Bal plenerowy

Słoneczna jesienna pogoda z temperaturą w listopadzie dochodząca nawet do szesnastu stopni, aż prosiła się do wyjścia z domu na świeże powietrze. Przejażdżka rowerem w niedzielne przedpołudnie wydawała się idealnym pomysłem na przyjemne spędzenie czasu i w przeciwieństwie do wiosny nie istniały żadne przeszkody, żeby nie można było tego zrealizować. W moim przypadku dochodziło jeszcze o przeproszenie się z własnymi dwoma kółkami i z ostatecznym pogodzeniem się z wysokim mandatem, jaki w pierwszej fazie pandemii na mnie nałożono, za korzystanie z jednośladu podczas zagrożenia epidemiologicznego. Swoją antyspołeczną postawą miałem doprowadzić do rozprzestrzeniania się wirusa w społeczeństwie. Moje tłumaczenie, że w najbliższej okolicy oprócz patrolu nie ma innych osób i nawet umierając na koronawirusa niebyłym w stanie nikogo zarazić, nie przekonały funkcjonariuszy. Niestety przepisy należało szanować i przestrzegać prawa. Kilka miesięcy później przy uniewinniających wyrokach sądowych od nałożonych mandatów, okazywało się, jak z tą praworządnością w naszym kraju faktycznie bywa.

 

Chwile trwało, zanim jednoślad wyciągnięty z piwniczy wyczyściłem i przyszykowałem do drogi. Początkowo jak tylko wsiadłem na rower, mocno naciskałem na pedały, w rytmie, w jakim zazwyczaj się poruszałem. Mięśnie rąk i nóg odzwyczajone kilkumiesięczną bezczynnością dały w krótkim czasie o sobie znać. Wąskie siodełko okazało się niewygodne i uwierało w miejsca najbardziej bolące. Powoli zastanawiałem się, czy ja dobrze zrobiłem, wybierając się na przejażdżkę. Niestety do momentu krytycznego przejechałem przynajmniej dziesięć kilometrów i w jakiś sposób do domu musiałem wrócić. Dość szybko zaczynałem się zastanawiać nad przedzwonieniem, do przyjaciela z prośbą o ratunek i z holowanie. Strach przed żartowaniem, że taki jak wytrawny rowerzysta padł po kilku kilometrach, powstrzymał mój palec od wciśnięcia zielonej słuchawki.

 

Powoli jechałem drogą powiatową łączącą kilka wiosek. Nawierzchnia była gładka, ruch pojazdów sporadyczny, co w dużym stopniu niwelowało niewygody i dodawało uroku. Moje dobre samopoczucie mocno psuł widok przydrożnych rowów pełnych śmieci, zmieszanych z suchą trawą i okraszony ozdobami wykonanymi z postrzępionych kikutów młodych drzew oraz połamanych kęp krzewów. Zaraz za nimi rozciągały się wielohektarowe zielone i świeżo zaorane pola. Tylko gdzieniegdzie stała jeszcze nieskoszona wysuszona kukurydza. Dlatego wnętrze rowu ze zmielonymi badylami i plastikami kuło oczy. Wydawałoby się, że w czasie zamknięcia wielu małych firm, rąk do pracy nie powinno zabraknąć i przynajmniej takie miejsca można by było wysprzątać.

 

Kiedy przejeżdżałem koło kukurydzianego pola, coś czarnego wyskoczyło z niego i zanim się zorientowałem, co to, we mnie pacnęło. Świat, przestrzeń, czas, poczucie tożsamości i kierunków przestało istnieć. Podobnie jak plany na przyszłości i spłaty rat za zaciągnięte kredyty.

 

- Mamusia nie mówiła, że kask na główce powinno się nosić – usłyszałem spokojny, dość przyjemny melodyjny głos, jakim zwraca się do dzieci.

 

Już za samą taką gadkę, komuś powinno sprzedać się kopa i pod wpływem takiego przekonania starałem się otworzyć oczy, by dostrzec żartownisia. Chwilę mi zajęły zmagania z wyostrzeniem wzroku. Prawym po kilku mrugnięciach dość dobrze widziałem, lecz lewe coś zasłaniało i odruchowo chciałem pozbyć się przeszkody. Próbowałem zrobić to lewą ręką. Pomimo sporego wysiłku, nie posłuchała mięśni. Dlatego dla pewności zacząłem poruszać prawą, ona w przeciwieństwie do drugiej nie miała takich oporów i po chwili dotknąłem okolicy lewego oka. Poczułem lepką maź, więc próbowałem pozbyć się jej. Niestety tarłem niepotrzebnie, dalej nic lewym nie widziałem. Zlękniony i zaniepokojony sprawną dłoń przybliżyłem do widzącego oka. Dostrzegłem palce ubrudzone krwią i to moją, po chwili dotarło do mnie i znalazłem się na skraju paniki. Dlatego dopiero po uspokojeniu nerwów, rozglądałem się za kimś, co do mnie się zwrócił. Nawet specjalnie się nie wysilałem, ktoś siedział albo siedziała niedaleko mnie na starej oponie, z kolanami pociągniętymi pod samą brodę. Pozycja musiała być raczej niewygodna, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Nagle chciałem wiedzieć z kim mam do czynienia. Równie dobrze mógł być to mężczyzną albo kobieta. Jedyną cechą charakterystyczną było czarne ubranie i długie siwe włosy. Kiedy próbowałem się poruszyć i zmienić niewygodną pozycję, usłyszałem.

 

- Leż spokojnie inaczej jeszcze bardziej sobie zaszkodzisz.

 

- Co mi jest? – zapytałem zaniepokojony.

 

Zamiast odpowiedzi na moje pytanie i poinformowanie o stanie zdrowia, usłyszałem.

 

- Właściciel tego pola – wskazał ręką za siebie – jutro ma kosić kukurydzę, lecz dzisiaj przyszedł sprawdzić, jakie niespodzianki zastanie na swojej ziemi. Okropnie się zdenerwował, jak zobaczył wrzucone na jego grunt śmieci. Wszedł do środka, zaczął wyrzucać do przydrożnego rowu i na drogę. Pech chciał, że przy rzucaniu tą oponą – palcem zakończonym niezwykle długim paznokciem wskazał swoje siedzisko – mocno się zamachnął i trafił cię. Gdybyś był bardziej wysportowany, najprawdopodobniej skończyłoby się na potłuczeniach, a tak noga, ręka złamane, a kręgosłup ledwo wytrzymał przyciąganie ziemskie. Dlatego najlepiej będzie, jak się nie poruszysz, inaczej – nie dopowiedział, tylko przejechał palcem po szyi.

 

Niby zwykły gest, jaki wiele razy widziałem w życiu, tym razem wywołał ciarki na moich plecach, ponieważ dotyczył mnie, a nie czułem nóg. Ostrzeżony przed konsekwencjami, postanowiłem pomimo niewygodnej pozycji leżeć i się nie ruszać.

 

- Kiedy przyjedzie karetka? – zapytałem.

 

- Nie wiem, jak na razie nikt jeszcze nie powiadomił pogotowia.

 

- A gospodarz, który mi to zrobił? – wyrwało mi się.

 

- Uciekł do domu i właśnie teraz ustala z rodziną, że dzisiaj ze względu na covid nigdzie nie wychodził, nawet do kościoła.

 

Nagle naszą rozmowę przerwał klakson przejeżdżającego szybko samochodu. Takie zachowanie mnie zaskoczyło, lecz nie siedzącego na starej oponie, on tylko popatrzył za oddalającym się autem i powiedział – jutro się spotkamy.

 

- To proszę powiadomić pogotowie – poprosiłem.

 

- Nie mogę.

 

Byłem przekonany, że mój rozmówca nie posiada przy sobie komórki i z tego powodu nie może spełnić mojej prośby. Widocznie nie zauważył, że mój telefon przytwierdzony uchwytem do kierownicy dalej jest sprawny i można z niego skorzystać.

 

- Mój smartfon w przeciwieństwie do mnie wytrzymał – powiedziałem i dodałem – można z niego skorzystać, wystarczy tylko przycisnąć przycisk oznaczony jako alarmowy, a aplikacja załatwi resztę.

 

- Głuchy jesteś, mówiłam, że nie mogę.

 

- Dlaczego odmawia mi pani drobnej przysługi – zwróciłem się w tej formie, ponieważ ona w taki sposób się określiła.

 

- Bo jestem śmierć.

 

Na dźwięk tych słów krew mi w żyłach zastygła, serce stanęło i o mało z przerażenia nie zesrałem się w gacie. Bałem się jak cholera i trzęsłem jak osika, ponieważ biła od nich niesamowita moc.

 

- Umrę? – zapytałem nieśmiało, przełykając coś w gardle wielkości piłki do siatkówki.

 

- Na pewno, lecz nie dzisiaj.

 

Takie słowa pocieszenia nie wpłynęły na mnie budująco. Tym bardziej że na tej drodze mogłem przeleżeć równie dobrze do jutra, zanim ktoś mnie nie przejedzie. Perspektywa zginięcia pod kołami rozpędzonego samochodu nie przypadła mi do gustu.

 

- To dlaczego tu się znalazłaś?

 

- Przechodziłam w pobliżu, a twój przypadek początkowo wyglądał obiecująco, dlatego jestem, lecz ty jesteś w czepku urodzony. Później postanowiłam chwilę odsapnąć i widząc ciebie rozpłaszczonego na drodze, zapragnęłam porozmawiać.

 

- Dużo masz pracy? – zapytałem, chcąc zmienić nieprzyjemny dla mnie temat.

 

- Ostatnio od groma, wyobraź sobie, że tylko w październiku z Polski przetransportowałam prawie pięćdziesiąt tysięcy dusz, a w latach ubiegłych było tego tylko trzydzieści tysięcy. Wzrost jest odczuwalny, a ja jestem sama, wiec wyobraź sobie, jaka jestem zapracowana.

 

Jakoś solidarność robotnicza w tym przypadku mnie definitywnie opuściła i nie utyskiwałem, jak to ciężko jest harować, by wykonać plan za nędzne grosze.

 

- Wszystko przez koronawirusa – dodałem, chcąc podtrzymać konwersację.

 

- Z jego powodu było tylko trzy tysiące i powiem ci szczerze, że te liczby są mocno zawyżone.

 

Zmartwiłem się tym ogromem ludzi, którzy w krótkim czasie odeszli i zacząłem przeliczać, jak długo potrwa, zanim nas w Polsce zabraknie przy takim stanie rzeczy.

 

- Jesteś taka zapracowana, a ja tobie tylko czas zabieram.

 

- Nie martw się tym, rozmawiamy ze sobą w czasie liczonym w nanosekundach, a tobie wydaje się, że dużo minęło – powiedziała.

 

Nagle miałem wiele pytań do rozmówczyni, kierowała mną ciekawość świata, lecz zanim byłem w stanie cokolwiek powiedzieć, już jej nie było. Nawet sam po pewnym czasie nie wiedziałem, czy przypadkiem mi się to wszystko nie przyśniło. Głowę uszkodziłem prawdopodobnie podczas upadku z roweru. Natomiast złamania i uraz kręgosłupa musiał nastąpić podczas najechania przynajmniej dwóch pojazdów sądząc po śladach opon, gdy tak sobie leżałem na jezdni nieoznakowany kamizelką odblaskową. Ostatecznie po dochodzeniu policyjnym wyszło, że sam przyczyniłem się do powstania kontuzji i postępowanie zakończono mandatowo.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bożena Joanna 21.11.2020
    Sprawca nieszczęścia odchodzi, ofiara wszystko sobie winna, w razie potrzeby można tylko porozumieć się z kostuchą. A gdzie pomocna dłoń i tzw. sprawiedliwość?
    Smutna historia, w bajkach przeważnie zakończenie bywa pomyślne, nie w życiu.
    Pozdrowienia!
  • Pasja 24.11.2020
    Życie to nie jest bajka to ciągła bitwa. Nigdy nie jest tak sprawiedliwie, że dobro zwyciężą zło. Często to ofiara zostaje ukarana, a sprawca dostaje przyzwolenie na bycie przyzwoitym.
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania