo się otworzą i wejdę, poznam, zasmakuję, policzę językiem śmietankowe chmury, wypluję te z masy solnej, z surowego mięsa.

Po drugiej stronie lustra dochodzi do zwarcia, kineskopowy telewizor staje w płomieniach, a my, odurzeni durnie, cieszymy się z iluminacji. Jak to błyska! Jak fajniuśnie się skrzy!

Za chwilę spłonie dom przy ulicy Kołłątaja 23B, wraz z nim - mikronacja, ten karteluch, na który usiłuję bawić się w pamiętnikarza.

Tekst nie ograniczony okładkami, nie trzymany w ryzach, rozpływa się, przecieka mi przez palce. Słowa zmieniają się w rwący potok, zalewają ulice Wankiżewa.

Powódź wdziera się do supermarketów, małych biedasklepików, do zakładu mordowania dorzalic. Tonie Dawid Podsiedlak, toną moi tak zwani koledzy z pracy, których prawie nie widuję, bo taki ze mnie odludek, dzikus.

Nikt nie płacze po utopionych włodarzach, znanej chyba w całym miasteczku, z psycho-porywczego charakteru, mojej (na nieszczęście!) żonie.

Obmyty falami generał Komorow krzywi się. Nie lubi wody, brudolub. Mysofil.

Jestem chorobotwórczy, Magda. W moim organizmie powstają nowe szczepy bakterii, wirusy, grzyby, pleśnie, krętki, pałeczki, drożdżaki, serzaki, margaryniaki, smietaniaki jadowite.

Jestem chorobodajny, zarażam cię całą gamą schozeń, daję je w prezencie, na nową drogę życia. Dzielę się tym, co mam najlepsze.

Całuję cię w policzek i zaraz wykwita na nim czarne znamię. Boisz się, próbujesz go odgryźć, nim się zaogni, wyżerasz sobie od wewnątrz dziurę w twarzy. Tak bardzo chcesz być osobna. Niby, im dłużej byliśmy w związku - tym częściej namawiałaś, bym zachował się jak facet, pokazał, że mam jaja i zostawił znienawidzone ksantypisko, jednak wiem, że wolałabyś być ze mną na dobre. Nigy na złe. Przeraża cię - przyznaj! - wizja wspólnego życia z pijusem-motopasjonatem, mieszkania pod jednym dachem z kimś, na kogo nie zawsze będziesz mogła liczyć, w kim znajdziesz oparcie... jak wszystko będzie się układać, a twój wybranek akurat będzie w dobrym nastroju, nie zdołowany przez kaca, nie zgonujący po tęgim ochleju.

Przyznaj się: tak naprawdę wolałabyś związać się z kimś lepiej ustawionym w życiu, bogatszym, wolnym, z kimś, kto ma bardziej poukładane w głowie, nie z właścicielem śmietnika, kolekcjonerem peerelowskich zabawek: misiów wypchanych trocinami, lalek o bursztynowych oczkach, kkolesiem zbierającym żuki, syrenki, duże fiaty (wszystkie resoraki - bez kół, by - jeśli zdarzyłby się cud i ożyłyby - nie mogły odjechać).

Nie zostawia się kilkulatka samego, nie wiadomo, co takiemu bisurmanowi jak ja strzeli do łebka, jeszcze co stłucze, podpali, podrze.

Bajka kończy się cliffhangerem, z powodu śmierci polskiego Andersena (co za tragiczny wypadek! Wjechał nowosprowadzonym ZIŁem 4112 prosto pod pociąg!), bohaterowie zmuszeni są trwać w wiecznym zawieszeniu. Spauzowani, zalani żywicą, silikonem.

Pozornie słodka i niewinna dziewczyneczka i jej ofiara pozostaną połączeni na zawsze. Mięso zatopione w mięsie.

Nikt nie dopisze puenty, nie wymyśli lamerskiego morału. Pozostaniemy tu, Magda, na jednej z kartek okaleczonego zeszytu. Zetlali, blaknący. Zahinernowani, bez szans na rozmrożenie. Żaden naukowiec nie podejmie choc próby przywrócenia do życia zwierząt: Gryfa i Scylli.

Boję się o przyszłość, może nawet bardziej, niż ty. Że odejdziesz, znajdziesz sobie cwaniaczka, wyszczekanego skurwysynka na białym koniu, albo choć w białym punciaku, że pokłócimy się o jakiś bzdet i nie dasz się przeprosić, przebłagać, przeskamleć, i będę zmuszony wegetować w znienawidzonym domu ze znienawidzonymi czarnymi charakterami. Że nie będzie ratunku, bo tusz zasechł, wypisały się długopisy, połamały ołówki, nawet śliną nie można skreślić paru słów, bo w ustach - klimat subsaharyjski. Bo zapomniało się wszelkich języków, mowy choć trochę przypominającej ludzką, umie się tylko szczekać hieroglifami, mruczeć węzełkowo jak ty, Magdowata, kimkolwiek jesteś.

Przeraża mnie wizja afazji i dysgrafii, niemożności wyrażania siebie w najmniejszym nawet stopniu, bo o uzewnętrznianiu się poprzez sztukę nie ma co w moim wypadku marzyć - wykazuję szczególne antytalenta malarskie, rzeźbić nawet nie próbowałem, no - chyba, że w samochodowych szkieletach i bebechach.

Czy ze wspólnego strachu może powstać cokolwiek twórczego, narodzić się nieoswajalna, nie dająca się poddać tresurze efemeryda?

Jakby się zastanowić... Strach najczęściej prowadzi do chaosu, wyzwala w ludziach najgorsze i najprymitywniejsze instynkty, czysty atawizm.

To tratowanie się, gdy wybucha panika, deptanie kogo popadnie. To kolaboracja, wydawanie najbliższych w ręce nieprzyjaciela, barbarzyństwo, dzika wola przetrwania. Serca trzepoczące, rozklekotane, bliskie pęknięcia, niemiarowo bijące ziemiankach, mysich, borsuczych norach, arytmiczne, ciężkie oddechy uciekających straceńców.

Boję się, że razem będzie nam źle, do tego stopnia jestem zdziecinniałym dupkiem, że trwam w cuchnącym bagnie, zanurzony po szyję. Nie chcę się wygramolić, choć mógłbym, jestem blisko brzegu, nie grozi mi utonięcie.

Ale znam każdy centymetr tego bagniska, wręcz jestem po imieniu z każdym upierdliwym komarem, muchą, meszką, jaka mi krąży nad głową.

Zawiesina jest niczym stary wróg, znienawidzony sąsiad zza płotu, o którym wie się wszystko, a nawet jeszcze więcej.

Emigracja, bo tak to można określić, ucieczka z gęstej cieczy nie wchodzi w grę. Kijowo tu, ale bezpiecznie. Gnilnie, ale stabilnie, he, he.

Mam prawo nie chcieć wyjść, nie jestem ubezwłasnowolniony, ani nie łamię tym prawa, mogę więc kisnąć, ile będę chciał, żaden stójkowy, czy strażniczyna miejski nie może - bo niby na jakiej podstawie - zmusić mnie do wygramolenia się na - obcy i wrogi, jak podejrzewam - świat.

Mam możliwość samostanowienia, bezBozia obdarzyła mnie wolną wolą i świadomie - w dodatku na trzeźwo - wybieram dożywotnią terapię borowinową, okłady z błocka. Może być zwykłe.

Jestem zeszytem pełnym przepisów, popalcowanym przez panie domu podczas robienia serników, szarlotek, kremów z kurkumy, pieczarkowego titamisu, ryżowych babeczek przyozdobionych płatkami złota, bzu i liśćmi pokrzywy.

Bierz, Magda, śmiało! Kartkuj, dowiedz sie, jakie smakowitości można zrobić z garści pinesek, tabasco, lekko przeterminowanego kefiru Bartuś, śmietany czekoladowej, gumki recepturki i mydła o zapachu whisky.

Wiedziałaś, że pierogi nadziewane zmielonymi łodygami stewii lepiej smakują podane z kawiorem z jesiotra?

Albo że narodową potrawę kuchni watykańskiej - opłatek - dobrze jest posolić przed spożyciem?

A przysmak plemienia Podbużan - nornicę w sosie słodko-kwaśnym - umiałabyś przyrządzić? No właśnie.

Przydam się na pewno, będę pomocny, jak klucz do kół, szlifierka, czy tasak. Nie raz, nie dwa wykorzystasz użytecznego bęcwała, idiotę bez okładek, otagowanego liniami papilarnymi poprzednich użytkownczek.

Czytaj ze mnie bajki o tajemniczych eliksirach otrzymywanych z musztardy i kopru, destylatach majonezowych, ucz się, ajk sporządzać najprostsze trucizny, antidota na nadmiar weny, balsamy przeciwtwórcze, wywary z grzyw końskich na koklisz, czym doprawić kłęby moczonej dwie doby w occie sierści kota, by była zjadliwa i czym ją przystroić, jeśli będziesz chciała podać na nieco wykwintniejszej kolacji (choć niektórzy gastrolodzy twierdzą, że spożywanie na noc tak cieżkostrawnych produktów jest niewskazane i może prowadzić do powstania wrzodów, a w skrajnych przypadkach - kończyć się perforacją żołądka).

Wyjdź za mnie za mąż, Magda, a na pewno pożałujesz.

Zamknij ten tekst w okladkach, oddaj mnie do introligatora, by pozłocił każde słowo, dorobił mi purpurową wstążkę-zakładkę, taki dzyndzelek, by nie rzec - kutasik.

Tytuł ma być czytelny! Każdy, kto weźmie w dłonie - niech od razu wie, z kim ma do czynienia! Jeśli nie będą chcieli czytać - a wiem, jaka dekoniunktura teraz panuje w tej materii, jak bardzo ludzie odwrócili się od słów, mowy pisanej - dospawaj mnie - tak, zeszyt, to przeciez nic trudnego! - do byle jakiego wraku, kup, choćby po cenie złomu golfinę, corsę, seicento i zrób to.

I tak w dużej mierze jestem przedmiotem, częścią składową większej, niepoznanej całości, której nie dane mi było zrozumieć.

Nie wiąż się, po jaką chorobę ci metalowe zwierzę, trup ze światła, blachy, plastiku?

Nalej pełen bak chrzczonego paliwa. Zatankuj mnie wódą, bimbrem, czymkolwiek.

Rozpędź się, najlepiej gdzieś daleko od domu. Tu są fatalne drogi, tragiczny asfalt, monstrualne koleiny. Jedź za Wólkę Ganżarską, tam niedawno remontowali "wójtówkę", nie całą, ledwie parę kilometrów, ale powinno wystarczyć.

Długa prosta. Wypatrz drzewo o grubym pniu, nie rachityczną brzozinę, witkę leszczynową, nie krzaczory. Znajdź drzewo, które przemówi, niczymw baśni. Hukiem, brzękiem tłuczonego szkła, głuchym odgłosem uderzenia.

Schudniesz, jeśli pęknie ci klatka piersiowa, albo/ i brzuch, wyleje się półpłynna zawartość. Pozbędziesz się problemów, gdy trzaśnie czaszka, wybryźnie (co za przedszkole słowo!) mózgownica, różowiuśka plaśtelińcia, galarecia.

Będziesz jak ja: wolna od poglądów, rasy, płci, kredytów, wszelkich zmartwień. Bezideowa, tak pięknie czysta.

 

Postanowienia końcowe, konkluzje, bo kiedyś, kurwa, trzeba:

- dzieciństwo, adolescencja, era szczeniackości powinan się dla mnie skończyć z chwilą, gdy wydarłem i porwałem na szmaty ostatnią koszulkę z czaszeczkami i, dumnie kroczącą przez cmentarzysko, kostuchą.

Nie wyszło, bo najwidoczniej nie śmierć zdobi człowieka.

- gdyby się okazało, że się jakimś cudem pobierzemy - zamiast wynajętej od jakiegoś zmociarza-dorobkiewicza pseudolimuzyny zlepionej z czego popadnie, grata a'la lata 30. na bazie forda scorpio "jedynki", albo dobitej limuzyny, town cara kupionego ze szrotu i pomalowanego w Polsce odkurzaczem, zamiast dawać zarobić czarodziejom migomatu wożących nowożeńców w upudrowanych padlinach - pojedźmy prawdziwym repem: lublinysą. Zimnowojenną legendą, artefaktem z czasów rządzonej przez jedyną słuszną, robotniczą Partię, Polski. Dla żartu, albo żeby niejako samym sobie zrobić na przekór (tak samo jak ciebie - nie jarają mnie peerelowskie rzęchy).

Zamiast w orszaku, nadętym, roztrąbionym, rozklaksonowanym, tyleż patetycznym, co pożałowania godnym, zamiast kawalkadzić się żółwim tempem do przystrojonej balonami i kotylioniętami z bibuły sali weselnej (w wersji budżetowej - będzie to poczciwa "Nora") - wymknijmy się. Tak, dobrze się domyślasz - wyjedźmy po angielsku. Za Wólkę Ganżarską, na "wójtówkę".

I - trach!

I - krótkotrwała, pośmiertna sława. Fotoreportaż z miejsca wypadku w "Fakcie", Super Expressie". Wcześniej - zdruzgotane i zdziwione gębule weselników dowiadujących się, że państwo młodzi nie żyją.

Nasz ostatni, trudny do zrozumienia dla kogoś o ciasnych horyzontach, żart. Nasza świetlana nicość. Bezprzyszłość.

Pozytywka, która zapomniała własnej melodii".

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Johnny2x4 17.04.2020
    Zawsze byłeś, i będziesz, dobrym pisarzem. Masz lekkość pióra. A to się ceni.
  • Florian Konrad 18.04.2020
    dziękuję!
  • Anubis 18.04.2020
    Świetne, nic więcej nie uda mi się napisać.
    Pozdrawiam gorąco!
  • Ozar 18.04.2020
    Cześć. Kurde nie możesz tego podzielić na choćby 2 części! Tu większość nie lubi czytać takich kobył. JA też nie. Plisssss zrób z tego 2 części o będzie ok.
  • Florian Konrad 18.04.2020
    podzieliłbym, ale to jest jedno opowiadanie mojego bohatera, właśnie nie chciałem tego szatkować, bo to spójna cąłość.
  • Florian Konrad 18.04.2020
    I pozdrawiam, Anubisie

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania