Bezmiar

 BEZMIAR

- Coś poszło nie tak, coś poszło zdecydowanie „nie tak”!!!

Sprzęt wart miliardy, miesiące szkoleń, lata nudnej służby a teraz takie bagno…

 

- Coś definitywnie poszło „nie tak”.

 

Mówienie do siebie to ponoć cecha ludzi z problemami, które rozwiązują przeważnie dobrze opłacani specjaliści wykonujący profesję kojarzoną z bardzo wygodną kozetką. To znaczy bardzo wygodnie jest tylko u tych dobrze opłacanych.

Jeśli jednak lata się w kosmosie, człowiek i tak gada tylko z komputerem, który odpowiada, no i ma niezły żeński głos. Jakiś inny, dobrze opłacany specjalista wykoncypował, że komputery powinny mówić głosem płci przeciwnej niż człowiek, którego zmusza się do gadania z nimi przez długie dni misji. Tyle że „ona”, czyli Dafne (imię jak z marnego melodramatu, ale gdy je wymyśliłem, wydawało się być nad wyraz właściwe), od kilku godzin nie powiedziała ani słowa.

No tak, wszystko zaczęło się, no i skończyło, jeśli stan aktualny miałby utrzymać się znacznie dłużej, parę godzin temu. Dość nieprecyzyjne określenie zważywszy na fakt, że wokół było kilka ton sprzętu potrafiącego odmierzyć każdą milionową nanosekundy. Ale najwyraźniej od tychże paru godzin znaczna część tego sprzętu nie była w stanie nic zmierzyć.

Te kilka godzin temu skończyła się „rutynowa misja ochrony transportu”, rozpoczęła się „standardowa misja zwalczania wrogich jednostek”, która potem dość szybko przekształciła się w „niestandardową misję odwrotu” by zakończyć się „niedopuszczalnym fiaskiem operacji”.

Rutynowa misja ochrony transportu, jak sama nazwa wskazuje, polega na pilnowaniu jakiegoś transportu. Tam gdzie pojawia się dużo niekontrolowanej przestrzeni, w połączeniu z wartościowym towarem, zawsze znajdzie się kilku mniej lub bardziej zorganizowanych cwaniaczków, którzy zadbają o to, by w imię odwiecznych praw fizyki towar nie zginął tylko zmienił właściciela. A w kosmosie - i przestrzeni i cwaniaczków jest w nadmiarze. Normalna rutyna polegała na tym, że każdy przewoźnik dość rozsądny od urodzenia, nauczony doświadczeniem własnym lub innych, który wynajmował ochronę w prywatnej korporacji lub w wojsku, mógł spać spokojnie. Potencjalni „interesanci” po stwierdzeniu, że frachtowce są chronione, oddalał się w sposób zorganizowany w sobie tylko znanym kierunku. W końcu chodziło o towar a nie o odstrzeliwanie sobie nawzajem różnych części ciała.

Istniała nawet dość prawdopodobna teoria mówiąca o tym, że to niektóre korporacje, oferujące usługi ochrony, w ramach akcji marketingowych urządzały rajdy na niechronione transporty, aby zachęcić potencjalnych klientów do rozpatrzenia swych niezwykle korzystnych ofert. Oczywiście wojska to nie dotyczyło, a przynajmniej ja oficjalnie o tego typu akcjach nie słyszałem, a informacje nieoficjalne pochodziły z dość podejrzanych źródeł, poznanych w podejrzanych barach i innych przybytkach o wątpliwej reputacji.

Nawet jeżeli ktoś nie wynajął ochrony, mógł też spać w miarę spokojnie. Częstotliwość ataków nie była zatrważająca, powiedzmy 1 transport na 100, do tego zdarzały się one wówczas, gdy transport zawierał wartościowy towar - i to na tyle, aby wszyscy, którzy cokolwiek o nim wiedzieli, ustawili się w kolejkach po odbiór wynagrodzenia za stosowne informacje. Zresztą tylko naprawdę ograniczeni przewoźnicy ani nie wynajmowali ochrony ani nie ubezpieczali towaru.

Pod tym względem ta misja nie różniła się zasadniczo od innych, może nieco niepokojące było przydzielenie aż 6 bezzałogowych dron do sfory, a nie jak zwykle tylko 3, ale to zdarzało się już wcześniej i świadczyło tylko o tym, że najemca albo dobrze zapłacił albo miał znajomości w dowództwie. Niezależnie od przyczyn świadczyło to też niezbicie o wartości ochranianego towaru. Ale do teraz (minus kilka nadmienionych wcześniej godzin) tak silna ochrona zapewniała bezpieczeństwo zarówno zawartości ładowni jak i samemu ochroniarzowi, w tym wypadku mnie.

Tym razem jednak rutynowa misja przekształciła się w misję standardową, czyli „standardowe zwalczanie wrogich jednostek”. Przez 6 lat służby, nigdy, żadna moja misja nie rozwinęła się do tego stadium. Takie operacje miały jednak miejsce i nie było w tym nic nadzwyczajnego, po prostu miałem szczęście. Zanosiło się nawet na pewnego rodzaju nobilitację, w końcu tylko maleńki procent żyjących pilotów wojskowych brał udział w jakiejkolwiek walce, potem człowiek stawał się weteranem mogącym liczyć na darmowe piwo w kantynie.

Gdy pierwsza sfora piratów (to znaczy wówczas jeszcze nie wiedziałem że będzie trzeba je numerować) zamiast oddalić się w sposób zorganizowany, zmieniła kurs i zaczęła się zbliżać, nawet mi się to spodobało. Goście mieli dużo starszy sprzęt, czyli nie mieli większych szans. Ale chwilę później przyrządy zauważyły sfory numer 2 i 3, a potem kolejne trzy. A to oznaczało już poważne problemy – w końcu różnica w jakości nie była aż tak wielka. W sumie owe problemy nieco stłumiły moje zdziwienie spowodowane rozwojem sytuacji - to nie tak powinno się potoczyć. Może gdybym od razu zdał sobie sprawę z tego, że coś „jest zdecydowanie nie tak”, nie miałbym teraz takich problemów. Zdziwienie, które jeszcze przybrało na sile, gdy Dafne zakomunikowała, że namierzyła 2 kolejne obiekty, tym razem określone szumnym mianem „okrętu”. Określenie jak najbardziej pasujące do fregat klasy Naga, które pojawiły się w pobliżu transportu. Sześć sfor i 2 fregaty, nawet jeśli nie lśniły nowością i nie były w takim stopniu wypchane techniką, jak najnowszy wojskowy sprzęt, to było o wiele za wiele. Gdybym próbował obliczyć swoje szanse, zajęło by mi to sporo czasu. Dafne przekalkulowała wszystko w ułamku sekundy i oświadczyła:

 

- Odległość 9 sekund, Prędkość 27% i rośnie. Stosunek sił 1:12, brak możliwości nawiązania równoważnej walki. Zalecany odwrót.

 

Dość rozsądne wyjście przy założeniu że każda z fregat, mimo że przestarzała, mogła przerobić mnie na chmurę pyłu w kilka sekund.

Nie będzie czym się chwalić w kantynie - jeden z bardzo niewielu przypadków, gdy piraci przejęli konwój chroniony i to przez wojsko… No tak, ale istniały ważniejsze rzeczy w życiu niż darmowe piwo w kantynie, na przykład możliwość doczłapania się do owej kantyny o własnych siłach i brak konieczności picia piwa przez rurkę.

W międzyczasie pierwsza z pirackich sfor weszła w zasięg ognia moich prob. Trzeba było podjąć decyzję.

 

- Zalecany odwrót, informacja o miejscu i siłach przeciwnika przekazana do statku dowodzenia – słodziutkim głosem poinformowała Dafne, a odpowiednie cyferki migały miarowo przed oczyma.

 

I tak misja „standardowa” przekształciła się w misję „niestandardową”, to znaczy w odwrót. Niedobrze będzie to wyglądać w aktach, ale cóż, takie życie.

 

- Wycofać się do statku bazy, natychmiastowy skok w nadprzestrzeń.

- Wykryte pociski, prędkość 65%, brak możliwości uniku… Drony numer 3 i 5 zniszczone!

- Przygotowanie do skoku w nadprzestrzeń, czas 12 sekund.

- Drona numer 1 uszkodzona! – nawet syntetyczny głos Dafne zdawał się być zabarwiony nutką niedowierzania.

- Co jest cholera?!

 

Przecież była niepisana umowa – nie strzelamy do siebie! Wycofywałem się, dostali to czego chcieli, ale wszystko wskazywało na to, że chcieli sobie dorzucić premię w postaci moich dron. Bardzo źle będzie to wyglądać w aktach!

Tego nie było w planach.

 

- Drona 1 zniszczona!

- Drony 2 i 6 uszkodzone!

- Bezpośrednie trafienia! Przebicie osłon i pancerza!

 

Co jest!? Czyżby moja skóra też miała się stać premią!?

 

- Coś poszło zdecydowanie nie tak!

 

Było jeszcze parę komunikatów informujących że wszystkie moje drony zostały zniszczone, a kolejne o fakcie, że okręcik, w którym siedziałem, mocno obrywał na skutek morderczego ostrzału z fregat wspomaganych działalnością sfor przeciwnika.

I to właśnie był ostatni etap „rutynowej” misji, która zakończyła się w sposób „niedopuszczalny”.

 

- Uszkodzenie reaktora, awaryjny skok w nadprzestrzeń.

- Uszkodzone systemy łączności.

- Skok do miejsca docelowego niemożliwy!

- Wyliczanie alternatywnego miejsca docelowego. Czas 3 sekundy.

- Uszkodzenie głównego obwodu zasilania, przełączenie na system awaryjny.

- Alternatywne miejsce docelowe obliczone. Procedura ratunkowa.

- Aktywowanie trybu awaryjnego.

 

Sporo informacji w dość krótkim czasie, a potem totalny ich brak. Gdy nadal próbowałem analizować nawał niezbyt optymistycznych informacji, wokół nastała ciemność!

Komputery statku dostosowując się do ostatniego polecenia Dafne, wyłączyły sferę panoramiczną wokół mojego fotela. Ciemność zastąpiły kolorowe projekcje przestrzeni wokół, wzbogacone o bezużyteczne w aktualnym momencie piktogramy i dane taktyczne.

Tylko na położonym u mych stóp panelu awaryjnym tańczyły światełka i świecił mały ekranik na którym pojawiła się dość lakoniczna informacja:

„Skok do alternatywnego punktu docelowego w toku.

Systemy pokładowe sprawne w 32%.

Priorytet – podtrzymywanie życia.”

 

- Dafne, gdzie lecimy?

 

Cisza… To znaczy że systemy „komunikacji werbalnej” znalazły się wśród tych 2/3 które nie przetrwały spotkania z systemami uzbrojenia fregat klasy Naga.

Na szczęście chwilę później maszyna zadrżała, gdy przepadła w sztucznej studni grawitacyjnej. Dziwne uczucie, jakby mrowienie, nigdy za nim nie przepadałem, ale szanse na przesiadkę do innego środka transportu były raczej mizerne.

- Będzie dobrze…

No tak, skoro wszystko się już spieprzyło, musiało być „dobrze”. Oczywiście zawsze kwestią otwartą, w takich sytuacjach, pozostaje układ odniesienia.

Wszystko to miało miejsce kilka godzin temu, jak twierdził wyświetlacz awaryjny, nadal świecący w absolutnej ciemności, lot trwa już 412 minut… Niemal siedem godzin temu. Mi wydawało się, że siedzę w tym fotelu już 70 godzin, wyłączone systemy ergonomiczne nie zapełniały masażu wspomagającego a oczy wręcz paliły od bladej poświaty wyświetlacza otoczonego idealną czernią. Czas na małe podsumowanie…

Czy się boję?… W sumie jak na człowieka, leżącego niczym kłoda, w kupie złomu gnającej w bezkresnej pustce kosmosu w nieznanym mi kierunku… trzymałem się nie najgorzej.

Co dalej?... Nie wiem, choć należało powtarzać sobie często, przynajmniej w myślach, że „będzie lepiej”. Udało się odskoczyć, nikt do mnie nie strzela i istnieje nadzieja, że za chwilę wyląduję na pokładzie okrętu bazowego… a nie tam było coś o „alternatywnym miejscu”. Ale skoro mamy alternatywy…

Co się stało?... Poza rzeczami oczywistymi i już wspominanymi, nie miałem zielonego pojęcia. Chyba jedynym objawem strachu, był fakt, że nie miałem ochoty na rozgryzanie tego, po prostu coś poszło „nie tak”.

Mały ekranik zmienił barwę. To dość znaczące wydarzenie w otoczeniu tak wypranym z bodźców, a czerwony kolor komunikatu, dodawał tylko temu zajściu pikanterii.

„ZMIANA Wyjście w punkcie alternatywnym 2”

Cholera, co to znaczy: „Zmiana” – co się zmieniło? Dobrze, że przynajmniej mamy alternatywę numer dwa. Po bezustannym gadaniu Dafne, te lakoniczne komunikaciki były niczym rebusy.

Szarpnięcie, najpierw delikatne z mrowieniem, wypadliśmy z nadprzestrzeni. Potem kilka silniejszych, gdy resztki mojego okrętu, próbowały przybrać jakąś tylko im znaną pozycję w przestrzeni.

Głos Dafne powrócił równie nagle jak zniknął, zabrzmiał niczym nagły grzmot.

- Wybrano alternatywny punkt numer: dwa, brak możliwości dotarcia do alternatywnego punktu: jeden. Brak możliwości dotarcia do floty. Brak komunikacji nadprzestrzennej, wystrzelona boja podprzestrzenna.

- Dafne, gdzie dotarliśmy?

- Punkt alternatywny dwa, warunki na powierzchni: akceptowalne. Procedura przygotowawcza przed wejściem w atmosferę, czas 3 minuty 25 sekund.

A tak, pogadać się nie da. Trzeba, więc słuchać. Za niecałe 4 minuty wejdę w atmosferę. Sytuacja musi być nieco gorsza niż zakładałem skoro komputery zmieniły cel podróży. No i mamy boję. Cholera gdyby człowiek starał się zapamiętać informacje ze szkoleń, dłużej niż do najbliższego egzaminu. Wiedziałby wówczas coś więcej na ten temat. Jedno było pewne, wielkiego zasięgu to coś raczej nie ma…

Najpierw kolejne szarpnięcie… obrót… spore przeciążenie wciskające mnie w fotel… potem znowu obrót… Jak w jakimś szalonym tańcu.

- Odrzucenie kapsuły za 3… 2… 1…

O cholera! Zakładam, że ten uroczy głosik poinformowałby mnie gdyby osłony termiczne były uszkodzone…, ale w sumie, po co? Bym miał świadomość, że się najpierw podsmażę a potem jacyś goście tam na dole, będą mogli wypowiedzieć sporo życzeń patrząc na spadające gwiazdy. Oczywiście zakładając, że ktoś tam na dole ma jakiekolwiek życzenia.

Dafne zamilkła prawdopodobnie na dobre, zostając w pustym już wraku, ale nieco bardziej komunikatywny zrobił się ekranik awaryjny. Pojawiło się więcej literek i najwyraźniej za dobrą monetę należało przyjąć fakt, że wszystkie one były zielone:

„Atmosfera – 24% O, 70% N, brak substancji szkodliwych

Temperatura w strefie lądowania – 294K

Ciążenie – 0,86g”.

Czyli jest lepiej niż mogłoby być, a nawet zdecydowanie lepiej… cieplutko i do tego człowiek może odetchnąć pełną piersią.

Szmer dobiegający z zewnątrz powoli zmieniał się w huk, a kapsuła trzęsła się coraz bardziej. System chłodzenia robił, co mógł, ale temperatura wewnątrz znacznie wzrosła. W sumie to nadal nie wiedziałem czy się zatrzyma zanim zacznie przypiekać. Wyglądało jednak na to, że po zbliżeniu się do tropikalnego piekła, przestała podążać w kierunku tego znaczenie lepiej opalanego miejsca, wiecznego spoczynku dla „grzecznych inaczej”.

Sporo doznań w dość krótkim czasie, jak dla kogoś, kto przez siedem godzin wisiał w próżni.

Kolejne szarpnięcie i światło zalało całe otoczenie, efekt był tak niesamowity, że na chwilę zabrakło mi tchu w piersiach.

Na obcej planecie ciężko określić czy jest to wschód czy zachód, tak czy inaczej tutejsze słońce ledwie wychylało się zza odległego horyzontu… A i tak osłona kabiny znacznie pociemniała chroniąc przyzwyczajone do niemal absolutnej ciemności oczy.

Nawet ładne widoczki… zwłaszcza ten słoneczny blask nad bezkresnym oceanem.

 

- Cholera…

 

Próba przekonania się na własne oczy, w jakich jestem tarapatach, spełzła na razie na niczym. Ciemności nadal spowijające przypuszczalne miejsce lądowania. Przyciemniona osłona a do tego bezużyteczne panele, ostatecznie niweczyły próby przyjrzenia się obszarowi, ku któremu nieuchronnie zmierzała kapsuła. Wszędzie gdzie dało się sięgnąć wzrokiem widać było tylko wodę, z rzadka przesłanianą przez zabarwione na czerwono chmury.

„Akceptowalne warunki”, chyba dla jakichś pieprzonych ryb.

 

Odpaliły silniki hamujące, przeciążenie próbowało mnie wyrwać z fotela…

Gdy do silników dołączył spadochron, wydawało się, że ich połączonym siłom może się to udać. Ma szczęście szum na zewnątrz powoli cichł a drgania nieco osłabły.

 

Zgadywanka z cyklu wschód lub zachód, nadal pozostała nierozstrzygnięta, mimo iż skrawek słońca nad horyzontem wyraźnie się powiększył. Nie wiadomo czy za sprawą obrotu planety czy prędkości, z jaką nadal mknęła kapsuła. Tak czy inaczej póki, co widoczne szanse na uniknięcie kąpieli nie zwiększyły się ani na jotę. Cala widoczna powierzchnia coraz bliższej planety pokryta dość użytecznym, ale jednocześnie stanowiącym kwintesencję wilgotności związkiem chemicznym znanym, jako H2O.

 

Szum przeszedł w lekki szmer a kapsuła wyhamowała na tyle żeby rozpocząć opadanie tylko na spadochronie.

 

- Genialnie! Wiedziałem, że będzie dobrze.

 

Dzięki przechyleniu do przodu mogłem w końcu na własne oczy przekonać się, dokąd zmierzam. Rozległy, dotąd niewidoczny ląd, czyli jest spora szansa na uniknięcie przymusowej kąpieli. Z wysokości niemal 100 kilometrów widać było dość niewiele, ale kraina poniżej wyglądał na bardzo przyjazną. Zielone brzegi z jedną wielką rzeką i kilka mniejszych wpadające do wielkiego oceanu. Co prawda wnętrze kontynentu było jakby nieco zbyt żółte, a w niektórych miejscach upstrzone bielą na szczytach gór, ale najwyraźniej nie tam zmierzałem.

 

Z całą pewnością czekała mnie krótszy okres oczekiwanie niż ten poprzedni, a do tego mogłem przyglądać się coraz bliższemu lądowi, czyli nie było tak nudno jak wówczas. To coś zielone wyglądało na rośliny… no, tak… przemyślenie godne, co najmniej egzobiologa. Zielone znaczy rośliny. Egzoklimatolog, czy jak się to tam nazywa, zapewne wpadłby też na to, że to żółte, to pustynia. Mijały długie minuty, zdążyłem się już dość dokładnie przyjrzeć temu, co przede mną, a nawet zatęsknić za możliwością poczynienia nieco dokładniejszych obserwacji mojego nowego „domu”. Cholera to nadal nie wyglądało dobrze, trzeba będzie się dobrze zastanowić co dalej.

 

To był wschód… teraz dało się już to z całą pewnością określić. Pobliskie słońce było wielkie, ale jego czerwonawy kolor sugerował, że nie musi być bardzo gorące, tak czy inaczej zakrywało już sporą cześć horyzontu i szybko wspinało się po nieboskłonie.

 

Jestem gdzieś… to dość dobre określenie aktualnego miejsca pobytu, w oparciu o informacje, które posiadam. A tak, informacje… trzeba ich nieco zebrać. Pogadać nie było, z kim, ale zostały jeszcze nieco bardziej anachroniczne środki. Nacisnąłem napis „POZYCJA” na ekranie, czekać nie trzeba było, ale pojawiła się tylko króciutka informacja: „Ariel DH3017.d – pozycja relatywna: 17,23°S, -9,12°W.” Czwarta planeta, gdzieś tam… Kolejny napis „STATUS”

„Ariel DH3017.d

Typ ziemski, warunki akceptowalne.

Rozpoznanie eksploatacyjne: niska przydatność.

Badania biologiczne: brak.

Placówki wojskowe i badawcze: brak.

Planowane działania: brak.”

- Cholera – ostatnio strasznie zubożało mi i tak niezbyt kwieciste słownictwo.

To znaczy, że jestem ugotowany, nic tu nie ma i nie prędko cokolwiek się pojawi. Jedyna nadzieje to boja komunikacyjna…

Kolejne szarpnięcie, spojrzałem w górę, niektóre elementy czaszy spadochronu zaczęły trzepotać na wietrze. Dlaczego?! Co jest? A tak… dostosowanie do gęstości atmosfery. Najwyraźniej zbyt wolno zdaniem systemów kapsuły spadałem. Ale jak można spadać zbyt wolno?! No tak, można, w końcu lepiej żebym nie wylądował parę kilometrów od brzegu.

Wszystko zaczęło niebezpiecznie przyśpieszać. Korony drzew (chyba na razie można przyjąć taką nazwę roboczą), które jeszcze chwilę temu zlewały się w zielony dywan, rosły w zatrważającym tempie. Najpierw stały się ogromne, a chwilę potem zostały gdzieś w górze. Wraz z mym wehikułem i kilkoma wielkimi liśćmi w dół poleciała masa wody i jakieś żółte płatki. Lądowanie kapsuły było wyjątkowo delikatne, komputery chyba doskonale wszystko wyliczyły. Byłem już na powierzchni. No prawie. To, co mnie otaczało przypominało raczej płytkie rozlewisko. Co prawda „płytkie” było na razie myśleniem życzeniowym.

Chyba byłem u kresu swojej niespodziewanej podróży. Czas stawić się temu wszystkiemu czoła. Coś poszło zdecydowanie nie tak i teraz zostałem sam, nie mam już za plecami całej armii ludzi ze sprzętem i zasobami. Zostałem sam, a to znaczy tylko tyle, że coś zdecydowanie poszło nie tak. Gdzie jest dźwignia zwalniania osłony? A jest tu, żółto-czarna rączka. Wystarczy pociągnąć i… przeniosłem się do innego świata.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Domenico Perché ponad rok temu
    Ciekawe. Dobrze opisana sytuacja awaryjna z happy endem.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania