Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Bestia i Dmitri

Tamtego popołudnia piłam dżin z tonikiem z dodatkiem organicznych ziół 2.0, hodowanych w obiegu zamkniętym na obrzeżach Eindhoven.

Godzinę wcześniej wjechaliśmy windą na siódme piętro starej fabryki a potem kilkoma żeberkowymi schodami dotarliśmy do przedsionka, w którym kazano ubrać nam foliowe czepki, fartuchy i ochraniacze na obuwie. Chwilę później zespół biotechnologów zaprosił nas do wąskiego pomieszczenia, w którym rosły herbaciane róże, zioła i krzaki koktajlowych pomidorów. Opowiadali nam o pielęgnacji, czasie wzrostu, systemie rurek i podajników, umieszczonych pod podłożem, poprzez który aplikowali roślinom niezbędne składniki odżywcze. Z góry świeciło na nie niebiesko- czerwone światło, czyli takie, które rośliny wyłapują w procesie fotosyntezy, z całego zalewającego je słońcem, dnia. Było dostarczane ze źródeł LED. Po tej krótkiej prezentacji przeszliśmy do następnego, wąskiego pokoju, w którym rozsiedliśmy się na pokrytych fioletowym flauszem stopniach i oglądaliśmy film o rolnictwie w podobnych małych szklarniach. Efektem eksperymentu i zamysłem twórców miały być uprawy tego rodzaju w ośrodkach miejskich, tak, aby codziennie na stół mieszkańców trafiały świeże i zdrowe warzywa, zioła, kwiaty, niezależnie od pory roku i kondycji środowiska naturalnego. Po kilkunastu minutach na degustację zabrał nas uroczy, młody gej o śródziemnomorskiej urodzie. Kręcił biodrami, odrzucał grzywkę i z pasją dzielił się swoją botaniczno- inżynierską wiedzą, podsuwając nam co chwilę coś do skosztowania: kwiat kalafiora, słodki w smaku z majaczącą w tle nutą anyżu, ostrą bazylię albo jędrne liście mięty. Musiałam przyznać, że wszystko było bardzo wyraziste w smaku i uwodzące zapachem dopiero co zerwanych roślin. W wysokich, grubych szklankach z Ikei otrzymaliśmy aromatyczne drinki; do ich przyrządzenia nasz przewodnik nie pożałował jałowcówki.

Siedziałam przy owalnym stole i patrzyłam przed siebie, z wysokości, przez wielkie okna na puste, ośnieżone ulice, z jednakowymi klinkierowymi domkami. Gin przyjemnie szumiał mi w głowie. Próbowałam sobie przypomnieć jego twarz, analizując inne wydarzenia w moim życiu, aby umiejscowić tamtą scenę w konkretnym czasie, w myślach liczyłam lata. W uszach narastał mi świdrujący dźwięk dzwonków koshi. Kilka ich delikatnych strun tworzy kaskadową melodię, która wkręca się niczym jogiczny korkociąg w podświadomość. Przymknęłam oczy. Świeci białe, czerwcowe słońce, zatrzymujemy auto już daleko za Zwolle. Dookoła jest bardzo zielono i spokojnie, niebo jest napigmentowane do granic możliwości niebieskiej barwy; gdyby je ścisnąć, ociekałoby gęstą farbą wprost do drewnianego cebrzyka na holenderskie mleko. Widzę jego wyprostowaną sylwetkę i mocne ręce, prowadzi mnie za sobą, słyszę własny śmiech; on trzyma mnie za rękę i kciukiem gąszcze grzbiet mojej dłoni, idę za nim, jest taki wysoki. Mam ubrane sandałki na płaskim obcasie i nie sięgam mu nawet do ramienia. Ma koszulę z krótkim rękawem w kolorze écru, w granatowe znaczki, podobne do tych, które można wybrać jako punktatory w Ms Word. Idziemy wolno, śmiejemy się, jest gorąco, dzwonki oddalają się i przybliżają do naszych uszu. On zaczyna odwracać do mnie głowę. Tak bardzo chcę przypomnieć sobie jego twarz.

I nagle przyspiesza, zauważamy rozłożyste drzewo, obydwoje chcemy jak najprędzej do niego dotrzeć. Idzie coraz szybciej, ja muszę biec. Krzyczę: Dmitri, Dmitri i śmieję się. Dmitri mawiał, że śmieję się jak dziewczynka, dźwięcznie i beztrosko.

Dmitri, Dmitri.

Znowu patrzyłam na oprószone śniegiem miasto.

- Dmitri - szepnęłam. Mój malezyjski kolega, pijący gin tuż przy mnie, podniósł wzrok znad swojego smartphona, pytając mnie oczyma czy wszystko gra. Uśmiechnęłam się smutno i odwróciłam głowę.

 

Tego wieczoru zafundowano nam intensywny program towarzyski. Ze starej fabryki przeszliśmy do kompleksu Pieta Heik EEk. Cóż, pochodzenie z Bloku Wschodniego ma pewne zalety: stosunkowo łatwo odróżnić rzeczy ładne od brzydkich, uchodzących za zjawisko. Piet zajmuje się projektowaniem, używając w swoich wyrobach materiałów już istniejących, zgodnie z ideą recyklingu i zero waste. Oprócz kawałków porzuconego drewna, elementów ze starych mebli, Piet wykorzystuje palety, składając je np. w sporych rozmiarów stół, pokrywając kolorową lakiero- bejcą, tworząc niejednokrotnie fantastyczne wzory. Natomiast to, co zdecydowanie postawiło mnie w kontrze do upodobań gospodarza, czekało na nas w części przewidzianej na różnego rodzaju wydarzenia, z zapleczem kuchennym, stołami, krzesłami, barem, małą sceną i rzutnikiem: meble z lat 60 i 70. Stoły pokryte biało- szarą sklejką w drobną szarą krateczkę, krzesła z oparciami przyśrubowanymi wielkimi główkami do metalowych konstrukcji i odrapane, zakitowane okna. Tak mniej więcej wyglądała moja podstawówka w końcówce lat 80. Restaurację urządzono podobnie, dodano do jej wnętrza, w jednym z korytarzy, jakiś motoryzacyjny hit Demoludów.

Jedzenie było za to przepyszne: maleńkie przekąski, przystawki, sałatki, zupy kremy, mięsa i ryby. Wytrawna beza z soku z czerwonej kapusty z jabłkiem, mającym posmak gruszki, zachwyciła moje podniebienie. Z francuskojęzycznym towarzystwem, z którym siedziałam przy stole, próbowaliśmy odgadywać z jakich składników przyrządzano dania. Choć w wielu przypadkach odkrywaliśmy poszczególne elementy, była to jedynie część kulinarnych tajemnic. Laurent, belgijski inżynier, który miał najbardziej ubogie kubki smakowe, po kilku kieliszkach wina rozpętał polityczną dyskusję o przyszłość Unii Europejskiej w kontekście wyborów w różnych krajach. Stanowczo wolałam rozmawiać o jedzeniu, ale temat polityki

nakręcił moich kompanów. Ilość wygłaszanych tez i nieomylność rosły wprost proporcjonalnie do ilości wypijanego alkoholu. Na szczęście młodziutki Yves patrzył na mnie jak w obrazek i interesowały go tylko i wyłącznie moje polskie piersi oddychające pod jedwabna koszulą. Nie wypowiadał się na temat potraw ani polityki, był jak zaczarowany. Po kilku godzinach dobijał się do mojego pokoju w hotelu. Przez moment zastanawiałam się czy nie otworzyć, ale ostatecznie stwierdziłam, że o ile pamiętam, sex z pijanym dwudziestoparolatkiem nie jest imponujący. Próbowałam zasnąć.

 

Każdy potrzebuje żałoby. Czasu, podczas którego musi zrozumieć, że część tego, w czym uczestniczył, zmieniła kształt, zaakceptować, że życie, które wiódł do danego momentu skończyło się i od tej pory będzie inne. Bez rozliczenia się przejście do następnego etapu jest nieomal fizycznie trudne, ciężko jest rozpocząć od razu życie po życiu a człowiek, który nie skupił się na swoim żalu, nie pozwolił mu przeniknąć się, wryć się w siebie by później go zwymiotować, jest pełen chaosu, ogląda się za siebie, bałagani.

Obudziłam się rano spokojna, a jednak czułam, że przebywam w trzewiach wielkiej bestii, która połknęła mnie zaraz po przylocie do Holandii, na płycie lotniska. Znalazłam się w jej brzuchu i czas stanął w miejscu. Przygotowałam sobie ciepłą wodę z cytryną, zgarnęłam z pluszowego fotela ubrania, które zrzuciłam po wczorajszej imprezie; jedwabną koszulę, garnitur z jagnięcej wełny, bieliznę. I usiadłam na nim podwinąwszy jedną nogę pod pupę. Patrzyłam przez wielkie okno na centrum miasta, trzymając w rękach papierowy hotelowy kubek. Skuliłam się w sobie, we wspomnieniach zadzwonił telefon, w słuchawce głos Sytze. I wszystkie te słowa, które wyrzucił z siebie i jego szloch. Łzy dorosłego, wielkiego mężczyzny, które zamieniły się w piskliwe przeciągłe tony. I ja po drugiej stronie słuchawki. W Polsce. Ja, która nie mówiłam nic, patrzyłam na kabinową walizkę, którą zaczęłam pakować na lot następnego dnia. Na sukienkę z czerwonej jedwabnej krepy, poskładaną, włożoną do osobnej, zapinanej na zamek kieszeni. A potem rozłączyłam się z Sytze, również bez słowa. Skuliłam się na podłodze obok tej otwartej walizki. Nie wiem jak długo tak leżałam, nie wiem co się działo. Kiedy zadzwonił budzik, wstałam i poszłam pod prysznic. Ubrałam się, umalowałam, zeszłam do podziemnego garażu, nastawiłam GPS na lotnisko i pojechałam. Nie potrafię przywołać niczego, co było potem aż do momentu, w którym powietrzny autobus tanich linii wzbił się w niebo a ja zaczęłam odtwarzać jeszcze raz, co powiedział mi Sytze. Powiedział: Dmitri miał wypadek, nie żyje.

Bestia rozwarła paszczę. Wpuściła do brzucha słońce. Jak wtedy, kiedy lądowałam, w Eindhoven wybuchał późny poranek, jakby świt przekształcał się w dzień, nagle, bez przejścia, jakby pomyślał, że jest spóźniony.

Na lotnisku był Sytze. Wyglądał jakby dosłownie c z e k a ł, od dawna. Dmitri musiał mu powiedzieć, że tego dnia będę w Holandii. Jedyny świadek naszego oszołomienia, jedyna istota, która obserwowała czasami to, co nam się przydarzyło, co prześlizgiwało się po naszych życiach, jak delikatne ubranie wsuwane przez głowę prześlizguje się po twarzy, przez szyję, opada na ramiona i brzuch.

Nie mówiliśmy nic. Bez słowa odebrał moją walizkę, bez słowa jechaliśmy. Nie wiedziałam nawet gdzie jedziemy. Okazało się, że zawiózł mnie do swojego domu. Weszliśmy do środka. Usiadłam bokiem na szezlongu w salonie, Sytze nalał sobie dużą szklankę whisky, zapytał, czy chcę. Nalał dla mnie porcję i dodał bardzo dużo lodu. Usiadł w fotelu, który przysunął bliżej mnie, zgiął się w pół. Potem odprostował, wypił whisky i zaczął opowiadać.

Tak wyraźnie widziałam te sceny, jakby bestia w swoich trzewiach puściła dla mnie film nagrany z tamtego mieszkania. Pomyślałam, że może nagrała też jego piękną i delikatną twarz. Sytze powiedział, że Dmitri zginął dwa dni temu. Że wczoraj znaleźli dopiero kontakt do jego matki. Ze wczoraj pojechał tam z nią i jego siostrą. Tam to znaczy do kostnicy. Że ciało Dmitrego wyjechało na zimnej metalowej tacy, a on był taki żółty, jego głowa była łysa a na czaszce były ślady szycia. Pobiegłam do łazienki i zaczęłam rzygać, najpierw whisky a potem treścią żołądkową. Uświadomiłam sobie, że nie miałam kompletnie nic w ustach od telefonu Sytze. Czyli nie wiedziałam jak długo. Kiedy wróciłam do salonu, Sytze podał mi szklankę wody. Upiłam trochę, podeszłam z nią do okna, patrzyłam na brukowaną uliczkę i włoską restaurację naprzeciwko z czarno- szmaragdowym szyldem: Il Ponte. Sytze mówił dalej. Powiedział, że Dmitri wjechał w grupę rowerzystów, dwóch w ciężkim stanie leży w szpitalu. A potem uderzył w barierkę. Z zeznań świadków wyglądało to tak, jakby stracił panowanie nad kierownicą. Przyjechały karetki, Dmitri nie żył. Zrobiono sekcję. Okazało się, że miał tętnika, który pękł.

Do Il Ponte wchodziła roześmiana grupa młodzieży. W ustach miałam smak wymiocin, żołądek piekł mnie od rzygania i whisky. Sytze podał mi kurtkę, wyszliśmy do restauracji. Zamówiliśmy pizze z peperoni i butelkę czerwonego wina. Sytze powiedział, że pogrzeb jest za trzy dni. Za trzy dni miałam bilet na samolot do Polski.

Bardzo wcześnie rano następnego dnia Sytze zawiózł mnie znowu na lotnisko w Eindhoven. Nie mogłam pójść na ten pogrzeb, nie umiałabym udawać, że jestem zwyczajną znajomą. Nie wytrzymałabym żalu, widząc urnę. Skoro Dmitri zabrał ze sobą naszą kilkumiesięczną tajemnicę, ja też postanowiłam owinąć tą historię cienką nicią i zapomnieć. Ale bestia czuwa. Nagle poczułam podniecenie. Moje ciało upomniało się o dotyk. O palce, którymi Dmitri gładził moją skórę, o jego język wędrujący po nabrzmiałych wargach, łechtaczce, domagający

się łapczywie wpuszczenia go głębiej. Jakże byłoby by przyjemnie, gdyby teraz młodziutki Yves zapukał, chcąc zabrać mnie na śniadanie. Zsunęłam miękkie spodnie od piżamy i zaczęłam się pieścić myśląc o Dmitrim. Przypomniałam sobie jak kciukami drażnił moje twarde sutki, podgryzał je delikatnie, brał w dłonie piersi. Moje palce odnalazły w pamięci ciała jego gęste, jasne włosy, błądząc w nich we wspomnieniach. Smak jego ust, delikatne kłucie zarostu, w końcu to, jak rozchylał moje uda, aby wejść we mnie podniecony, jak patrzył na mnie, nie odrywał wzroku, jakby nie chciał przegapić momentu mojej ekstazy. Tak! Tak! Obłaskawiłam bestie. We wspomnieniach Dmitri patrzył na mnie, jakby był tu ze mną. Zobaczyłam jego piękna twarz, skoncentrowaną na mojej rozkoszy, roziskrzone oczy i nagle usłyszałam swój własny jęk a później przez ciągle zamknięte oczy zobaczyłam go jeszcze wyraźniej, kiedy uniósł głowę targnięty orgazmem. Dzięki Ci bestio. Dzięki.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Renia Turi

    Przeczytałam z zaciekawieniem.
    Zaczekam na dalszy rozwój wypadków/ następne odcinki.
    Fajne pióro... intrygujący 'swoisty dualizm' - to najbardziej intryguje.
    Pozwoliłam sobie na poprzestawianie liter w 'Twoich personaliach'...

    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania