Błogosławiony żywot mchu naszego

Zamierzamy dziś rozprawiać o wnętrzu, wnętrzu w rzeczy samej, którym jest przyrody nieokiełznanej matecznik najdzikszy, dziewicza ostoja Ziemi, niezbrukana niczyją, a zwłaszcza ludzką obecnością. Nieraz już zapytywało się filozofów i mędrców, poszukiwało odpowiedzi w sobie samym nawet: jak wygląda najczarniejszy, najgęściejszy, najstraszniejszy z tych borów magicznych, co są? Przecież zawsze jest jakieś naj, nieprawdaż? Najgorszość, najlepszość, najmniejszość, najgrubszość, najplugawszość, najzacniejszość... i właśnie najmroczniejszość. W każdym uniwersum i każdym systemie aksjologicznym istnieje owo najznaczniejsze nagromadzenie substancyj, materii i struktur drzewiasto-korzennych zwane w toku dalszego wywodu maksimum albo najwyższym możliwym zagęszczeniem.

Wreszcie nadarzyła się okazja, ta rzadka gratka, by spenetrować głębię. No więc uciekło się w knieję zwaną roboczo „Lasem Testowym”, w którym testowano na las reakcję własną, jako że zamierzało się sprawdzić, jak bardzo czarny potrafi być mrok środka i środek mroku. Tu na marginesie uwaga natury generalnej: myśli piszącego te słowa zależą od chwili, zależą od układu ulic i domostw, kompozycji wszelakich roślinnych wykwitów, ukształtowania się mgławic międzygwiazdowych na mapie nieba. Zakładano przy tym, że zawsze jest jakieś wnętrze czegoś, jakieś źródło i ukorzenienie, drugie dno rzeczy i rzeczy zaranie, brzask brzasku, świt świtu, prapoczątek prapoczątku. I że my wszyscy, tak jak tu stoimy, wywodzimy się od kuśki i mamuśki strony. Esencja zawżdy poprzedza egzystencję i wyprzedza trwanie, decyduje o istnieniu.

Wystarczy lekko się unieść i przecisnąć. I przebić się przez grubą skorupę pełną niewidzialnych na pierwszy rzut oka dziur oraz łat. I oto naraz jesteśmy w Hadesie, w podziemiu, w krainie wiecznego mroku, w której wcale – jak się okazuje – nie jest ciemno, a wręcz przeciwnie – jest jasno jak w najbardziej rozżagwiony słonecznym śnieniem dzień; jesteśmy w krainie, w której maluśkie kwanty energii żywią giczoła wyższego rzędu i o większym stopniu zorganizowania; jesteśmy tam, gdzie z udawanego fałszywie mroku, z drażniącej gałki oczne niby-pustki, nie-pustki wyłania się las, w którym znajdują się wrota do innych stanów duszy i innych wymiarów – zwodnicze sezamy, po których otwarciu wkraczamy na niezgłębione czarcie odmęty naszych rojeń.

A potem? Potem wypływamy w rejs po oceanie mchu o głębokości Rowu Mariańskiego, po tafli rozfalowanego runa, wzburzanego wszystkimi humorami Posejdona. Ale na Boga! Co ja wygaduję: „wypływamy”?! Stąpamy przecież jak Chrystus po wodzie, idziemy, kroczymy, suniemy, pielgrzymujemy do miejsc świętych i najświętszych. A przez cały ten ztrybalizowany i zrytualizowany czas towarzyszy nam niemy świadek cudownego naszego nietonięcia, naszej własnej niezatapialności – Bór Tysiąca i Tysiąclecia, bór-samotnik i milczek miesiąca. I widzimy wyraźnie, jak z wolna, z mała owa mroczność wzmiankowana na początku księgi rozwadnia starodrzew podszywając się pod artystę-malarza, jak taplają się pradawne ostępy w przelewającym się tam i z powrotem mchu niby statki, jak kręci się to matczyne koło młyńskie Gai. Boże, jak mokro!

Lecz teraz należałoby oczekiwać spraw pilniejszych i w najwyższym stopniu groźnych: kto tu mieszka na plażach węglem malowanych?! Kto na powierzchni bruzdowatej kory?! Czy tubylcy z Zielonego Przylądka, ci leśni ludożercy rzucą się wnet intruzom do gardeł?! Czy Piętaszek z Robinem zapędzą w kozi róg, het na styk tego, co stoi i tego, co płynie?! Czy nie zeskoczą z góry świerków i nie zaprowadzą po cichu porządku tak bez świadków i bez motywów?!

I tak ni stąd ni zowąd wali ku końcowi na przełaj, pędzi po omacku ów Wielki Koncert Podziemia. Wnet już gasną ostatnie przedwieczorne zorza jak lampy w przegorzałym starym teatrze, a gęstwa pozostaje na powrót gęstwą-samotniczką, gęstwą-dziwaczką. Noc jej łaknie jak gąbka wody. Jeszcze tylko w domyśle, tak sobie niezauważenie, tak sobie od niechcenia faluje mech leciuchno na rubieżach majaczenia. Ta darń, ta przecudowna darnina ze snu upstrzona jest bezludnymi ostrówkami-drzewami, ostrówkami-krzewami. To z niej kiełkują dziesiątki czy nawet setki masztów udających żaglówki. Cóż za ekstraordynaryjność natury, choć szczerze mówiąc nieco zakrapiana.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Domenico Perché 07.01.2022
    Gdy widzę ostrzeżenie "Uwaga: tekst nie promuje żadnych środków psychoaktywnych ani innych zgubnych dla zdrowia używek, których nie ma w lesie" to się zastanawiam od razu, czy promowane są te środki, które są w lesie?

    Bo w naszych lasach parę fajnych rzeczy można znaleźć...
  • maciekzolnowski 07.01.2022
    Jak np. muchomory stanowiące jeden ze składników napoju soma, opiewanego w świętych księgach Wedach. :)
  • Bożena Joanna 07.01.2022
    Ładny obrazek, szczególnie stary teatr i gasnące zorze. Teraz marzy mi się spacer po lesie deszczowym z falującym mchem i wszechobecnymi drzewami.
    A propos muchomorów, moja babcia mówiła, że podczas głodu w I Wojnie Światowej Ruscy spożywali nawet muchomory.
    Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 07.01.2022
    Dzięki, Miła Bożenko, muchomorek mniam, mniam, ale tylko po przegotowaniu. Śmiertelność zależy od paru czynników, podobno jednym z nich jest jego wilgotność, ale głowy nie daję. Serdeczności oraz taniości w sklepach w Roku Nowym! ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania