Ballady z turnieju we Wrocławiu (vol.1)

I

 

Sygnalizacja świetlna

działa prawidłowo. Lecę,

cukrzyk, do słodyczy. Frunę,

ślepiec, w stronę światła.

 

I, nie mając kataru,

pełnię wartę honorową

przy gównie. Być może

napadnie na mnie własny dom,

 

z pończochą na podłodze

i spluwami klamek

u pozamykanych drzwi!

Przed śmiercią zwrócę głowę

 

w kierunku komputera

i, trzymając długopis

jak miecz, powiem: „Internecie,

ojczyzno moja!”. Gdy

 

przechodzę, pogodzony

z losem wygnańczym, opodal

Muzeum Sztuki Współczesnej,

Tadeusz Różewicz patrzy

 

na mnie z plakatu – okienka

wieczności. Na trawniku ktoś

trzyma woreczek foliowy,

którym można torturować

 

i zbiera psie kupy. Wracam

z nocnej służby i chcę się

przespać, ale żadne łóżko

nie jest pościelone. Czuję

 

się niczym mucha, ćma

i pszczoła. W całym Wrocławiu

dantejskie sceny.

 

II

 

Minąwszy plakat z napisem

„Turcja to państwo gwałtu” i

łącznik pieszo-rowerowy,

nie zmuszam się do zmiany

 

stosunku do pracy, który

jest poważny, i myślę o

wypastowanych i schludnie

ustawionych butach w szafce

 

oraz wieszaku

na cierniowe korony

w niebie. Na dworcu

kolejowym brak

 

stosownego napisu,

ale filary wiaduktu,

wyczerpane duchowo

i stojące w kolejce

 

do odbycia ludzkiej

podróży, zachowują

między sobą równe

odstępy. W pociągu

 

kobieta odmawia

różaniec, w oddali leci

chmara ptaków jak paciorki

(ciepły kraj jest krajem

 

sprawiedliwości), a

mężczyźnie, który siedzi

przed nią, wypada paczka

chusteczek na podłogę.

 

Udaję, że

nie zauważam, iż

nie zauważył tego.

Obok mojego

 

posterunku znajdują się

deski. W odstępach, które są

między nimi, leżą

patyczki, zeschłe liście

 

i pety. W nocy włączę

światło: obuduję się,

żeby najdalszy kraniec

nocy znalazł się tuż przy mnie.

 

I przygotuję dla księdza

miejsce leżące. Rankiem,

wchodząc do mieszkania,

okażę znów banknot

 

jak bilet. Jeśli wchodzę doń

bez grosza, od razu szukam

w sobie Boga, który raz

każe wysiąść na najbliższej

 

stacji, to znów przymyka

oko.

 

III

 

Najbardziej lubię pracować

w niedziele i święta, bo

wówczas plac budowy jest

pusty. Jeśli wbrew przepisom,

 

sobie i Bogu wpuszczę tu

kogoś, dostaję w zamian

piwko lub wzbogacam się

o pięciozłotówkę,

 

wsuniętą do mojej

kieszeni. Moje czarne

koszulki pracownicze są

jak kamizelki

 

odblaskowe, a dowodem

na to jest reakcja ludzi

i policji na widok

nagiej osoby na rynku.

 

Owe koszulki mają

napisy, więc jeśli wkładam

którąkolwiek z nich, Bóg

podnosi transparent

 

i pochód rusza. Moimi

transparentami są cudze

chusteczki. Zamknięty w wieży

swojej hermetycznej

 

poezji, zobaczyłem

w końcu księżniczkę na koniu,

która zaczęła śpiewać

miłosną pieśń. Pokochałem

 

życie, ale wciąż jeszcze

palę jak smok, którego

pokonamy wspólnie. Swój krzyż

zacznę piłować od samej

 

góry, razem z głową

Jezusa. Mojżesz rozbił

tablice z dekalogiem.

Nowe tablice, które

 

później wyciosał, są dziś

jak menu, a ceny ciągle

się zmieniają. Zamiast je

zniszczyć i stworzyć trzecią

 

parę, będę je

za pomocą klaskania

kserował i w formie

opłatka rozdawał w częściach

 

innym.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • EksperymentSpołeczny dwa lata temu
    Nie umiem się skupić, jakoś nie przemawia, może dlatego że Wrocław.
  • Pobóg Welebor dwa lata temu
    Ojej, to jest na tyle znakomite, że na raz nie dam rady. Tylko ten Różewicz mnie odpycha, ale w sumie mógł patrzeć z plakatu...
    Pozdrawiam!
  • Pobóg Welebor dwa lata temu
    Później przeczytam uważnie to i drugą część.
  • Pobóg Welebor dwa lata temu
    Przeczytałem na razie tę, to jest jak krzyk pełen chwały.
    Może chętnie przeczytałbym dłuższe zdania, nie wiem. Pewnie dobrze jest, jak jest. Smok, którego pokonamy wspólnie, mój ulubiony. Praca jako stróż budowy? Marzę o tym, to w sam raz dla poety. Napadnie mnie własny dom, super. I to o słupach. W ogóle ta poezja jest triumfalna, co jedynie uznaję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania