Bakszysz.

Nie mam czasu na takie bzdury” – myśli, wchodząc szybko po schodach. – „Dla niego to takie proste, chodź tu, idź tam, pomóż mi z tym, odbierz tamto. Jasne, on też swoje w życiu przepracował, ale ostatecznie to ja zawsze siedzę po nocach, a on po prostu sobie śpi. Boże, już tak późno…” Mimowolnie masuje mięśnie prawego przedramienia ściśnięte od wielu godzin spędzonych nad klawiaturą. Naprawdę powinna sobie sprawić żelową podkładkę pod myszkę.

Zespół cieśni nadgarstka to ostatnie, czego teraz potrzebowała.

Czas dla każdego oznacza coś innego. Dla niej to taki prezent, który dostaje jak bukiet kwiatów – od święta. Nastały czasy, kiedy nikt nie ma czasu na nic, świat przyspieszył. Pracę można zabrać do domu, właściwie nigdy się z niej nie wychodzi. W zasadzie już się nie odpoczywa, chyba że wreszcie, w przypływie frustracji, ktoś odważy się wrzucić telefon za miliony do fontanny po którymś z kolei kieliszku wina – tym ostatnim, wypitym już żeby naprawdę trochę się odciąć.

Jak, w jaki sposób w tej gonitwie można odkryć, kim chce się być? Jakim człowiekiem, z jakimi wartościami, z czyimi marzeniami? Jak się nie przepracować, nadążyć, nie zabić w sobie małego odkrywcy, nastoletniego twórcy, potem młodego podróżnika i na końcu – szczęśliwego człowieka?

Otwiera drzwi do mieszkania starym kluczem, wciąż ma przy nim breloczek z metalową wieżą Eiffla, upominek z wyjazdu rodziców. W domu panuje cisza i tylko z kuchni pada łuna bladego światła. Przechodzi przez korytarz nieco zdziwiona, że ojciec nie przyszedł się przywitać, tak jak zawsze to robi. W kuchni go nie ma, ale zauważa drewnianą szkatułkę na stole i czajnik na gazie.

Ciekawość ciągnie ją do tej niewielkiej, podłużnej szkatułki z delikatnie rzeźbionym wieczkiem. Kiedy ją otwiera, najpierw wysuwa się kartka papieru złożona na pół i dopiero potem pokazuje się skarb: srebrna łyżeczka na długim, szerokim trzonku i jej inicjały wygrawerowane na samym końcu – N. C. Przesuwa palcem po srebrze, zahacza paznokciem o malutką rysę, jaką jest litera "N", potem bierze do ręki kartkę:

 

W piwnicach i spichrzach,

wśród śladów stóp – w zgliszczach

kapka zaledwie. Rzekłbyś łza.

Chłodna stal, mech i piach

– to tak, jakby ktoś spadał na słońce.

Krew od drzazg, płomień zgasł

choć tli się wciąż jeszcze, jak drewno na wiosnę

przykryte płaszczem, schowane pod wycieraczkę

jak klucz.

Jak wytrych do otwierania miejsc,

w których mieszka – łyżeczka –

kwiat co umiera w wazonie, stos z uschniętych łodyg

złap za ich koniec i pij do ostatka,

dopóki trwa.

 

***

 

To na pozór zwykły wiersz, jeden z tych, które zacząłem pisać, gdy umarła twoja matka. Zawsze czytałaś je jako pierwsza, chwaliłaś. Często tylko dlatego, by nie sprawiać mi przykrości. Ale ten wiersz nie jest mój.

To ona napisała go dla mnie.

Przeczytałem go w noc jej śmierci, popijając herbatę. Zaaranżowała to, tak jak ja dzisiaj. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to nie tylko wiersz. Nie od razu pojąłem ogrom poświęcenia i naturę daru. Ty też zapewne niczego nie podejrzewasz. Przed chwilą zajrzałaś do mojego pokoju i wycofałaś się, cicho przymknęłaś drzwi, myśląc, że drzemię. Szkoda, że nie podeszłaś, by pocałować mnie w czoło. Ot tak, jak córka starego ojca, bo tylko ja wiedziałbym, że na pożegnanie.

Pamiętam, że najpierw poczułem gniew. Na twoją matkę, bo przecież nie spytała mnie o zdanie. Potem doceniłem to, że zyskałem czas, który mogę spędzić z tobą. Oddała mi swoje lata, te, które mogła przeżyć, tak jak ja teraz oddaję je tobie. Nie, to nie tak, że starszemu panu życie niemiłe. Z tak błyskotliwym umysłem mogłaś być kimś, a zastygłaś w pospolitości, zapętlona w sieci codziennych rytuałów. Nie odkrywasz nowych światów, marnując dzień po dniu. Nie pozwoliłem ci rozwinąć skrzydeł.

Słyszałem gwizdanie czajnika. Zaparzysz sobie herbaty. Sięgniesz do cukiernicy, od zawsze stojącej na stole, posłodzisz, zamieszasz łyżeczką ze szkatułki. Ponownie przeczytasz wiersz, półszeptem, jak zwykle, nie wiedząc, jak potężne wypowiadasz zaklęcie. Potem, skupiona, jak masz w zwyczaju, oprzesz jeszcze ciepłą łyżeczkę o wargi. Zastukasz nią w półotwarte usta, rozmyślając nad sensem dawno temu zapisanych słów. Przecież N.C. to i twoje, i moje inicjały.

Wstaniesz. Otworzysz drzwi do pokoju. Zastygniesz na progu, nasłuchując mojego oddechu.

Kiedyś zrozumiesz.

 

A. G-K./Marianna Szygon/Jagoda Mornacka.

Bodajże Lipiec, 2017.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Trzy Cztery 04.11.2021
    Coś w tym jest, ale też mam wrażenie, jakbyś za bardzo rozciągnął tekst.
  • Szalej. 04.11.2021
    Jakbyście.
    Nie pisałem go sam.

    I jak dla mnie słów jest w sam raz tyle, żeby przekazać niezbędne informacje :) ale to ja.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania