Blackweek — margines
[Kup tylko oddech – reszta i tak przyjdzie w ratach.]
Miasto migocze jak świątynia przecen.
Billboardy wyją o zbawienie na minus siedemdziesiąt procent.
Procesja: wózek za wózkiem, reklamówka za reklamówką.
Wchodzę w ten tłum. Pachnie nowością i potem.
Dalej przy regale dwie osoby szarpią ten sam blender, jakby dało się nim zmiksować brak sensu.
W koszu leży telewizor większy niż mieszkanie, które go pomieści.
Obok robot kuchenny, który nie uleczy samotności, ale zrobi hummus, żeby było co wrzucić na stories.
Biorę pakiet lampek „na długie wieczory”.
Na pudełku ktoś obiecał „ciepłą atmosferę”.
Zobaczymy, czy obejmie też pusty fotel po prawej.
Promocje lecą szybciej niż refleksja.
Minus dwadzieścia na strach, dwie raty w cenie jednej, bez pytania, z czego to spłacę. Kasjer pyta, czy zbieram punkty. Jasne, zbieram – za każdy dzień, który czymś zapycham, żeby nie usłyszeć własnego echa.
Przy wyjściu ekran krzyczy: „Kup, zanim przestaniesz istnieć”.
Przykładam kartę.
Dwa — wdech przed piknięciem.
Dwa — zatrzymanie, czy „przeszło”.
Cztery — wydech w pustkę, który nie zna słowa „zwrot”.
Terminal piszczy. Niby śmieję się z tego teatru.
Ale z nas dwojga tylko on ma dziś limit.
Komentarze (12)
Biorę ten Black Week po gwarancji jako oficjalny dodatek do mojego.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania