Bez powodu.
Szłem nocą.
Asfalt był zimny jak wygaszony ekran, na którym kiedyś coś drgało.
Powietrze pachniało drutem i starym ozonem.
Neony przy samej granicy miasta mrugały, gasły, rodziły się na nowo jak chore błyski.
Za mną zostawała pustka, która nie miała żadnego interesu, by mnie zatrzymać.
Przy drogach krążyły dzikie zwierzęta.
Ich kości świeciły przez skórę jak blade obwody.
Były szybkie, ciche, oszczędne w ruchach.
Patrzyły z boku, jakbym niósł w sobie coś, czego nie potrafiły nazwać.
Nie atakowały.
Nie uciekały.
Obecność bez zamiaru.
W połowie drogi, tam gdzie piasek zaczął mieszać się z odłamkami szkła, zobaczyłem człowieka.
Stał oparty o wrak jak o krzywy cień.
Miał twarz wypaloną słońcem i spojrzenie, które nie mówiło ani do mnie, ani do świata.
Nie pytał, skąd idę.
Nie pytał dokąd.
Nawet nie zdążyłem odezwać się pierwszy.
Rzucił się na mnie z ciężarem kogoś, kto niczego nie chce, poza samym aktem.
Uderzenie było twarde, suche jak gałąź łamana w rękach dziecka.
Padliśmy na piasek.
Nie czułem gniewu.
On też nie.
Po prostu byliśmy dwoma ciałami, które trafiły na siebie w złej godzinie.
Uderzał, jakby to coś miało naprawić.
Ja się broniłem, bo ciało broni się samo.
Nie było w tym myśli.
Nie było w tym celu.
Jego nóż błysnął krótko — metal bez światła.
Złapałem jego rękę i poczułem, jak chrupie kość.
Krzyk był krótki, bardziej odruch niż wiadomość.
Odsunął się.
Oddychał ciężko, ale nie z bólu.
Jakby przez chwilę wierzył, że to wszystko miało sens, a potem już nie.
Spojrzał na mnie tak, jak patrzy się na kamień, o który się potknęło.
Bez wrogości.
Bez żalu.
Tylko konsternacja, że świat nie ustąpił miejsca.
Odwrócił się i poszedł w ciemność.
Bez słowa.
Bez powodu.
Jakby nic się nie wydarzyło, jakbyśmy obaj byli tylko krótkim błędem w czyjejś matematyce.
Zostały po nim ślady butów, które wiatr zaczął zasypywać od razu.
Szłem dalej, bo co innego mogłem zrobić.
Zwierzęta obserwowały chwilę, potem wróciły do swoich niewidzialnych ścieżek.
Nie interesował ich wynik.
Nie interesował ich człowiek.
Droga prowadziła ku pustyni.
Wzgórza piętrzyły się jak czarne płyty pamięci.
Nod świeciło w oddali zimnymi punktami, przypominającymi diody w umierającym urządzeniu.
Miasto bez odkupienia.
Miasto przemocy, której nie trzeba tłumaczyć.
Znałem jego imię, zanim ktoś je wypowiedział.
Ruszyłem w tamtą stronę, nie mając wyboru.
Rytm w piersi powtarzał się jak defekt, którego nie da się naprawić.
Nie od człowieka.
Nie od maszyny.
Coś pomiędzy.
I szłem, a noc rosła wokół mnie,
a pustynia była coraz bardziej obojętna,
a światło Nod coraz bardziej bezlitosne.
Nic nie pytałem.
I nic nie oczekiwałem.
Bo w drodze do Nod nie ma pytań.
Jest tylko krok.
I następny.
Komentarze (2)
Nie dostrzegłeś momentu swojego nawiedzenia.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania