Białe korobori

Dzień 54, świt

Jason jak każdego ranka zbierał napotkane przy obozie owady. Ojciec przed podróżą pokazał młodemu Aborygenowi, które są bogate w wartości odżywcze. Rady te dobrze zapadły mu w pamięci, więc nie przeszkadzał mu brak taty u jego boku. Ogólnie brak kogokolwiek.

Podróż, na którą wyruszył Jason była tradycją. Od wielu lat nastolatkowie z jego plemienia wybywali w samotną drogę, opuszczając dom, rodzinę, przyjaciół (dla Jasona nie byl to problem, on nie przepadał za towarzystwem innych), ogółem mówiąc, ich ojczyznę, aby stali się mężczyznami. Zdarza się, że wielu z nich nie wraca, jednak mlody Aborygen o czarnych jak smoła wlosach nigdy się nie bał.

Słońce wskazujące wschód raziło go w zielone oczy. Po pożywnym śniadaniu zgasił ognisko i wyruszył w stronę południa. W małym worku, zrobionym ze skóry zwierzęcej, miał w połowie pusty bukłak z wodą oraz trochę suszonych owoców, które udało sie znalezc jego matce.

Ciekawe co u niej- pomyślał. Miał wrazenie, ze tylko ona sie o niego martwiła. Uważał rownież, ze niesłusznie. Jason wszystko robil SAM, wiec SAMOTNA wędrówka nie wydawała się dla niego problemem.

Zwątpił jednak, gdy ujrzał ogromne ślady czegos, co nie bylo czlowiekiem ani znanym mu zwierzęciem... Nim się obejrzał zapadł zmrok.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania