Błysk
[Wejdź dopiero po błysku – Królowa ustawi cię w osi]
Drzwi wchodzą pierwsze, ja za nimi. Czujka świeci bez przerwy — jakby ktoś już tu był. Krótkie zwarcie w oczach — mija. Królowa ustawia buty przy progu. Ten drobny porządek działa. Napięcie w barkach i ulga — wiem, gdzie patrzeć. To mieszkanie pamiętało inny wzór kroków. Dziś sprawdzamy, czy przyjmie nasz.
Na klamce w korytarzu wisi żółta recepturka. Biorę ją między palce, rozciągam i puszczam. Pstryk wraca od ściany. Liczę w głowie: jeden, trzy, pięć. Parzyste nie przechodzą. Wzoru jeszcze nie szukam. W ciszy łatwo o nadinterpretację. Spokojnie. Czujka przyspiesza o pół taktu.
W salonie Królowa układa na stoliku dwa piloty, czołami w tę samą stronę.
Odkładam recepturkę, ale po chwili zakładam ją na nadgarstek. Skóra się napina.
— Wdech.
— Bez pośpiechu.
Przy listwie w korytarzu czujka mruga w równych odstępach. Po każdym błysku zostaje punkt na siatkówce. Szuflada nie domyka się, miękko przytrzaskuje kciuk. Cofam dłoń. Przez moment mam ochotę zostawić ją tak — z niedomknięciem, które znamy. Domykam — na klik. Liczę do trzech… i wchodzę głębiej.
W kuchni stalowy rant zlewu dźwięczy jak sygnał startu. Przesuwam recepturkę wyżej. Rozciągam. Puszczam. Skóra pamięta.
Stuk obcasów twardo przecina pokój. W środku — tylko lekkie naciągnięcie; oddech płytszy, ale równy.
Drzwi sypialni domknięte na styk. Zawias milczy. Dłoń Królowej sunie po futrynie, sprawdza pion. Otwieram je biodrem. Na oparciu fotela sweter. Składam rękawy na pół… i odkładam.
Chwytam klamkę. Dociskam. Plecami łapię drzwi. Za nimi czujka spóźnia się o pół taktu. Oddech zostaje ze mną.
Szarpnięcie — suche i ostre. Rygiel zaskakuje na miejsce. Na sekundę serce przyspiesza, jakby zamknęły się wszystkie wyjścia.
Przez mieszkanie przechodzi skurcz. Półka z książkami trzaśnie sucho; grzbiety wsuwają się o milimetr. Drzwi ustępują, zanim wymyślę opór. Królowa wchodzi bez wysiłku. Staje blisko. Powietrze przy krawędzi przewraca stronę.
— Nie uciekaj.
— Stoję.
Nie pyta, czy chcę. Sprawdza, czy wytrzymam.
Recepturka na nadgarstku odpuszcza. Zbliżenie, odsunięcie, pół skrętu. Regał tylko drgnie; listwa opiera się o ścianę. Mijamy się barkami — w wąskiej bramie. Na skórze cztery punkty jej paznokci — nie rana, tylko znak. Znikają. Ciepło trwa. Czajnik nie świszczy — oddycha parą. Szukam w mieszkaniu prostej linii. Wystarcza jej szyja.
Zbliżenie nie jest ruchem — jest gęstszym powietrzem. Jej spojrzenie nie stawia przecinka — przesuwa się po mnie, skanuje. Chwytam ją za przedramię: materiał gładki, pod spodem — mięsień drga. Ruch z jej dłoni schodzi w dół, opasa mi tors. Zaciskam palce. W dłoni mieszczę tylko puls.
— Trzymasz?
— Trzymam.
Żaluzje szurają po linijce. Zdejmuje mi recepturkę z nadgarstka i zakłada u siebie, wyżej — pod rękaw. Tym gestem przytwierdza mnie do pokoju. Patrzę w ten punkt i liczę jej oddechy między błyskami czujki: jeden… drugi… czwarty. Tempo chodzi w zamkniętej pętli — od czujki do jej żeber i z powrotem, w tym samym taktowaniu.
Siada na łóżku. Drżenie przechodzi przez materac — do mojej dłoni. Dwoma paznokciami chwyta brzeg koszulki przy kołnierzu. Bez cięcia — oczka puszczają. Tkanina rozsuwa się cicho.
Kładzie mi recepturkę na rękę. Małe kółko ma temperaturę pokoju.
Rozciągam, aż między palcami czuć światło. Puszczam — pstryk. Dom wstrzymuje oddech o włos i domyka.
Prowadzi moje palce na swój bok, pod żebra. Tkanina nie haczy. Pamiętam ślad po suwaku. Teraz czuję gładką powierzchnię — mapa, której nie znałem.
— Tu.
Nie brzmi jak prośba. Bardziej przypomina sprawdzian, czy jeszcze tu jestem.
Zostaję w bezruchu. Liczę jej wahnięcia. Parzyste przechodzą po raz drugi.
Mieszkanie cichnie — jak po odpięciu listwy. Nad nami czujka przestaje mrugać; świeci ciągle — „zajęte”. W tym świetle skóra matowieje bardziej.
Na chwilę gubię ramę. Zostaje jej równy ciężar na moich biodrach. Ustawia mnie w osi. Wykorzystuje napięcia: kręgosłup, bark, łydka. Temperatura idzie za ruchem — bez przyspieszeń. Każdy centymetr — jak ostatni milimetr śruby.
Jej usta dotykają mojej skroni. Na stoliku miga ekran telefonu. Zaciskam palce na recepturce. Rozciągam minimalnie — tylko tyle, by powiedziała: „jestem”. Puszczam. Cichy pstryk domyka rozdział.
Leżymy, aż czujka w korytarzu znowu zaczyna mrugać. Liczę błyski — bez uprzedzeń. Recepturka już nie wisi na klamce; leży między nami, spłaszczona po wszystkich napięciach. Parzyste przechodzą po raz trzeci. Pierwszy raz wyglądają jak wzór, nie błąd.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania