BIBLIA JOASI (kocie opowieści - opowiadanie 1)

Kiedy dorosły człowiek sięga pamięcią wstecz, możliwie najdalej wstecz, przywołuje to, co zapisało się w najdalszych zakamarkach jego zwojów mózgowych. Zapisało się i z czasem nie uległo skasowaniu. Tak jak wiele innych mniej ważnych zdarzeń, emocji, pragnień, smutków i radości. Wszystkiego, co tworzy kolejne etapy każdego życia. Etapy, które następują po poprzednich, trwają zazwyczaj krótko i ustępują miejsca kolejnym. Z wyjątkiem tego ostatniego, który już niczego niczemu nie ustępuje. Zabiera wszystko co było i jest. I unosi. Dokąd? To właśnie jest pytanie na miarę potęgi szekspirowskiego umysłu. To znaczy pytanie. Bo odpowiedź wymagałaby mądrości Boskiej, a tej nie posiadają nawet najpotężniejsze ludzkie głowy.

Joanna nie jest już młoda. Przeżyła na tym świecie pół wieku i miała prawo wiele zapomnieć z tego co wydarzyło się, kiedy jeszcze była dzieckiem. Bo każdy dorosły zanim dorośnie jest dzieckiem. Trochę inaczej wtedy wygląda, inaczej się porusza (najpierw na czworakach, a potem w podskokach), inaczej mówi i myśli, inaczej się też nazywa. Joanna nie była w tamtych czasach Joanną, to brzmiałoby zbyt poważnie. Była czasem Joasią, częściej Asią, a w chwilach szczególnych Asieńką, Asiunią.

Joanna z okresu „ery asinej” pamięta dużo, choć rzecz jasna nie wszystko. Luki pamięci ujawniały się szczególnie mocno, kiedy koniecznie chciała ustalić najodleglejsze zdarzenia i ich chronologię. Jak to było? Najczęściej pomagała w tych rekonstrukcjach mama. To nie tak, Asiu mówiła, kiedy do wspomnień wdzierały się jakieś konfabulacje. Bo dla mamy do końca Joanna była Asią. Do końca, czyli do tego ciemnego, zimnego listopadowego świtu, kiedy zadzwonił smartfon, a na ekranie pokazał się numer oddziału szpitalnego. Serce Joanny omal nie rozerwało piersi. Lęk usztywniał drżące palce, z trudem odebrała rozmowę.

Teraz jest już marzec. Dni są coraz dłuższe i coraz jaśniejsze. Słońce wdziera się we wszystkie zakamarki duszy, przepędza z nich smutki, które tam zaległy i rozrastały się jak pajęczyny przez długie zimowe miesiące. Dzisiaj Joanna była po pracy na cmentarzu, siedziała przy grobie tak z godzinę, pomodliła się zapaliła znicz. Potem zrobiła zakupy i kiedy wróciła był już prawie wieczór. Wróciła do pustego domu. Czekał na nią wprawdzie mąż, ale co z tego? Dom bez matki jest zawsze pusty. Zwłaszcza jeśli ta matka była tu jeszcze niedawno, przyrządzała ciepłe kolacje, a wieczorami umiała tak pięknie opowiadać o tym, co było kiedyś. Kiedyś, czyli wówczas kiedy Joanna była jeszcze bardzo mała i nie wszystko potrafiła dokładnie zapamiętać. Teraz już nikt tamtych czasów nie przypomni, nie skoryguje błędów, nie uzupełni luk…Musi mierzyć się z przeszłością sama. Musi, bo człowiek nie może swojej przeszłości odrzucić. Jakakolwiek by ona nie była. Może się zmieniać, doskonalić, ale przeszłość to jego bagaż, którego nie da się zrzucić. Trzeba pamiętać.

Do najodleglejszych wspomnień Joanny należy Biblia obrazkowa. Nieduża książka, w twardej brązowej okładce, z naklejonym na niej pięknym obrazkiem. Na tym obrazku siedział na tronie starzec o dobrotliwej, uśmiechniętej twarzy. Tron był jakby w ogrodzie. Na pierwszym planie stali śliczna pani i śliczny pan. Ich młode twarze były piękne i radosne, zwrócone ku sobie. Ona podawała mu rumiane jabłuszko. Joasi strasznie się ten obrazek spodobał. Lubiła wszystkie książeczki, ale ta miała jakiś szczególny urok. A może moc przyciągania.

- Asieńko, udało mi się w księgarni kupić tę książkę. Ona nazywa się Biblia. Biblia dla dzieci. Tu jest wszystko pięknie opisane jak Pan Bóg stworzył świat. Niebo i ziemię, góry i doliny, morza i jeziora, rzeki, drzewa, kwiaty. Ptaki, motyle i….

- I kotki też?

- Też. Wszystkie zwierzęta, a na końcu człowieka, Żeby się nimi opiekował.

- To teraz kupisz kotka, żebym ja się nim mogła opiekować?

- Kupię Asiu, ale jeszcze nie teraz. Teraz jesteś za mała. Kotek to obowiązki. Trzeba go karmić, myć miseczki, zmieniać piasek w kuwetce, czyścić z dywanu sierść…

- Ja mogę myć miseczki i kuwetkę. I sierść będę zbierać. I czesać kotka tak jak czeszę codziennie Lusię…

- Nie Asiu, lalka to co innego. Można się nią zajmować, można nie. A żywe stworzenie wymaga ciągłej uwagi i troski. Za dwa lata pójdziesz do szkoły, będziesz już większa i mądrzejsza, wtedy kupimy kotka.

- Ja chcę teraz. Jestem mądra i duża.

- Tak Asiu, ale za dwa lata będziesz jeszcze większa i jeszcze mądrzejsza. No, nie dąsaj się. Usiądź przy mnie, pooglądamy te obrazki.

- Poczytasz mi?

- Pewnie, że tak.

- Nooo dooobrze….

- Mamo, co to znaczy, że Pan Bóg oddzielił niebo od ziemi?

- To znaczy, że trzeba było zrobić niebo dla ptaków i motyli oraz ziemię dla ludzi, zwierząt, drzew i kwiatów. Utworzyć na tej ziemi morza i rzeki. Żeby pływały w nich ryby. I żeby każde stworzenie mogło napić się wody. I żyć bezpiecznie i szczęśliwie. I lew, i sarenka….Żeby nikt się nikogo nie bał…

- A jak lew zjadł sarenkę?

- W tym pięknym raju wszyscy jedli tylko roślinki.

- Kotki też?

- Też.

- To dlaczego teraz jemy kurczaki i inne mięsko?

- Bo człowiek nie posłuchał Pana Boga i zjadł to piękne jabłko z okładki.

- To jabłka jeść nie wolno?

- Wolno, ale nie tego. To było zakazane?

- Co to znaczy zakazane?

- Takie, którego nie wolno dotykać. Ty masz zakazane dotykać kurków od kuchenki gazowej. Albo kontaktów elektrycznych.

- Bo jak dotknę, to spotka mnie kara?

- Tak.

- A ta piękna pani z okładki dotknęła jabłka?

- Tak. Zerwała je z drzewa. Ona miała na imię Ewa.

- Ewa jest w przedszkolu, ale ja jej nie lubię. Zabiera innym dzieciom zabawki.

- Ta Ewa z obrazka się nie bawiła. Była dorosła. I ta Ewa dała połowę jabłka panu. Pan to był Adam. Zjedli oboje i za to spotkała ich kara.

- Jaka?

- Zostali wygnani z raju na ziemię. Z tego pięknego ogrodu, gdzie nic nie musieli robić i żyli bez żadnych trosk. Nie chorowali i nie umierali. Nie płakali, nie cierpieli. Wszystko się zmieniło, kiedy zostali wygnani.

- To jakbyśmy byli wciąż w raju, to mnie tak często nie bolałaby główka?

- Tak kochanie. Jutro pójdziemy do pani doktor i coś na tę główkę poradzi. To pewnie nic wielkiego, ludzi ciągle coś boli. Ale trzeba sprawdzić i jeśli pani doktor zdecyduje, trzeba brać lekarstwa.

- Takie kolorowe kuleczki?

- Tak. Albo syropek.

- Mamusiu..

- Co Asieńko?

- A te zwierzątka to też Pan Bóg z raju wyrzucił?

- Też.

- A dlaczego? Przecież one nie ukradły jabłka?

- Ale… matka nie bardzo wiedziała co odpowiedzieć.

- Ale - dodała po chwili już pewniejszym głosem – ale Pan Bóg postanowił zamknąć raj. A jak zamykał, to wszyscy musieli go opuścić.

- Dlaczego wszyscy? Przecież zwierzęta były niewinne?

- Nie wiem Asiuniu. Pan Bóg obiecał, że kiedyś ten raj otworzy znowu. I dotrzymał słowa. Teraz wszyscy, którzy umierają, idą do tego raju. Babcia i dziadek tam są. I pan Roman co mieszkał na górze.

- A jego pies?

- Jego pies przecież żyje, jest w schronisku.

- A ten kotek, co był u babci i dziadek go zakopał w ogródku, to też jest w raju?

- No nie.

- Dlaczego nie?

- Nie wiem Skarbie, już musisz się położyć. Jutro trzeba wstać wcześniej.

- Ale kotek babci jest w raju?

- Może jest. Kiedyś się przekonamy, jak tam pójdziemy.

- Ale ja będę miała kotka?

- Będziesz miała Asieńko. Śpij już. Dobranoc kochanie.

- Dobranoc mamusiu.

To był ostatni taki beztroski dzień Joanny, jej mamy i taty także. Ten tata to był taki tata od święta. Pracował na dalekim Śląsku. Tak rodzice postanowili. Tam zarabiał bardzo dużo. Odkładali, żeby wybudować swój własny dom. Dla Joanny, może jeszcze dla jej przyszłej siostry lub brata. Prawdziwy dom z ogrodem. Joanna tęskniła za tatą, ale godziła się na taką sytuację. Bo jak ogród to na pewno i kotek. Może nawet dwa kotki… I może jeszcze w tym ogrodzie znalazłoby się miejsce dla pieska. Chociażby bardzo małego.

Budowanie to proces rozłożony w czasie. Runąć może wszystko w jednej chwili. Tak jak mury Jerycha albo jak World Trade Center. Człowiecze plany też.

Joanna dostała tego wymarzonego kotka znacznie wcześniej niż mogła się tego spodziewać. Nie została jeszcze uczennicą, nie było też ogrodu przy domku. Wszystko zaczęło się następnego dnia po tym, jak dostała Biblię i zaczęła stawiać pytania zupełnie nietypowe dla pięciolatki. Pani doktor długo ją badała, wypytywała o wszystko. Dotykała, naciskała. Potem pobierano jej krew z paluszka, a nawet coś z główki. Wkładano pod różne maszyny, które miarowo oznajmiały, że pracują. W końcu zapadła decyzja, że musi zostać w szpitalu. Joasia zawsze była dzielna, ale nie do tego stopnia. Płakała, rozpaczała. Mama prawie cały czas była przy jej łóżeczku. W tej białej sali było jeszcze drugie łóżeczko, a przy nim druga mama. Tak samo starająca się nie okazywać swojego bólu i lęku. I to właśnie wtedy do Joanny dotarły dwie wiadomości, najlepsze jakich w takiej sytuacji mogła się spodziewać. Pierwsza to taka, że tata zmienił pracę i nie będzie już każdej niedzieli wieczorem wyjeżdżał do tej kopalni, gdzie zarabia się dużo pieniędzy. A druga, że kiedy wróci do domu, kotek będzie już na nią czekał. Taki, jakiego chce. Ucieszyła się strasznie. Ale wybrać chciała sama. Więc mama się zgodziła, że jak tylko wróci ze szpitala, to tata zawiezie ich do takiego schroniska, gdzie żyją kotki, które nie mają swoich domków. I Joasia wybierze jednego.

- A co z innymi kotkami – zaniepokoiła się dziewczynka.

- Inne kotki zabiorą inne dzieci – szybko włączył się tata.

- No tak. Inne dzieci też chcą kotki – dopowiedziała mama.

- Ja też chcę kotka – cichutkim głosem odezwała się Ewunia z sąsiedniego łóżka.

- Ty nie, bo to ty zerwałaś to jabłko, przez które teraz nas boli i leżymy w szpitalu, a kotki nie mają swoich domków i są w schronisku – chciała jej wykrzyczeć Joasia, ale ugryzła się w język. Wiedziała przecież, że nikomu nie można robić przykrości, zwłaszcza choremu. A zresztą to chyba także była inna Ewa…..

- Dostaniesz kochanie kotka, też dostaniesz.

- Nie zabraknie dla mnie jak Asia zabierze?

- Nie, nie zabraknie, Tam jest dużo kotków.

- To ja nie będę wiedziała którego wziąć.

- Będziesz wiedziała. Serduszko ci podpowie. Śpij kochanie, bo już się zmęczyłaś.

Ewa nie dostała kotka. Odeszła kilka dni po tej rozmowie, chociaż Joanna o tym nie wiedziała. Powiedziano jej, że Ewa już wyzdrowiała i wróciła do domu.

- To pewnie ma już tego kotka – westchnęła Joasia zazdrośnie. W tym momencie zobaczyła, że matka ma w oczach łzy?

- Dlaczego płaczesz mamusiu?

- Bo tak mi żal, że ty jeszcze jesteś chora kochanie. Ale pani doktor powiedziała, że niedługo będziesz zdrowa.

- Co to znaczy niedługo? Joasia zdążyła już poznać żargon służący okłamywaniu chorych dzieci.

- No, nie wiem…

- Powiedz, powiedz to, co mówiła pani doktor!

- No za dwa, najpóźniej trzy tygodnie.

- Ładnie niedługo… Chcę spać! – Joasia naciągnęła kołdrę na głowę i odwróciła się do ściany. Rzeczywiście zasnęła i nie widziała jak matka przestała już zupełnie panować nad łzami.

* * * * * * *

Tygodnie zamieniły się w miesiące. Długie miesiące szpitalnego horroru, tabletek, zastrzyków i kroplówek, które dorośli nazywali chemią. Była też operacja. Ciężka, po której Joanna długo nie mogła nawet usiąść na łóżku. Rodzice byli przy niej ciągle, zmieniali się. Starali się uśmiechać, ale ona pod tym uśmiechem widziała smutne oczy, nierzadko napełniające się łzami, zwłaszcza u mamy. Drżące usta i dłonie, raz bardziej, raz mniej. A ona się trzymała. Dzielnie, jak mówiła pani doktor, którą Asia najbardziej lubiła. Inne panie i panów też, ale doktor Basię najbardziej. Wytrzymała wszystko. Przy jej łóżku leżała ukochana Biblia dla dzieci. Znała ją niemal na pamięć, bo wszystkich zanudzała, żeby jej czytali. I wpatrywała się w kolorowe obrazki przedstawiające inny świat. Taki, w którym Bóg przemawiał do ludzi, okazywał swoją nadzwyczajną moc. Karał kiedy zasłużyli, ale przebaczał, kiedy prosili. Ona też prosiła. Prosiła, żeby pozwolił jej wrócić do mamy i taty i do tego kotka, którego miała obiecanego. I przepraszała. Za to, że mamy nie słuchała, że specjalnie rozlała zupę, bo nie chciała jej zjeść, że nazwała koleżankę głupią i za wiele jeszcze innych strasznych grzechów. Prosiła o zmiłowanie i przebaczenie. I Bóg ją wysłuchał. Nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy mogła już chodzić a nawet biegać. Najpierw po szpitalnym korytarzu. Potem w domu. Choroba ustępowała tak szybko, jak szybko wcześniej zaatakowała małą główkę Joasi. Lekarze twierdzili, że jest już zupełnie zdrowa. Rodzice jakby odmłodnieli. Śmiali się, żartowali i co raz to któreś ją ściskało i całowało. Ona ich też, ale to było za mało. Należało się więcej.

- Tatusiu, dzisiaj byłam na placu zabaw. Jutro pojedziemy po kotka. Dobrze?

Tata pytająco spojrzał na mamę.

- Dobrze – powiedzieli niemal równocześnie.

* * * * * * *

Kiedy Joasia dostała pierwszą Biblię, była jeszcze bardzo mała i pamiętała tamto zdarzenie jak przez mgłę, chociaż doskonale wiedziała jak było ważne. Chciała je mieć, zatrzymać w pamięci. Miesiące spędzone w szpitalu pamiętała jeszcze gorzej. Prawdopodobnie dlatego, że chciała je jak najszybciej zapomnieć, więc szybko otuliły się mgłą życzeniowej amnezji. Teraz Joanna nie pamiętała już twarzy personelu, może tylko trochę twarz pani doktor Basi, bo tamta była takim światełkiem dla dziecka wciśniętego w tunel lęków, a chwilami przerażenia. Bólu i niemocy. Niepewności i bezradności. Wszystkiego co złe. Nic więc dziwnego, że chciała i potrafiła dużo zapominać.

Inaczej było z tamtym dniem, kiedy pojechali po kotka. W schronisku było ich dużo. Pani opiekunka powiedziała Asi, że może wybrać. Dziewczynka chwilę stała niezdecydowana, chciałaby wziąć wszystkie. I nagle zauważyła rudego małego kotka. Był szybki jak błyskawica. Biegał wewnątrz niewielkiego kojca, w którym znajdował się jeszcze jakiś duży bury kot.

- Chcę tego – wyszeptała. Jest taki malutki i tak bardzo chce biegać a jest zamknięty. A może weźmiemy dwa. Tego dużego też?

- Nie, Asiu. Tylko jednego, tak jak ustaliliśmy.

- To mój kot! Jaki piękny. Chcę takiegooo. - Niewiele wyższy od Asi chłopak odepchnął ją mocno i wsunął rękę miedzy pręty usiłując dosięgnąć rude futerko.

- Uciekaj łobuzie. To mój kot – Asia nie kryła oburzenia.

- Jacusiu, tak nie można. Przeproś dziewczynkę – niemal równocześnie odezwał się męski głos.

- Można, można. - Chłopiec nazwany Jacusiem wrzeszczał i tupał nogami.

- Jacusiu – ojciec starał się go odciągnąć.

- Jacek – placek na oleju, uciekaj stąd ty złodzieju…- to Asi przypomniały się jakieś mądrości z przedszkola.

Mężczyzna, pewnie tata Jacusia, podszedł do taty Joasi i coś chwilę do niego mówił.

- Córeczko, dajmy mu tego kotka. Wybierz innego…

- Nie, nie dam.

- Kochanie, ty wróciłaś już ze szpitala, jesteś zdrowa, a Jacuś dopiero tam pójdzie. I będzie miał bardzo ciężką operację. Nazywa się przeszczep nerki. Bez tej operacji nie mógłby żyć. On się bardzo tego boi i dlatego jest taki zdenerwowany. Ten kotek go rozweseli. Będzie mu łatwiej pójść do szpitala i szybciej wrócić. Damy mu tego kotka, co?

Chłopak przyklejony do boksu niczego nie słuchał. Inaczej niż Joasia, która natychmiast się uspokoiła. Nagle buras otworzył pyszczek, spojrzał na nią i bardzo żałośnie miauknął.

- To my weźmiemy tego. Ma ładne białe łapki, kołnierzyk i połowę białego ogonka.

- To kocica – odezwała się opiekunka ze schroniska. Matka tego małego. Już po sterylizacji dodała ciszej do mamy Asi. Miała dwa kocięta, jedno już wcześniej ktoś adoptował. Teraz zostałaby sama. To byłoby naprawdę szczęście, jeśli by znalazła dom. Tylko, że ona chyba nie jest już młoda. Może 10 lat, jak nie więcej.

- To co Asiu. Chcesz tego?

- Tak. Bardzo. Bardziej niż tego rudzielca. Taki rudy jak ten Jacuś….

- Asiu, tak nie można…Jeśli chcesz, rozejrzyj się. Tu są jeszcze inne małe kotki.

- Nie, bierzemy tego dużego. Tak na mnie patrzy. I mruczy przymilnie. Prosi, żeby go wziąć.

- Proszę przełożyć – tata podał opiekunce koszyk z pokrywą wyłożony asinym kocykiem jeszcze z czasów niemowlęctwa.

- Będzie się nazywał Lucuś.

- Nie Asiu, to dziewczynka.

- No to Gosia.

- Gosia to Małgorzata. Nie można tak nazywać zwierząt jak ludzi?

- Dlaczego nie? – Asia zareagowała buńczucznie. Po chwili jednak zmieniła ton.

- Dobrze. To niech będzie Grosia.

* * * * * * *

Zaproszenie Grosi do wspólnego życia okazało się wyborem najlepszym z możliwych. Dostała na dzień dobry małą poduszkę przy łóżku Joasi i różowy kocyk. Ponadto dwie miseczki w kuchni i pudełko z piaskiem w przedpokoju. Nie dało się ustalić jej metryki. Z zachowania była małym kociakiem, jeśli tylko Joasia chciała się z nią bawić. Albo starym kotem, który mógł godzinami siedzieć w rogu pokoju i obserwować swoją małą panią zmrużonymi oczami. Kiedy już poszła do szkoły, siadał przy drzwiach przedpokoju i cierpliwie czekał. Potem lubił przycupnąć na brzegu biurka i zielonymi szeroko otwartymi oczami patrzeć na rękę piszącą literki i cyferki. Cały świat dla niego przestawał istnieć, jeśli tylko Joasia chciała „pogadać”. To pogadanie było komiczne, nieraz wszyscy pokładali się ze śmiechu. Ale i terapeutyczne. Grosia układała się wtulona w Joasię i mruczała w różnej tonacji. Co ważniejsze, ta ostatnia twierdziła, że kiedy Grosia mruczy ustępują bóle głowy, wraca apetyt i siły, gdzieś ulatuje zmęczenie i lęki. Na szczęście wszystkie badania potwierdzały ustąpienie choroby. Wyleczenie, czy tylko remisja? Tego drugiego zwierzaka ważnego w życiu Joasi nikt nie zapraszał, sam się wcisnął. A teraz pozostał niepokój, czy uciekł na zawsze, czy też tylko przyczaił się w jakimś kąciku ciałka dziewczynki. Joasia była przekonana, że Grosia nigdy nie dopuściłaby by znowu zaatakował. Była na to zbyt czujna.

Joasia pokochała Grosię miłością wielką i bezwarunkową. Rodzeństwa jednak się nie doczekała, trudno powiedzieć na ile miał tu znaczenie lęk wygenerowany przez chorobę córki, a na ile jakieś biopsychiczne bariery, o których ona nie miała pojęcia. Koleżanki wychodziły na plac zabaw z małą siostrzyczką lub z braciszkiem, ona z Grosią. Nie była potrzebna żadna obróżka, czy smycz, kocica nie odstępowała nóg swojej pani, co budziło powszechny podziw. Każde z dzieci chciało ją chociaż raz pogłaskać. Grosia łaskawie pozwalała, Joasia także.

Lata mijały, Joasia była już uczennicą szóstej klasy. Kiedy wydawało się, że wszystko zmierza ku dobremu, dziewczynka mocno się przeziębiła i gorączkowała, a temperatura prawie dwa tygodnie nie chciała spadać. Niby taki drobiazg, ale nie u ozdrowieńców onkologicznych. Znowu badania i niestety, diagnozy niepokojące. To raczej nie nawrót, przecież minęło więcej niż pięć lat. Zupełnie nowa choroba nowotworowa? Joasia była już na tyle duża by rozumieć, że to śmiertelne niebezpieczeństwo. Grosia też to rozumiała. Kiedy jej pani trafiła do szpitala, przestała jeść. Dniami i nocami leżała przy drzwiach przedpokoju na przeniesionym tam kocyku i czekała. Kiedy Joasi się poprawiało, wyraźnie odzyskiwała siły. Kiedy Joasia się poddawała, ona też. Aż wreszcie przyszła chwila, kiedy okazało się, że szansą dla Joasi jest tylko operacja. Bardzo trudna i niebezpieczna operacja. W dniu, w którym dziewczynka trafiła na stół operacyjny, Grosia odeszła. Weterynarz, którego ojciec przywiózł kilka dni wcześniej, nie umiał nic pomóc. Przepisane leki nie działały, kocica leżała z zamkniętymi oczami, przestała nawet pić wodę. I odeszła cicho, na swoim kocyku w przedpokoju, przytulona do buta Joasi. Mama zawinęła jej ciałko w ten kocyk a tata wieczorem pojechał do pobliskiego lasu. Wykopał grób i przesunął na niego duży kamień leżący na poboczu. Zapamiętał to miejsce.

I stał się cud. Grosia odeszła tuż po szesnastej, właśnie wtedy kiedy Joasię wreszcie wybudzili z narkozy po kilku wcześniejszych nieudanych próbach. A potem już z godziny na godzinę było tylko lepiej. Kiedy mama mogła już podejść do łóżka dziewczynki, Joasia wyszeptała:

- Nie ma jej już….Nie kłam. Ja wiem….

- Nic nie dało się zrobić Joasiu. Był weterynarz…

- Mamo, chcę Biblię….

- Tamtą z obrazkami?

- No, co ty – na bladej twarzyczce pojawił się słaby uśmiech.

- Dobrze Joasiu, jutro kupię Biblię Tysiąclecia. Przyniosę, ale trzeba zapytać lekarza, czy ty już możesz czytać.

- Dobrze, zapytam. Idź już, chcę spać…

Joasia wcale nie chciała spać, chciała zostać sama. Nie potrafiłaby wyjaśnić skąd wiedziała o odejściu Grosi, ale wiedziała, kiedy tylko się wybudziła. Miała wrażenie, że kocica jest przy niej, słyszała mruczenie. Chciała nawet ją pogłaskać, ale nie mogła podnieść ręki. A potem, kiedy już mogła tę rękę podnieść, Grosi nie było…Rozpłynęła się w dusznym powietrzu szpitalnej sali.

Następnego dnia matka zjawiła się z Biblią już z samego rana. Joasia czuła się nieco lepiej i lekarz pozwolił, by trochę jej poczytała. Nie za dużo, kwadrans, potem odpoczynek….I bez mocnych wrażeń. Biblia, jego zdaniem, była dobrym wyborem.

Chyba jednak lekarz nie miał racji z tym wyborem. Nie jego wina, nie wiedział, czego Joanna będzie w Biblii szukać. A ona szukała każdego dnia, ile tylko pozwolili jej czytać. Chłonęła słowa i próbowała zrozumieć. Dzień pierwszy, drugi i trzeci. Czwarty i piaty. Wszystko co się wówczas działo ma sens i wszystko co się stało, stało się z Woli Boga. I wszystko to Bóg uznał za dobre. I nigdy nie zmienił zdania. Światłość uznał za dobrą, a oddzielenie jej od ciemności do dzisiaj wyznacza granice dnia i nocy. I oddzielenie sklepienia nieba w drugim dniu stworzenia też jest dobre również i dzisiaj. Tak jak wydawanie przez ziemię traw, drzew i nasion, rozświetlenie sklepienia ciałami niebieskimi wyznaczającymi pory dnia, roku i upływ lat. I istnienie zwierząt w wodach, powietrzu i na ziemi. Bez nich, bez zwierząt stworzenie nie byłoby pełne, a tym samym nie byłoby doskonałe. Czyż może być coś doskonalszego od tego, co stworzył Bóg? Od Boskiego planu stworzenia? Czy Bóg odejmowałby coś ze swego doskonałego dzieła. Czy niebo może być czymś innym niż repliką Edenu? Kopią Boskiego ogrodu wiecznej szczęśliwości? Do którego trafią ci, którzy swoja ziemską pielgrzymką udowodnili, że można im zaufać? Że oni już nigdy nie zawiodą Boga? Nie zerwą zakazanego owocu?

Człowiek w pradawnym raju sprzeniewierzył się Bogu. Za sprzeniewierzenie musi być kara. Więc został ukarany. Skazany na cierpienia i niekończące się trudy. Na choroby i śmierć również. „Pokarmem twym są płody roli” – powiedział Bóg do człowieka odcinając mu powrót do raju zastępami uzbrojonych cherubów. Płody roli, a nie ciała zabijanych zwierząt. Zwierząt, które nic nie zawiniły. Dlaczego?

Joanna od dawna niechętnie jadła potrawy mięsne. Tyle, co rodzice na niej wymusili. Bo zachoruje, jak nie zje rosołku. Teraz jest już za duża na takie gadanie i wie, że rosołek to nie tylko marchewka i pietruszka.

Joanna czyta i myśli. Szuka odpowiedzi na pytanie, gdzie teraz jest Grosia. Czy tylko tam pod lasem, w miejscu do którego obiecał ją zaprowadzić tata, kiedy wróci do domu. Do jakiego domu? Do kuchni, w której nie ma już miseczek? Do pokoju, w którym nie ma już różowego kocyka…Znowu rośnie temperatura, a nie powinna, bo już tydzień minął od operacji.

- Mamo, ja chyba umrę…

- Joasiu, nie mów tak nawet. Musisz żyć!

- Mamo, a jak umrę spotkam Grosię?

- Asieńko, przestań. Weźmiemy nowego kota. Może nawet dwa koty. Wybierzesz sobie…

- Mamo, jak możesz!

- Asiu, błagam cię!

- Ale kiedyś przecież umrę. Czy myślisz, że zwierzęta są w niebie?

- Nie wiem córeczko, może są…

- Pan Bóg je stworzył. Tak jak niebo i ziemię. Gwiazdy i drzewa. Bez nich nie było raju. Więc nieba też chyba nie mogłoby być?

- Może córeczko, może…

Z dnia na dzień robiło się coraz gorzej. Joasia już nie dawała rady czytać, wydawało się, że to najgorsze czai się coraz bliżej. Lekarze mówili rodzicom, że trzeba być przygotowanym na wszystko…Aż pewnego dnia znowu stał się cud. Kiedy rano matka weszła do sali, zobaczyła blask w oczach córki.

- Mamusiu, dzisiaj w nocy miałam sen. Piękny sen. Kolorowy.

- I co ci się śniło – matka wyraźnie się przestraszyła.

- Nie denerwuj się mamuś. To był bardzo dobry sen. Grosia do mnie przyszła. I powiedziała, żebym się nie spieszyła. Bo ona na mnie poczeka. Tam, w raju. I że mnie widzi. I że ja muszę być zdrowa… A jej nie przeszkadza, że dłużej poczeka. Bo tam nie ma czasu…Takiego czasu jak u nas. Wieczność nie dzieli się na lata. Ani nawet na tysiąclecia. Teraz zostanę z wami, a potem wszyscy będziemy razem. Mamusiu, zjadłabym jabłko. Takie duże, soczyste. Takie jak to z drzewa dobrego i złego. Nie bój się, ja nie bredzę. Naprawdę chcę to jabłko! I naprawdę będę żyć.

Choroba nie powróciła już nigdy. Życie biegło do przodu, wraz z wiekiem coraz szybciej. Joanna dostała się na studia medyczne, skończyła je, została onkologiem. Leczy chore dzieci. Ich ciała, ale i dusze. Wie, co znaczy odzyskać wiarę w sens życia. Zobaczyć drogę, którą warto pójść. I cel, do którego ta droga prowadzi. W jej gabinecie na biurku stoi w ramce stare zdjęcie małej dziewczynki z burym kotem na rękach. Dziewczynka ma ledwie odrastające włosy, a kot wtula się mocno w jej szczupłe ramionka. Czasem mali pacjenci pytają o tego kota. Więc mówi im, że to Grosia, która teraz jest już w niebie. Rodzice dziwnie na nią patrzą, ale nic nie mówią, bo ona jest zbyt dobrym specjalistą, by chcieli szukać innego. A dzieci nie potrzebują żadnych wyjaśnień. Doskonale rozumieją. Czasem tylko któreś powie: Mamo, ja też chcę takiego kota. - Dobrze skarbie – odpowie mama, która ściągnęłaby nawet gwiazdkę z nieba, żeby jej dziecko wyzdrowiało. Wówczas Joanna nic już nie mówi, tylko leciutko się uśmiecha. Do małego pacjenta i do starej fotografii.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania