Pokaż listęUkryj listę

Bitwa Literacka 13 – Potwory opuszczają krainę cieni, zwabione mrokiem ludzkich dusz – Perspektywa

Do pierwszego dnia wiosny został cały miesiąc, ale na ulicach i chodnikach już od dawna nie zalegał śnieg. Powietrze przesiąkło wilgocią przez deszcz, który intensywnie padał jeszcze dwie godziny wcześniej. Promienie słońca gładko odbijały się od tafli pobliskiej rzeki, a wróble świergotały cicho, przysiadając na ogołoconych z liści drzewach. Po niebie mozolnie przesuwały się mgliste, szarobiałe obłoki, dopełniając krajobraz poranku w Newport.

Wysoki mężczyzna z lekką niedowagą i przydługimi, rozczochranymi włosami w odcieniu mysiego blondu chodził w tę i z powrotem po pokoiku, który służył mu jednocześnie za sypialnię, salon i garderobę. Starał się przy tym starannie zawiązać jedyny krawat, który jego zdaniem pasował do grafitowej koszuli i granatowej marynarki. Przeglądnął się po raz przynajmniej dziesiąty w lusterku i w końcu stwierdził, że jest idealnie. Chwycił pospiesznie aktówkę wypełnioną po brzegi papierzyskami i zerknął na zegarek na jego lewej dłoni. Wskazywał ósmą piętnaście, do pracy miał niecałe pól mili, zdąży.

Zbiegł po wąskich schodach i wyszedł z niedużego, białego domu na początku szeregu przy Hill Street. Naprawdę lubił swoją okolicę. Nawet pomimo ciągłych kłótni sąsiadów za ścianą i warkotów samochodów z rana. Sam swojego nie miał, choć może niekiedy znacznie ułatwiłoby mu to życie. Nie lubił wyjeżdżać i zmieniać otoczenia. Odkąd rodzina pozbyła się go jakieś dziewiętnaście lat temu, niezmiennie mieszkał i pracował w jednym mieście. Jedynym innym przypadkiem w przeciągu ostatniej dekady był wyjazd na uczelnię, ale z niej też nie często się ruszał. Właściwie to wcale tego nie robił. Kursował tylko między akademią, akademikiem i supermarketem.

Wiatr zawiał mocniej, szarpiąc suche gałęzie, a chłodne powietrze sprawiło, że mężczyzna od razu pożałował zrezygnowania tego dnia z zimowej kurtki. Z czerwonym nosem i policzkami oraz dłońmi wciśniętymi w kieszenie ciemnych, prostych jeansów, brnął przed siebie w jak najszybszym tempie, marząc po cichu o ciepłym gabinecie i gorącej, czarnej kawie.

Po przejściu obok dokładnie dwudziestu siedmiu samochodów, w tym ośmiu czerwonych, trzech rowerów i cukierni, z której niósł się zapach jego ulubionych cynamonowych bułeczek, wreszcie dotarł na miejsce. Stanął przed dwupiętrowym budynkiem na rogu Bailey Street i Pump Street i potarł zmarznięte ręce. Nie ociągając się dłużej, wszedł do ciepłego pomieszczenia. Wnętrze wypełniało kilka bordowych kanap umieszczonych przy ścianach, dwa szklane stoliki, które prawie w całości zostały przykryte przez czasopisma, i biurko, za którym siedziała recepcjonistka, Alis Bright. Około trzydziestoletnia kobieta z lekkimi zmarszczkami mimicznymi i mocno zarysowanymi kościami policzkowymi. Rudobrązowe włosy wiecznie upinała w wszelakie koki, a piwne oczy w kształcie migdałów podkreślała delikatnym makijażem.

– Witaj, Alis. – Skinął głową w jej stronę i podszedł bliżej.

– Dzień dobry, panie Lavelle. – Uśmiechnęła się nieznacznie i na kilka sekund przeniosła na niego wzrok, zaraz potem wracając do ekranu komputera.

– Powtarzam ci od ponad roku, że wystarczy Aeron. – Oparł się lekko o biurko.

– Oczywiście – powiedziała, już nie za bardzo zwracając na niego uwagę i zajmując się swoją pracą. – Ma dziś pan trzygodzinną sesję z Meredith Edwards, godzinną z Bethan Griffith, a Elaine Mathews swoją odwołała.

– W porządku, co z Trevorem?

– Pan Bowen poinformował, że chce przerwać terapię.

– Naprawdę? Cóż, jego wybór. – Ruszył w kierunku schodów. – Na którą jest Meredith? – Odwrócił się do Alis.

– Na dziewiątą piętnaście – odpowiedziała bez zająknięcia, nawet nie sprawdzając w notatniku.

– Świetnie. Przyniosłabyś mi kawy? Będę w swoim gabinecie.

– Tak, panie Lavelle.

– Aeron – poprawił ją natychmiast.

Westchnęła ciężko.

– Aeron – mruknęła ze zrezygnowaniem.

 

~*~

 

Siedział za biurkiem w obszernym gabinecie. Całość była minimalistyczna i utrzymana w czarno-białych odcieniach. Znajdowało się tu jedynie miejsce pracy Aerona, trzy regały, spora sofa i fotel, niski stolik oraz ustawione gdzieniegdzie rośliny doniczkowe. Podłogę pokrywała miękka wykładzina, a ściany lekko chropowata tapeta.

Mężczyzna upił łyk kawy z kubka i sięgnął do skórzanej aktówki, zaraz potem wyciągając z niej jakieś dokumenty oraz czerwony, średniej wielkości notatnik. Otworzył go na odpowiedniej stronie, chwilę przewracając kartki. Dopisał kilka notatek i skreślił jedno z nazwisk. Niektóre słowa były lekko rozmazane lub niewyraźnie dopisane do innych. Całość wydawała się jedynie zbiorem luźnych przemyśleń.

Czytał w głowie niektóre fragmenty.

 

„Trevor Bowen

03.03.1987 r.

Terapia od 07.11.2015 r. do 21.02.2016 r.

 

Kapitan miejscowej drużyny rugby union. Wysłał go tutaj trener, twierdząc, że ma problemy ze stresem. Był pod presją przez ćwiczenia do kolejnych letnich mistrzostw i załamany porażką w poprzednich. Zaleciłem cotygodniowe spotkania. Potem leki.

Ujawniły się jego skłonności do agresji. Zniszczył dziś trzy kubki, przewrócił stolik i biurko. Rozbił ekran komputera. Potem nagle się uspokoił.

Odkryłem ślady autoagresji.

Przyłapano go na braniu sterydów, a przez liczne wcześniejsze bójki, dyscyplinarnie zwolniono z drużyny.”

 

Przeleciał niedokładnie wzrokiem do ostatnich linijek tekstu.

 

„Stan psychiczny się pogarsza, pojawiły się niewyjaśnione lęki.

Wypisany z terapii.”

 

Westchnął przeciągle i odłożył notatnik. Usłyszał ciche pukanie, a potem drzwi otworzyły się. Stała w nich Alis i dwie inne kobiety. Pierwsza średniego wzrostu, o kształtnej sylwetce i długich, czarnych włosach. Uśmiechała się delikatnie, a przy kącikach oczu pojawiały się małe zmarszczki. Druga była nieco niższa, a przy tym przygarbiona i chuda, wręcz koścista. Bardzo przypominała pierwszą, ale długie pasma sięgające do połowy pleców, zastępowały krótkie do żuchwy, krzywo ścięte. Obie miały ciemnoszare, prawie czarne oczy i bladą cerę, z czego druga w bardziej niezdrowym odcieniu.

– Pani Edwards przyszła nieco wcześniej, z siostrą – oznajmiła Alis.

– Tak, dziękuję. – Rozciągnął wąskie usta w uśmiechu. – Dzień dobry, pani Mair, Meredith. Co tak dzisiaj z siostrą?

– Dzień dobry. Tylko ją podwiozłam w drodze do pracy. – Pogłaskała Meredith po głowie. – Ale już was zostawiam, spieszę się.

– Oczywiście, zajmę się nią.

Młodsza zacisnęła dłonie na swetrze Mair.

– Spokojnie, Mercia, to tylko pan Aeron. Wrócę potem do domu i upiekę ci ciastka.

– Jasne – wychrypiała w końcu, puszczając ją,

Potem zostali już sami.

– Usiądź, proszę – powiedział, przysiadając na oparciu fotela.

Zrobiła to, nie mówiąc ani słowa. Tak jak codziennie.

– Twoja siostra nie wie nawet, że nie lubisz słodyczy, co? – Uśmiechnął się nieco szerzej. Gdy dłużej nie odpowiadała, kontynuował: – I ciekawe czemu cię przywiozła? Pracę zaczyna o ósmej, spóźniła się, prawda? – Poprawił się na siedzeniu. – Miałaś znowu koszmary, tak? Lęki? Bała się, że gdy jej nie będzie, coś sobie zrobisz. Przecież zawsze tak robisz. – Wpatrywał się w nią uparcie.

Przerażał ją. On i jego jasnoszare oczy. Bała się go i nienawidziła, ale jednocześnie wiedziała, że miał rację. Świat nie chciał jej głaskać po głowie, bo miała ze sobą problemy, bo była chora. Świat najchętniej by się jej pozbył. A śmierć była jeszcze gorsza, po niej nie byłoby nic albo byłby tylko ból gorszy niż tutaj. Tak mówił on, a jej nie pozostawało nic, jak mu wierzyć. Przecież zawsze mówił najbardziej bolesną prawdę i wiedział o niej wszystko. Jeszcze bardziej niszczył jej zatrutą mrokiem duszę.

– Znów chcesz przetrwać sesję milcząc? – Jego mocny głos wyrwał ją z rozmyślań. Gdy dłużej się nie odzywała, strzelił kośćmi w palcach. Miał to w nawyku i robił bezmyślnie. Wzdrygnęła się i skrzywiła na niemiły dla ucha dźwięk.

– Odpowiedz – wysyczał znowu.

Pokręciła głową.

Nie chciała okazywać strachu, ucieszyłoby go to. Ale to robiła i to całą sobą. Wyglądem, posturą, gestami. Gdy rozpoczęła terapię, było z nią lepiej niż teraz. Mrok dopiero się rozwijał, raczkował jeszcze. Ale jemu udawało się tłumaczyć pogorszenie jej stanu. To wina choroby, mocnych leków, braku chęci do życia. Zawsze było coś.

– Używaj słów, Meredith. Wiem, że potrafisz.

– Nie – powiedziała niemal piskliwie.

– Dobrze, dobrze. Włączę ci bajkę, co? – Nagle jego wyraz twarzy zmienił się z chłodnego i cynicznego na pogodny, delikatnie uśmiechnięty. Lubił, gdy z nim współpracowano.

 

~*~

 

Obserwował Meredith uważnie, gdy ta oglądała losowo przez niego wybrany film animowany. Starała się rozluźnić. Nie myśleć o wgapionych w nią strasznych, jasnoszarych oczach. Chciała się skupić na Kubusiu Puchatku, co zresztą było chyba ulubioną bajką jej psychoterapeuty, ale nie potrafiła. Każda z jej myśli uciekała tylko w jednym kierunku. Samą swoją obecnością niszczył ją od środka. Ale ona poniekąd czuła, że tak jest dla niej lepiej, że przez ten strach się jeszcze trzyma, choć czuje coraz gorzej.

A on notował tylko wszystko z dziwnym spokojem do notatnika z czerwonej skóry.

Meredith była inna niż pozostali jego pacjenci. Wyjątkowa. I jego ulubiona. Nie dała się złamać i wrobić tak szybko jak Trevor. On pomimo tych wszystkich mięśni i sztucznej pewności siebie, wręcz pychy, był bardzo kruchy. Od zwykłego stresu w zaledwie dwa miesiące przeszedł do agresji i autoagresji, a potem pojawiła się chęć sięgania do sterydów i narkotyków. A nie był nigdy taki. Chciał być uczciwy, zdobyć wszystko swoją ciężką pracą. Cóż, natrafił na psychoterapeutę ze złymi metodami.

Różniła się też od Elaine. Ona przyszła tu przez pracoholizm, choć tak naprawdę potrzebowała po prostu, żeby ktoś jej powiedział, że wszystko z nią w porządku. Albo żeby przepisał jakieś leki i odjął wszystkie problemy jak za pomocą magicznej różdżki. A Meredith wiedziała, że to nie takie proste i była świadoma wszystkich swoich demonów. Nie była jedną z tych nastolatek i młodych kobiet, które wmawiają sobie problemy i depresje. Ona je po prostu miała.

I tak mógłby wymieniać w nieskończoność. Porównywać ją do każdej z kolei osoby z jego notatnika, który prowadził już kilka lat, i nikt nie okazałby się nawet podobny. W końcu kto by wytrzymał trzy lata z potworem, który zatruwał coraz bardziej bólem, strachem, mrokiem. Wyciągał to, co najgorsze, wierząc, że tylko to ratowało, tylko to utrzymywało przy życiu. Przecież lepszy był ból widoczny niż ukrywany pod sztuczną radością. Taki wyniszczał bardziej, podobno.

Ale wszystko ma swoje granice.

 

~*~

 

Przychodziła na kolejne wizyty tak jak zwykle, dzień w dzień. To była jej i jego rutyna. Ale jednak coś się zmieniło, choć on chyba tego nie zauważał albo nie chciał zauważać. Meredith zmieniła się. Była cichsza, bardziej przygarbiona i obojętniejsza. Oglądała w kółko tę samą bajkę, odpowiadała monotonnie na pytania, bez żadnej chęci walki. On sam też wydawał się spokojniejszy i głównie notował coś w swoim notatniku, nie zadręczając jej tak jak zwykle.

Któregoś dnia tuż po powrocie do domu przysiadła obok swojej siostry, zamiast uciec do sypialni, jak to miała w zwyczaju. Wpatrywała się w nią długo i oddychała ciężko, ale nie płakała. Wydawała się zdeterminowana do czegoś. W końcu Mair nie wytrzymała.

– Stało się coś, Mercia? – Oderwała wzrok od lektury.

– Chcę zostać w domu – powiedziała na jednym wydechu, pospiesznie.

– Nie rozumiem, jesteś przecież w domu. – Spojrzała na nią uważnie.

– Jutro, przez ten tydzień albo... Albo zawsze.

– Co masz na myśli? – Przysunęła się bliżej i położyła dłoń na jej kolanie.

Meredith wzdrygnęła się na nagły dotyk, ale postanowiła nic o tym nie mówić.

– Nie chcę chodzić tam, do niego. Chcę zostać tutaj, z tobą – mówiła prawie jak małe dziecko.

– Musisz chodzić na terapię.

Nastała cisza, którą przerywały tylko ich oddechy.

– Boję się go – wyszeptała w końcu młodsza. – Boję się go tak bardzo.

– Pana Aerona? Stało się coś? Zawsze go tak lubiłaś...

– Nigdy, nigdy go nie lubiłam! Nienawidzę go! – wykrzyczała nagle.

– Spokojnie! Spokojnie... Zrobił coś? Wytłumacz mi. – Musiała wiedzieć, choć nie wierzyła jej ani trochę z jej lękami, koszmarami i urojeniami.

– To jego wina, to jego wina, to jego wina... – powtarzała jak mantrę.

– Co jest jego winą?

– Ja. Teraźniejsza ja. To przez niego to wszystko, to przez niego jestem w takim stanie. – Zadrżały jej usta. Ścisnęła drobne, kościste dłonie w stresie.

Mair pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Dobrze, ale tylko jutro.

– Ten tydzień? – Spojrzała na nią załzawionymi oczami. – Proszę? – Niemal zapiszczała.

– Ten tydzień. – Westchnęła.

Odwołała omówione wcześniej wizyty, nie tłumacząc się ani trochę i będąc lekko zdenerwowaną tym wszystkim. Gdy Alis przekazała wszystko Aeronowi, starał się nie okazywać zdziwienia. To przecież normalne, że Meredith mogłaby się rozchorować albo jechać gdzieś z siostrą. Ale tak nie było nigdy. Ona nigdy nie opuszczała terapii. Czasem sam ją odwiedzał, gdy z gorączką leżała w łóżku. Był nieodłącznym elementem jej życia przez ostatnie trzy lata. Zdążył się do niej przyzwyczaić.

Z początku dla Meredith ten czas był najlepszym w przeciągu całego jej stanu. Siostra wzięła sobie wolne, by spędzić z nią trochę czasu i też pewnie, by jej pilnować, ale o tym nie chciała myśleć. Pierwsze trzy dni spędziła na próbach rozmów z Mair, których bynajmniej nie zaczynała ona, i na rysowaniu. Kochała rysować, właściwie to jedna z niewielu rzeczy, które lubiła. Wszystkich innych hobby Aeron pozbył się dość skutecznie.

Nie, nie mogła teraz o nim myśleć. Nie mogła. Chciała się od niego wyrwać jak najszybciej i obecnie jedynym sposobem na to było przekonanie siostry, że bez niego, bez terapii też może funkcjonować. Spojrzała przelotnie na kartkę, gdzie nieumyślnie już coś bazgrała.

Kłapouchy. Aeron często ją do niego porównywał.

– To jakiś żart? – sapnęła do siebie.

Piątego dnia Mair piekła ciastka z czekoladą i rodzynkami. Prawdopodobnie najbardziej znienawidzone przez młodszą z sióstr. Ale musiała jakoś jej pokazać, że była normalna, była jak jej rówieśnicy. Usiadła na wysokim krześle w kuchni i chwyciła jeszcze delikatnie ciepłe ciasteczko. Ugryzła kawałek, starając się nie skrzywić i udawać, że jej smakuje. Warto było dla tego uśmiechu, najpiękniejszego uśmiechu Mair, jaki widziała w całym swoim życiu.

Ostatniego dnia jej tygodnia wolności. Mair musiała już wrócić do pracy, a ona nadal nie przekonała jej do rezygnacji z terapii. Albo chociaż przeniesienia się do innego psychoterapeuty. Siedziała w za dużym na nią dwa razy swetrze ze skulonymi pod siebie nogami na sporym narożniku i przełączała kanały, szukając czegoś do oglądania. Siostra wróci dopiero za dwie godziny.

Po co najmniej trzydziestu pominiętych programach i filmach usłyszała coś znajomego.

Kubuś Puchatek.

I coś po prostu kazało jej to oglądać i myśleć o tym, co ją czeka po powrocie. Przecież Aeron nie odpuści jej tak łatwo.

 

~*~

 

Aeron starał się nie myśleć, dlaczego siostry Edwards nie odzywały się do niego tak długo. Co prawda odwołały całe siedem dni terapii, ale myślał, że będą się z nim normalnie kontaktować. Przecież Mair zbyt martwiła się o Meredith, by tego nie robić.

Dopiero po równym tygodniu ciszy wreszcie do niego zadzwoniła. Nie do recepcji, tak jak to było zazwyczaj, a na jego prywatny numer. Oddychała ciężko.

– Halo? – mruknął do słuchawki.

– Nie żyje – oznajmiła tylko drżącym głosem.

– C-co? – Zaschło mu w ustach.

Nie żyje? Meredith nie żyje?

– Ostatnio... – zaczęła po chwili milczenia. – Ostatnio błagała mnie, żeby tu nie przychodzić. Uroiła coś sobie, że pogarsza pan umyślnie jej stan. A ja pomyślałam, że, że może taka przerwa lepiej jej zrobi. I, i, i... I na początku było lepiej, naprawdę. Nawet poczęstowała się moimi ciastkami! A potem znalazłam ją w łazience z pociętymi nadgarstkami, całą we krwi, ze zsiniałymi ustami. Nie ruszała się, nie oddychała. – Jej słowa co jakiś czas przerywało załamanie się głosu i cichy szloch.

– Ja... Tak mi przykro. Nie wiem, jak to w ogóle możliwe, ja... – powiedział w końcu. – Przepraszam, że nie pomogłem jej wystarczająco.

– To nie pana wina. To ja nie powinnam jej słuchać. – Westchnęła. – Zadzwonię, gdy będę znała datę pogrzebu, jeśli chciałby pan przyjść, dobrze? – Ostatnie słowo niemal wychrypiała.

– Dobrze, będę. I proszę dzwonić, gdyby potrzebowała pani jakiejś pomocy. – Uśmiechnął się lekko, choć ona nie mogła tego zobaczyć.

– Tak, tak. – I rozłączyła się.

A on mógł wykreślić kolejne nazwisko z notatnika. Kolejnego pacjenta, który nie podołał jego sposobowi. Meredith nie była jednak aż tak wyjątkowa.

 

~*~

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Sileth 09.10.2016
    Kategoria tekstu odpowiednia? :)
  • NataliaO 10.10.2016
    Historia ciekawa, ale nie wciągnęła mnie za bardzo. Pomysł dobry.
    Masz dobre dialog są takie naturalne, nie ma w nich sztuczności, ani kombinowania. Ładne opisy.
    Postacie całkiem w porządku, ale wydawały mi się niedopracowane. Myślę, że jakby to była historia na kilka rozdziałów bardziej byś rozwinęła zachowania i charakter bohaterów.
    Może jakby popracować nad Meredith okazałaby się jednak wyjątkowa.
    Ciekawa propozycja z Kubusiem ; 4:)
  • Sileth 10.10.2016
    Ja się może nieco usprawidliwię. Bitwa powstała tylko w czasie ostatniego weekendu i była pisana pod ogromną presją czasu. Chciałam zmieścić spory pomysł w ilości słów, które mogę napisać w zaledwie dwa dni. No i wyszło to tak. Winę ponoszę ja i mój brak organizacji, ale teraz już nic nie poradzę. Może kiedyś wrócę do koncepcji i ją szerzej rozwinę. Mam taką nadzieję przynajmniej. :D
    Dziękuję za przeczytanie całości, pochwały i wytknięcie braków. ^^ Szczerze to czekałam na jakiś komentarz z tym, a że z twoim zdaniem bardzo się liczę, to miło mo kest dostać go od ciebie. :D
    Haha, najpierw miały to być bajki starego Disneya, ale Kubuś Puchatek wydał mi się taki taki bardziej groteskowy. ;D
  • NataliaO 10.10.2016
    Sileth to mam nadzieję, że ją rozwiniesz :)
    Ja lubię i zawsze miło mi czytać Twoje teksty.
  • Sileth 10.10.2016
    NataliaO, na pewno ci wtedy o tym powiem. ;D
  • NataliaO 10.10.2016
    Sileth no ja myślę :))
  • Sileth 15.10.2016
    Dziękuję za szmatę, miło wiedzieć, że podobało się aż tak, że z zazdrości mi ją dano. ^^
  • ausek 20.10.2016
    Pomysł bardzo ciekawy. Faktycznie, gdyby opowiadanie bardziej rozbudować, tym samym wzbogacając postacie dodatkowymi cechami, tekst byłby lepszy. Wiem z doświadczenia, że pisanie pod dyktando i pod presją czasu różnie wychodzi. Jedni lubią taką adrenalinę a inni nie. Ale i tak podobało mi się, pozdrawiam. ;) 4
  • Sileth 20.12.2016
    Miło mi to czytać. Na pewno jest mi lepiej pisać pod presją czasu, niż gdy mam go dużo, bo wtedy się okropnie lenię. Jedyną wadą tego jest ograniczenie długości i rozwoju pomysłu. niestety.
    Pozdrawiam xx
  • KarolaKorman 21.10.2016
    Przeczytałam z przyjemnością :) Pomysł super i uważam, że idealnie przedstawiłaś postacie. Po pierwszych słowach, jakie doktor wypowiedział do pacjentki, wiedziałam co to za typ. Też chętnie przeczytałabym dłuższe opowiadanie, bo było wciągające, ale uważam, że w zupełności w tym tekście wyraziłaś wszystko, co powinno się w nim znaleźć. Było kilka powtórzeń, ale sama piszesz, że brak czasu ci nie pozwolił na korektę, więc odpuszczam. Ode mnie 5 właśnie za postacie :)
  • Sileth 20.12.2016
    Ale mi słodzisz, Karolko! Oczywiście bardzo dziękuję. :D Cieszę się, że ci przypasowało i miło się czytało. To najważniejsze.
    Pozdrawiam xx

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania