Bez Nadziei
Ten wieczór był wyjątkowo chłodny niczym serce człowieka odartego z miłości. Ciemne chmury leniwie wędrowały po niebie, co chwilę, przysłaniając światło księżyca. Jedynie licznie rozmieszczone pochodnie i paleniska pozwalały dostrzec cokolwiek wśród starych murów twierdzy.
Kapitan poza swoimi krokami słyszał jedynie szum wiatru, który nadchodził znad niedaleko położonego morza. Wspinając się po kolejnych stopniach równo dociętej skały, która tworzyła mur, przyglądał się swoim ludziom. Byli głodni i zmęczeni. W większości pozbawieni nadziei, że przetrwają kolejne dni. Nie dziwił im się, w końcu sam ostatnimi czasy miewał chwilę zwątpienia. Wróg był coraz bliżej. Groźniejszy niż kiedykolwiek, a ich siły były osłabione. Wszedł na ostatni stopień, rozglądając się po okolicy.
Na szczycie obwarowań nie było zbyt wielu ludzi. Większość spała albo jadła resztki, które im pozostały, żeby odzyskać chodź trochę sił. Wyjątkiem był młody żołnierz, który zdawał się wypatrywać wroga mimo wszechobecnych ciemności. Zbroję miał połataną, jakby przeszła już parę bitew, chociaż jego twarz na to nie wskazywała. Ciemne, dość długie włosy powiewały na wietrze, odsłaniając zatroskaną twarz. Był wyraźnie przejęty, może nawet lekko przestraszony, ale obowiązek nie pozwalał mu zejść ze stanowiska.
– Panie Kapitanie! – wykrzyknął, gdy tylko zobaczył przełożonego prostując się przy tym na baczność.
– Spocznij żołnierzu – rzucił Kapitan, odwracając wzrok w stronę ciemności, która zdawała się ich otaczać – Czy zwiadowcy już wrócili?
– Tak panie kapitanie, całkiem niedawno. Właśnie miałem zgłosić, jakie wieści przynieśli.
– Więc teraz masz szansę synu – powiedział, marszcząc brwi. – Wróg powoli się do nas zbliża. Ich znaczne siły idą wybrzeżem. Mają nad nami ponad dwudziestokrotną przewagę. Dotrą tutaj najpóźniej w ciągu dwóch dni.
– Nie wygląda to dobrze … Nasz goniec z południa wrócił z jakimiś wieściami?
– Jeszcze nie Kapitanie – żołnierz opuścił głowę – mogę zadać jedno pytanie?
– Tak – kapitan spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Zwiadowcy mówią, że jest ich, że dwanaście tysięcy… Jak mamy się oprzeć takiej potędze?
– Jesteśmy ostatnim bastionem w drodze do Dolnar… Jeśli nie my to, kto obroni nasze miasto? Jedyne, co możemy teraz zrobić, to odpocząć i oddać wszystko łącznie z życiem, by nasi bliscy nie musieli tego robić! – przemawiał z dumą i stanowczością, która wlała odrobinę pewności siebie w żołnierza.
– Tak jest panie! – opowiedział znów, stając na baczność.
– Prześpij się, ja przejmę wartę. – Nie trzeba, dam radę! – powiedział, z niewielkim uśmiechem na twarzy, odwracając swój wzrok w czarną pustkę za murami.
***
Obóz nie wyróżniał się niczym od tego, co znał z przeszłości. Wojownicy szykujący swoje konie. Grupa płatnerzy naprawiających pancerze, które najlepsze czasy miały już za sobą. Ludzie modlili się do bogów o to, żeby przeżyć następny dzień. Brał udział już w kilku kampaniach. W tej chwili ciężko mu było zliczyć tak naprawdę w ilu, jednak żadna z nich nie była aż tak poważna. Mijał kolejnych żołnierzy salutujących mu i kiwających głową w geście podziwu. Bili to bitni wojownicy, którzy wojnę mieli we krwi, a mimo to na ich twarzach dało się zobaczyć sporo niepewności. Znali go dobrze. Można powiedzieć, że był legendą wśród nich. Legendą, która była już mocno spóźniona na ostatnią odprawę. Wchodząc do namiotu dowódcy słyszał, że ten już kończy mówić swoje przemówienie. Był młody, niezbyt doświadczony, a swoim uporem przewyższał innych wodzów. W dodatku ta cała wojna była dla niego sprawą osobistą co dodatkowo motywowało ludzi, którymi dowodził. Wyglądali jakby mogli pójść za nim choćby w samą paszczę otchłani.
– Nasze siły pierwszy raz w tej wojnie są liczniejsze i wykorzystamy to! Za długo wróg się panoszył po tych ziemiach, mordując niewinnych! Nadszedł czas na nasze ostrza. Zapamiętajcie to! To będzie chwila, gdy weźmiemy naszą zemstę, a im zostanie tylko pogodzić się z bogami. Ruszymy wieczorem wzdłuż rzeki. Wróg nie może się tego spodziewać. Zapewne będzie wypatrywał nas na wybrzeżu! Zaskoczymy go i wyrżniemy w pień! Nie muszę chyba nikomu mówić, że ta twierdza jest kluczem do szybkiego zwycięstwa. To pod jej murami rozgorzeje bitwa, która da nam chwałę. Nasi sojusznicy są z nami! Teraz już nic nas nie powstrzyma! Za mojego ojca i wszystkich, których te bestie wymordowały!
Okrzyki i oklaski rozniosły się po namiocie. Przemówienie wlało w serca oficerów dzikość i furię, której potrzebowali, aby przebić się przez siły wroga.
– Maldinie! – zawołał jeden z oficerów – jak Ci się podobało przemówienie lorda?
– Muszę przyznać, że było pokrzepiające – odpowiedział lekko zamyślony.
– Wiem, co Cię trapi – oficer przerwał krótką chwilę milczenia. – Nie martw się, przez zapadnięciem nocy wyruszamy., Nim miną dwa dni będziemy na miejscu. To będzie piękna bitwa.
– Nie wątpię – rzucił Maldin – teraz muszę Cię przeprosić. Przede mną przygotowania do wymarszu, a podobno moi ludzie będą na czele.
– Oczywiście, nie zatrzymuje. Żyj w chwale przyjacielu.
Kapitan odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Jego namiot był niemal pośrodku obozu. Niedaleko namiotu lorda dowódcy. Usiadł przed nim i wyjął swój miecz, aby upewnić się, że jest odpowiednio naostrzony. Zawsze to robił przed bitwą. Ta jednak miała dla niego wyjątkowe znaczenie.
***
Dźwięki uderzeń taranu o bramę cyklicznie się powtarzały, sprowadzając przerażenie na nielicznych obrońców. Wróg był znacznie liczniejszy. Część z nich już walczyła na szczytach murów, odpierając napastników, którzy próbowali zdobyć obwarowania za pomocą drabin i lin. Pozostali oczekiwali na to, co nieuniknione. Główny dziedziniec był pełen wojowników, których ostateczny test miał właśnie nadejść. Kto okaże się tchórzem, a kto bohaterem? Kto polegnie w chwale, kto wpadnie w niewolę, a kto będzie próbował zwyczajnie uciec, porzucając swoich braci? Tego mieli się dopiero dowiedzieć. Stare drewniane wrota trzymały się ostatkami sił. Niewiele im już było trzeba, żeby ustąpiły, a uderzenia z każdym kolejnym zdawały się coraz głośniejsze, jakby same górskie olbrzymy zeszły ze swoich wysoko położonych domów i wsparły wroga swoją siłą. Kapitan przemierzał korytarze, aby sprawdzić, czy wszystko jest gotowe. Wiedział, że szansa na odpędzenie tego wroga jest nikła, lecz, jeśli mieli zginąć, to na własnych warunkach.
– Wiem… Brama też niedługo padnie, ale musimy przetrzymać wroga tutaj tak długo jak się da. Gdy skryjemy się za wewnętrznym murem będziemy w pułapce bez wyjścia.
Kapitan miał nietęgą minę, ale nie było teraz czasu na zmartwienia. Przyśpieszył kroku, zostawiając żołnierza za sobą. Mijał kolejnych wojowników. Jednych odwaga była już niemal wyczerpana. Inni dopiero ją w sobie odnajdywali. Każdy z nich się różnił, lecz teraz łączyła ich jedna rzecz. Prawdopodobnie każdy z nich wiedział, że to ostatnia noc w ich życiu. Widząc, że brama trzyma się ostatkami sił wspiął się po schodach na niewielki daszek.
– Żołnierze! – krzyknął, ile miał tylko sił w płucach. – Słyszycie to? Ktoś puka do naszych drzwi. Niedługo nasza godzina wybije, a my jako gospodarze przyjmiemy godnie naszych gości. Ostrzem, potem i krwią. Jeśli jej wystarczy, to zatopimy ich w niej, a jeśli któryś przeżyje, to zapamięta tę noc i te mury do końca życia!
Przemowa wywołała, wywołała okrzyki wśród jego ludzi. Ci którzy do tej pory byli strapieni i obdarci z sił, wstali na nogi wiwatujące imię swojego dowódcy, a ten kontynuował.
– Służę tu z wami na tyle długo, żeby wiedzieć, że mam pod sobą najdzielniejszych ludzi po tej stronie Wielkiej Wody! Tej nocy i oni się o tym dowiedzą. Żyjcie w chwale!
– Umieraj z czystym sercem – Odpowiedział mu tłum i w tej samej chwili brama niemal puściła. Taran wybił w jej sercu otwór i przy tym zerwał jeden ze stalowych zawiasów. Każdy z obecnych wiedział, że kilka uderzeń dzieli ich od spotkania się z wrogiem twarzą w twarz. Stali tak w skupieniu, oczekując nieuniknionego, aż wreszcie stało się to, co musiało się stać. Wróg wlał się niczym morze w czasie przypływu, a bitwa przyjęła swój finalny obraz.
***
Słońce przypiekało ich zakute w stal ciała. Byli gotowi do bitwy, a w ich głowach królowała tylko jedna myśl. Oby się nie spóźnili. Na czele jechał konno lord, a tuż obok niego jego kapitanowie. Nie mogli forsować tempa. Musieli zostawić swoje siły na ciężką batalię, która była już niemal na wyciągnięcie ręki. Wierzchowce sunęły do przodu, a ich oczom ukazał się widok dymu unoszącego się znad twierdzy, której jechali na odsiecz. Maldin spojrzał porozumiewawczo w stronę lorda, który widząc to skinął jedynie głową w geście aprobaty. Słowa tutaj nie były potrzebne. Kapitan błyskawiczne przywołał do siebie kilku jeźdźców i galopem ruszyli w stronę starych obwarowań.
Nie musiało minąć długo czasu, aż dotarli na miejsce. Drewniana brama, niegdyś dość solidna, mimo że wiekowa była roztrzaskana. Na głównym dziedzińcu leżała sterta ciał zarówno wroga, jak i przyjaciół. Spóźnili się niewiele. Bitwa zakończyła się nie dalej, jak dzień wcześniej. Wszędzie unosił się smród jeszcze świeżych zwłok. Szukali rannych, lecz nadaremno. Przeciwnicy wyrżnęli wszystkich. Musieli się śpieszyć, bo nawet nie zabrali ciał swoich ludzi. Maldin nagle niczym rażony piorunem zeskoczył z konia, by pobiec do jednego z ciał odzianego w kapitańską zbroję… Uklęknął przed nim i z pełnym skupieniem na twarzy dłonią zamkną jego oczy.
– Panie kapitanie, znał pan tego człowieka? – zapytał jeden z żołnierzy z wyrazistą troską w głosie.
– Tak, od urodzenia… – zdołał z siebie wyrzucić mężczyzna. – Sprawdźcie wnętrze. Miejmy nadzieję, że można tam znajdziemy kogoś żywego.
Żołnierz wykonał rozkaz błyskawicznie, pozostawiając swojego dowodzącego w spokoju. Niestety tak jak i na dziecińcu tak też w środku zastali jedynie stertę ciał. Większość była okaleczona, zabita brutalnie. Widać było, że nie zależało im nawet na wzięciu jeńców. Ten atak nie był taktycznym posunięciem. W zasadzie to ze strategicznego punktu widzenia nie miał najmniejszego sensu. Wróg jedynie chciał przelać krew, zostawić po sobie pamiątkę, symbol swojego bestialstwa, żeby zniechęcić wszystkich, którzy chcieliby z nim walczyć.
W końcu do twierdzy dotarła główna część armii. Dźwięk rogów przywołał zwiadowców i ich kapitana przed bramy. Ten stawił się przed obliczem lorda, który postanowił wydać swoje rozkazy.
– Pochowajcie martwych! – wykrzyknął. – Jutro wyruszamy na północ. Odebrać dług śmierci, który Szalony Król zostawił tutaj. Maldinie, doszły mnie słuchy, że twój brat poległ. Tutaj składam Ci przysięgę, że pomścimy jego śmierć, jak i wszystkich naszych braci, którzy polegli tej nocy i wszystkich pozostałych. Pomścimy mojego ojca, jak i wszystkich innych poległych ojców! Jutro pójdziemy na północ i zabijemy każdego, kogo tylko zdołamy dosiągnąć mieczem. Kiris Erin spłonie, a wraz z nim każdy, kto wejdzie nam w drogę!
– Tak się stanie mój lordzie – odpowiedział kapitan, zginając kark.
Komentarze (9)
Lufa.
Oki, ale no po co?
:)
Yhm :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania