Białe demony lasu (1z2)

Pędzili na prostej. On trzymał termos z zupą pomidorową od teściowej, ona prowadziła. Hamulce wymienił dwa tygodnie temu. Linka gazu działała bez zarzutu. Zobaczyli radiowóz, był blisko. Policjant wiedział, że nie wyhamuje, przyśpieszył. Silnik zawył. Nie było wyjścia, musieli zginąć. On wyrzucił termos. Ona załkała. Pomidorowa rozlana na asfalcie, krew rozlana na asfalcie, policjant… on akurat nie był rozlany.

 

****

Listopadowe dni nigdy nie napawały specjalnym optymizmem. Zwykle zachęcały do zbiorowych samobójstw, ciągłych narzekań i przypadkowych napadów z atrapą broni. Kiedy wybiło południe, na mało ruchliwej drodze prowadzącej przez korytarz uschniętych badyli pojawiły się pierwsze radiowozy i ambulans. W sumie z siedem osób może osiem ciężko stwierdzić, bo z daleka słychać było, że ktoś gramolił się pomiędzy martwymi drzewami. Oficjalnie szukał grzybów. Złapali go na gorącym uczynku, ale ostatecznie wypuścili. Szybka rewizja po kieszeniach i tak dalej. Posterunkowy Dionizy Trawas przyglądał się uważnie szarej masie chmur sunącej po niebie i nielicznym ptakom szukającym pożywienia w dobie pierwszych prawdziwie mroźnych nocy. Ich niczym niezmącony lot miał w sobie więcej finezji niż dwa zmasakrowane ciała w rowie oraz sfajczony radiowóz z równiutko zwęglonym kierowcą. Do tego szczątki motocykla jakieś dwadzieścia metrów dalej. Wszystko takie oczywiste, nudne. Cały ten listopad do dupy, jak i ta cała wymarzona robota w policji. Miał okazję wrócić na polibudę, ale przegapił ostatni dzwonek. Teraz dzwonili do niego, zwykle koło dziesiątej wieczorem, zwykle rodzice kolejnych ofiar gwałtów i morderstw. Miał już tego dość, ale istotą życia nie jest przecież szczęście, tylko wypełnianie swoich obowiązków. W nagrodę otrzymujesz tlen, podejrzenie nowotworu trzustki i jesienne wieczory z własnymi myślami i…

— Po co ci to? — usłyszał zza pleców w dziwnej ciszy, która go otuliła.

Odwrócił się na pięcie i złapał za pas z bronią. Automatyzm, którego nienawidził, a który zapadł w jego nawykach jak żaden inny.

— Chyba zwykły patrol po mieście byłby ciekawszy. Kolejne trupy do kolekcji, kolejne wraki.

— On może być od was. Ten zwęglony w radiowozie.

Charlie zlustrował Dionizego i pokazał palcem w stronę grupki policjantów stojących niedaleko resztek ofiar wypadku. Na końcu języka miał czysty i niesubtelny rozkaz, ale Dionizy nie dał mu tej wątpliwej przyjemności. Nawet nie wiedział jak bardzo pomocny był fakt, że Charlie istniał tylko w jego głowie i tylko dla niego był widoczny i słyszalny. Co za jebitnie wielka ulga, nie? Mieć takiego pomocnika, twojego zaufanego doradcę i przepis na życie w formie niematerialnego bytu z własnego umysłu, stworzonego za dzieciaka i dorastającego wraz z tobą. Piękna sprawa.

Posterunkowy Trawas szykował już wargi na długą rozmowę o niczym widząc, że jego kumple po fachu wplatają między słowami długie salwy śmiechu. Kiedy już tam dotarł okazało się, że wspominali zauroczenie jednego z komendantów, chyba tego z dochodzeniówki lewym sutkiem znanej w okolicy prostytutki. Mówili o niej Laura von Boletz, nikt nie wiedział, dlaczego ale taka forma dodawała tej dziwce za piątak trochę arystokratycznego sznytu. A grzmocenie arystokratki, nawet oszukanej, to już coś!

— Raz mu się przyśniła, podobno. Ktoś podsłuchał jego rozmowę telefoniczną z osobistym psychiatrą. Nie mógł się opanować i zaczął ją gryźć, a kiedy się obudził w dziąsłach tkwiły mu drzazgi ze starego biurka. — Zanim dokończył wszyscy wybuchli opętańczym śmiechem. Kilka kroków dalej prokurator lustrował zimnym spojrzeniem miejsce wypadku i okazjonalnie pobrząkiwał pod nosem Budkę Suflera. Chyba tę balladę o świętych, czy jakoś tak.

— A ty Trawas, masz te dni, że tak cicho stoisz? Ostatnio nie ma cię wcale. — burknął z przekąsem Dolecki. Niedawno awansował na starszego posterunkowego, więc chodził o pięć centymetrów wyższy niż wcześniej.

— Chyba się wypaliłem w robocie — westchnął, szukając w kieszeni fajki. Zimny powiem listopadowego wiatru przypomniał mu o nikotynowy nałogu.

— Jak ja się wysram to od razu mi lepiej. Z tym wypaleniem to podobnie jest. Skończy się i fajrant do emerytury, koniec ambicji, koniec pierdolenia o służbie w imię kraju.

Ktoś z tyłu zachichotał, reszta spojrzała po sobie i przytaknęła.

— Co prawda to prawda — jęknął sierżant Artur Fikus, dopalając czwartego z rzędu papierosa. — Liga Polskich Rodzin i nic więcej. Za dekadę będziemy szorować szalety w domu starców.

— Nie pierdol, Fikus. Nudzi ci się a dopiero co nowy wiek, nowe tysiąclecie. Z komuny w kapitalizm, aż w końcu koło się zatoczy. Jeszcze będziesz miał co robić. — Dolecki spojrzał w stronę wraku policyjnego poloneza. — Niewiele. Nawet nie ma co dłubać za jakimiś drobnymi.

— Takiego to szkoda, a ja was wszystkich wydymałem i nasze wspaniałe FSM i Daewoo tyś skośnookich na raz. — wtrącił Lipka. Jego lśniące w przebłyskach listopadowego słońca czoło oślepiło na ułamek sekundy Dionizego, który błądził myślami to tu to tam, słuchając pojękiwań Charliego, który nudził się jeszcze bardziej niż on.

— Zajebałeś sąsiadowi Jubilata ze stodoły? — zadrwił Dolecki.

— Lepiej, kupiłem poloneza za jedynę połowę swoich oszczędności życia. Interes pokoleń. Moje prawnuki będą to opowiadać jak legendę.

— Kupiłeś Bieda Plusa? — W głosie sierżanta Fikusa wyraźnie słychać było niedowierzanie. Łzy śmiechu same cisnęły mu się do oczu, ale powstrzymał je profesjonalnie.

— Dokładnie. To samo, ale w wersji praktycznej — z dumą uniósł się Lipka.

— Duma ma wiele twarzy u ciebie to pewnie soczysta ćwikła na mordzie, kiedy siłujesz się z kierownicą bez wspomagania. Takiego to tylko na charytatywne zbiórki. Dozowałby kromki chleba lepiej niż… — Błyskotliwą docinkę Doleckiego przerwał głos prokuratora. Tym razem wrzeszczał głośniej i klął z większym zaangażowaniem. Budka Suflera poszła w cień, kiedy łacina przekroczyła próg.

****

Świat zatańczył mu przed oczami, kręcił kółka jak baletnica. Kłęby chmur majaczyły nabierając z każdą sekundą krwistej czerwieni. Wszystko po chwili było skąpane w jednym odcieniu. Widział przezeń, czuł ustach metaliczny posmak tego, co zwiastował. Nie zdążył wyrzygać porannej jajecznicy z boczkiem i tostami. Kurtyna zapadła na dłuższą chwilę. Na długie minuty, może godziny.

Co było większą głupotą? Trzymanie termosu z wątpliwej jakości pomidorową od teściowej, czy może fakt, że pozwolił swojej dziewczynie prowadzić motocykl? I wcale nie chodzi o to, że była dziewczyną. No… może trochę, ale głównie o to, iż ostatnim razem prowadziła równie szybki, jednośladowy pojazd jakieś cztery lata wstecz, ze swoim, pierwszym chłopakiem. Wtedy była to pierwsza jazda. Ona bardzo chciała, żeby jej nowo nabyty partner wprowadził ją w świat szybkości, gdzie tłem jest rozmyty, migający coraz szybciej świat. Można było przewidzieć jak to się skończy. Oboje wylądowali w rowie, poobijani, ale cali. To było cztery lata temu. Drugi raz był o wiele gorszy.

Kiedy świat ponownie zawitał przed jego oczami, Mikołaj poczuł pierwsze sygnały bólu. Zaczęło się od żeber, potem doszły nogi, aż w końcu impuls bólowy wbił się jak włócznia w lewe przedramię. To było w najgorszym stanie. Po pierwsze nie należało już do niegdyś spójnej sylwetki Mikołaja. Leżało kilka metrów dalej, solidnie zakrwawione i w połowie zmiażdżone. W tamtym miejscu asfalt przybrał barwę fioletu, lekko przychylając się do czerwieni. Jednak słońce zrobiło już swoje. Mikołaj widział to jako fioletowy, prawie zaschnięty kleks i umyślnie próbował nie wracać myślami do bólu, który narastał z każdą minutą, kiedy pierwszy szok nieubłaganie przemijał, świadomość ponownie wracała na właściwe obroty. Jeszcze niezupełnie. Jeszcze nie zauważył jej, nie przypomniał sobie, że prowadziła, gdy on siedział za nią i trzymał w dłoni termos od teściowej. Leżał na plecach z nogami lekko rozchylonymi, całymi we krwi. Były połamane, widział to i czuł. Błękit nieba napawał go lichą, ale zawsze jakąś, dawką spokoju. Za chwilę wszystko wróci. Zrozumie, co się wydarzyło. Może zapłacze, zacznie wrzeszczeć, ale jeszcze nie teraz. Na razie trwał stan pośredni. Był tylko Mikołaj, niebo, połamane nogi, zbite żebra, leżące kilka kroków dalej przedramię.

Znowu to samo, pomyślał, kiedy otworzył powieki. To już chyba trzeci raz. Słońce było wyraźnie niżej nad horyzontem, przyjemny, rześki powiew wiatru wysuszył krople potu na jego czole. Pierwszy raz rozejrzał się dokładniej, choć każdy ruch wyzwalał symfonię bólu przeszywającą ciało. Podparty na łokciu spojrzał tam, gdzie asfaltowa jezdnia znikała w lekkie zagłębienie terenu. Obok leżącego w rowie radiowozu zauważył ciało. Powoli zdawał sobie sprawę, do kogo należało. Kobieta. Sylwia. To musiała być ona. Nieruchoma, z daleka wyglądała jakby opalała się na asfaltowej płycie.

— Sylwia! — krzyknął. Bez odpowiedzi. — Sylwia! — ponowił, płosząc jedynie kilka ptaków.

Do głowy wkradły się „te” myśli. Przeważały nad wszystkimi innymi. Każdy bardziej skomplikowany ruch kończył się cichym skowytem z bólu. Fakt, że ma się dwie złamane nogi, komplikował sytuację poważnie. I jeszcze to przedramię. Taki sprytny dodatek od losu, żeby mieć pewność, iż na pewno pozostaniesz tam, gdzie jesteś. Żałował, że wybrali tę trasę. Rzadko uczęszczana droga przez las, prowadząca przez kompletne odludzie, porośnięte zagajnikami, czasami przerywane pustymi placami, tuż po wycince.

Spojrzał w stronę radiowozu. Nie wyglądał najgorzej. Z tyłu, a co z przodem? Wolał nie myśleć. Miał tylko nadzieję, że jeśli kierowca zginął, nie cierpiał zbyt długo. Może dla niego to był niezauważalny przeskok. Jesteś w radiowozie, w policyjnym mundurze, a potem, w ułamku sekundy już zupełnie gdzieś indziej. Jeśli w ogóle, gdzieś jesteś. Nie, to za dużo, przerwał natłok myśli. Po chwili jednak okazało się, że były one tylko gdybaniem nad nieznanym i pustymi przypuszczeniami. Zauważył ruch. W środku, na fotelu kierowcy. On żył. Ten cholerny farciarz to przeżył. Mikołaj uniósł w górę lewą rękę. Teraz była znacznie dłuższa od prawej i o wiele bardziej przydatna. Oby spojrzał w lusterko. Oby jak najszybciej.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania