Bar przy ulicy Zegarmistrzów

Dziwni ludzie schodzili się do baru przy ulicy Zegarmistrzów. Już sam dziwacznie niespójny i zróżnicowany wystrój budził pewne podejrzenia co do klienteli, którą właściciele próbowali zainteresować. Z jednej strony dało się zobaczyć przez szybę ni mniej, ni więcej jak fantastyczne, rozkwitające kwiaty i pnące się po szkle pnącza dzikiego bluszczu, oczywiście do spółki z kwitnącymi tuż pod szyldem różami. Ta strona, zwana też “wschodnią”, stanowiła ulubiony kącik ciepłolubnych i raczej dosyć ostentacyjnych w swym umiłowaniu do natury jegomości. Legenda mówiła, że stali bywalcy — to jest, pan Marzec i pani Maj, zasadzili tam nawet jabłoń i kilka malinowych chruśniaków, które opanowały część stolików. Pan Kwiecień, jako ten niezdecydowany, co ciągle przeplatał swoje upodobania względem temperatury i pogody, pozostał jednak wedle tego faktu wielce ambiwalentny, popijając swoją herbatę w niespokoju ducha. Napar, trzeba dodać, zawsze z dodatkiem ulubionej konfitury z moreli. Bywało też, że do pani Maj wpadał pan Czerwiec, ale tylko z powodów czysto romantycznych — ot, lubił spędzać czas w jej klimacie, chociaż zaraz tęsknie wracał do części baru, którą wszyscy nazywali “środkowy wschód”.

O, jak tutaj było parno! Gorąco i sucho, ale i taki klimat przyciągnął swoich amatorów, czyli szanownie wspomnianego pana Czerwca, jaśnie oświeconą lady Lipiec oraz nieco pochmurnego, ale ostatecznie pogodnego wąsacza w kamaszach i ogrodniczkach — pana Sierpnia. Ta trójka wieczne niesnaski przeżywała ze wschodem, a to jabłka podkradli, bo pospadały, a to zboża trochę ścięli, a to maliny zerwali i zjedli nikczemnie. W jednym jednak obie strony się bardzo zgadzały — obie od czasu do czasu lubiły w bezchmurną noc księżycową zasiąść do chłodnych trunków różnej maści i popatrzeć w gwiazdy. Trzeba bowiem wiedzieć, że bar przy ulicy Zegarmistrzów nie posiadał również miejscami dachu, żeby klientela mogła bez problemu zerkać w bezkres nieboskłonu i obłoki podziwiać. Co kierowało właścicielami podczas podejmowania tej decyzji pozostaje tajemnicą po dzień ówczesny, chociaż można mieć swoje podejrzenia!

Pomiędzy środkowym wschodem a kolejnym, jakby to nazwali zapewne maniacy z ulicy Pisarzy, etapem tej podróży przez salę był środkowy zachód. Siadali tutaj zazwyczaj goście noszący w sercu nieco więcej uczuć mieszanych, bardzo nostalgiczni i wrażliwi na nieszczęścia, melancholijni jak samotna nuta na pięciolini. Był tutaj naczelny całego zgromadzenia, czyli pan Wrzesień, wiecznie w jakimś płaszczu i czapeczce, gryzał swój piórek nad kawałkiem pergaminu i rzewnymi łzami wypisał rzeczy pochmurne. A i tak był on lepszy od pana Października, który złowrogo tylko łypał spode łba i wszyscy naraz patrzyli ze strachem, czy zaraz z jakiejś wściekłości i złości nieznanej nie eksploduje w swej oziębłości i chłodzie. Zdarzało mu się jednak mieć rozpogodzenie i twarz jakąś milszą, ale to wiadomo było wszystkim bywalcom, że był wtedy w odwiedziny u pani Luty, co to go doskonale rozumiała — a buty też podkuła za pół uśmiechu miłego. Ostatnim z tych oziębłych ichmościów był sir Listopad, szlachetny i zimny w swoich obyczajach. Wydawał się być wyrachowany ponad wszelką miarę, a pił tylko schłodzoną kawę i zajadał lodami śmietankowymi. Za każdym razem, kiedy dotykał filiżanki, każdy w sali przypatrywał się, czy aby nic nie zamrozi przypadkiem. Najczęściej jednak umoczył czubek własnego, niezwykle długiego nosa. Powszechnym jego zwyczajem było, że nosił w kieszeni gałązki bzu, choć nikt nie wiedział po co — podejrzewano jedynie, że są dla wybranki jego serca, której jeszcze nie znalazł.

Na drugim końcu sali, zwanym kolejno, jak się pewnie nawet wszyscy nietutejsi i niezdrożni domyślają, był “zachód”. A tu same królowe lodu i gbury! Naprawdę, niejednemu milusieńskiemu, co to chciał się przysiąść, krew w żyłach zmroziło i duszę w lód zamieniło. Nie dziwota tedy, że była to najpustsza część sali, a na szybie widać jeno było szron, bo ogrzewania, te zimne dranie, włączyć nie chcieli. Tu marły kwiaty i jakiś marazm dziwny człeka dopadał, kiedy patrzył na sztucznie uchachaną panią Grudzień, która jednak w mig potrafiła wszelkie emocje pozytywne w puch śniegowy zmienić. Trzeba jednak oddać sprawiedliwości — jak ten puch wyglądał pięknie, a jak się mienił ślicznie, kiedy światło nań padało ze wschodniej strony. Miał ten kącik swój urok własny, oj miał, chociaż pusty i martwy, to kryształowość nawet w najbardziej ciepłolubnych zachwyt budziła. Lecz i tutaj niesnaski drobne były, bo to pani Styczeń pani Grudzień wiecznie chwałę odbierała — że taka świeża, taka nowa, taka odkrywcza i w ogóle o rok do przodu! A ta suknia biała, a tu aniołek w śniegu, a tu sople i śnieżyca. A Grudzień tylko złorzeczyła, że gówniara się nie zna i szacunku za grosz nie ma do podwalin, które co roku podkładała, by ta młodzinka mogła lśnić! Tylko pani Luty spokojna była — acz ona wyglądała tego swojego Października kochanego, by znów mu buty podkuć i radość drobną wprawić w serce ludzkie, ukradkiem przed dwoma zimnokrwistymi paniami nadzieję pchała na nieco ciepła! Wielkie serce miała, tylko okazywać tego nie potrafiła, ale to też wiedzieli wszyscy bywalcy tego przybytku.

Trzeba też wiedzieć, o czym wielu zapomina, że bar swoją nazwę miał, choć już dawno ktokolwiek przestał na szyld zerkać — ot, przyzwyczajenie, a bar to bar, choć nazywają się inaczej.

Gdyby jednak ktoś zadarł nos w górę i spojrzał na w połowie skuty lodem, a w połowie obrośnięty różami znak, to zobaczyłby, że miejsce to nazywało się “Cztery Pory Roku”.

I stoi przy ulicy Zegarmistrzów po dziś dzień.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Karawan 19.02.2018
    Dziękuję za ciepłą i barwną, mimo białego, zimnego kąta baśń. Poniżej Pan Czepialski nieśmiało, ja zaś do czterech dodam jeden i na przedwiośniu co tuż, tuż piątą porę w gwiazdkę zmienię.
    czyli szanownie wspomnianego - użyłbym "czyli wspominanego z szcunkiem(estymą)" jako, ze "szanownie wspominany" to jednak nie to co " szanownie wyglądający" - proszę jednak zważyć, że to supozycja jest nieśmiała, a tekst Twój!
    które jednak w mig potrafiła wszelkie emocje pozytywne w puch śniegowy zmienić. - literówka? czy brak wyrazu?
  • Arysto 19.02.2018
    A dziękuję za odwiedziny ;D

    Co do szanownego - tutaj musiałbym się zastanowić. Raczej nie chodzi mi o wygląd, lecz o sam wspominek, ale rzeczywiście sprawa wymaga przemyślunku. Dziękuję za supozycję :)

    A co do zdania ostatniego - a no, literówka :( Wyłapałeś!
  • Karawan 19.02.2018
    Arysto Ale i tak przyjemność czytania została u mnie!! ;b
  • Justyska 19.02.2018
    "melancholijni jak samotna nuta na pięciolinii." super porównanie:)
    Przeczytane z uśmiechem na twarzy.
  • Bożena Joanna 19.02.2018
    Przyjemny bar z ciekawą klientelą o różnych upodobaniach. Bardzo miła lektura o dwunastu miesiącach roku. Pozdrowienia!
  • Agnieszka Gu 22.02.2018
    Witam,
    "pnące się po szkle pnącza dzikiego bluszczu" - pnące pnącz... trochę takie masło maślane
    Poza tym tekst fajny, lekki, napisany z wyczuciem. Bogate słownictwo rzuca się w oczy i jest na plus :)
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania