Bogowie: Zrujnowani ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ I

Słońce góruje właśnie nad głowami wszystkich uczniów zebranych na boisku, a ich wzrok przyciągam teraz ja, ustawiający się na linii startu. Niektórzy coś podszeptują, że nie ma nikogo równego mojej osobie. Inni twierdzą, że swoje liczne sukcesy zawdzięczam krętactwu, bo przecież jak inaczej mógłbym je wytłumaczyć? Wiesz, ludzie już tacy są: jeśli w czymś ci nie dorównują – chcą zrobić wszystko, byś z tego zrezygnował.

Gwizdek trenera daje mi do wiadomości jedno: biegnij! Biegnij tak szybko, jakby goniła cię wielka fala tsunami. Może to i głupie, ale naprawdę pomaga.

Mknę przed siebie z gracją prawdziwego maratończyka. Moje wysportowane ciało daje z siebie wszystko, by tylko dotrzeć do mety. Na zakręcie bieżni, przyśpieszam jeszcze bardziej, co całkowicie dezorientuje mojego przeciwnika. Nie po to tyle trenowałem, żeby teraz przegrać.

- Dawaj, Hendelson! – krzyczy ktoś z tłumu kibiców, głośno klaszcząc w dłonie.

To znacznie podbudowuje mnie na duchu i – zacisnąwszy zęby – zbieram wszystkie siły, by ukończyć ów wyścig z pierwszym miejscem. Tym samym zaskarbiam sobie możliwość udziału w corocznych zawodach sportowych dla młodych talentów w Connecticut.

- Jestem pod wrażeniem, Hendelson – zachwyca się trener, jednocześnie klepiąc mnie po plecach. Nie lubię tego, dobrze o tym wie, a mimo to zawsze zapomina. – Od samego początku nie miałem żadnych wątpliwości, byś pojechał z nami do Connecticut. To dla ciebie szansa. Będzie tak sam wielki Steven.

Steven to mój rówieśnik z Ohio, „najlepszy” sprinter. Startuje w zawodach co roku i do tej pory udaje mu się obronić pierwszy stopień podium. Niedługo jednak zjawię się tam ja.

- Dziękuję. - Biorę łyk wody z butelki.– Nie boję się Stevena.

- I właśnie to mi się w tobie podoba, chłopcze. – Wskazuje na mnie palcem. – Podziwiam twój wewnętrzny spokój.

Faktycznie, to innych we mnie zastanawia: ta ciągła powaga i niczym niezmącona duma. Za tą ostatnią wiele osób mnie ceni, ale to chyba nic nowego.

Po skończonej rozmowie z trenerem, udaję się w stronę siedzącego na trybunach przyjaciela. Max, bo tak zdrabniam jego imię, posturą niczym się ode mnie nie różni, ale biegi nie są jego mocną stroną. Szatyn od dziecka trenuje piłkę koszykową i – przyznaję – nie mam z nim żadnych szans. Potrafi ograć mnie w mgnieniu oka. Aż dziwne, że jeszcze go lubię…

- Stary – zagaduje – to było nieziemskie!

Odpowiadam tylko: „Dzięki”, by nie wchodzić Max’owi w słowo.

- Ale wiesz, że w Connecticut będzie wielu lepszych, nie? – kontynuuje. – I będzie Steven...

Co oni wszyscy tak uczepili się tego Stevena?! Fakt, jest świetny, może nawet najlepszy, ale to nie znaczy, że ja taki być nie mogę. Trzeba ciężko pracować, żeby dotrzeć na szczyt, a potem jeszcze ciężej, by na nim pozostać. O tym muszę pamiętać, nic więcej.

- Nie boję się go – przerywam mu. – A poza tym, ty to umiesz podnieść na duchu.

- Od tego tutaj jestem. – Uśmiecha się, wystawiając rządek równych, śnieżnobiałych zębów.

Chwilę później wchodzimy już do szatni się przebrać. Energicznie zastępuję strój sportowy czarną koszulką i parą dżinsów. Chowam go do plecaka i jestem gotowy do wyjścia, ale znów muszę czekać na Max’a. Idzie właśnie pod prysznic, a ja siadam na ławce i powoli sączę oranżadę z puszki. Zawsze, gdy zaczynam się denerwować, sięgam po napój. Nic dziwnego, że muszę tyle razy w ciągu dnia odwiedzać toaletę. Max uważa, że ma to podłoże psychiczne i tylko ubzdurałem sobie, że picie czegokolwiek mnie uspokaja, ale ja po prostu myślę na ten temat co innego. Już kilka osób zwróciło na to uwagę, ale przecież każdy z nas ma swoje dziwactwa, prawda? A moim jest właśnie picie ze stresu.

To chyba przez tego całego Stevena. Wiem, że trzeba nabrać takiego wewnętrznego spokoju. Rozglądanie się i patrzenie na innych nie ma sensu, bo wtedy przychodzi właśnie stres, że ktoś coś ma, a ja jeszcze nie.

Ale w moim wypadku wychodzi mi to na dobre. Zazdrość mnie podbudowuje.

Nagle w drzwiach staje Ryan, który również wraca z treningu. Jeszcze jego brakowało mi do szczęścia.

- Hendelson! – wypowiada moje nazwisko. – Prawda to, że jedziesz do Connecticut?

Ryan potrafi uprzykrzyć życie każdemu, może dlatego, że sama jego osoba budzi wiele do życzenia. Jest jeszcze bardziej arogancki ode mnie, a pychę ma tak ogromną, jak stąd do Sydney.

- A co cię to obchodzi? – odszczekuję. Nie powinien wtrącać się w nieswoje sprawy.

- Bo doszły mnie słuchy, że biegniemy w dwuboju. – Śmieje mi się prosto w twarz.

Chwila. Jaki dwubój? Przecież… bieg, pływanie, bieg… Pływanie, woda. Woda! To niemożliwe, nie wierzę własnym uszom!

- Nie godziłem się na biathle! – odpowiadam, przyznaję, trochę zdenerwowany tym wszystkim.

- Boisz się? – stwierdza i zaraz potem ponownie wybucha śmiechem. Nienawidzę tego. – No nie mów.

Tak, to prawda, boję się wody. Nie wydaje mi się, by to był powód do śmiechu, ale może i ma rację. Starałem się to przemóc wiele razy, ale wszystko na nic.

Nie od zawsze woda była moim największym lękiem. To zaczęło się jakieś dwa lata temu, kiedy Ryan był jeszcze moim przyjacielem. Owszem, przyjaźniliśmy się, ale dzisiaj to już zamknięty temat.

Wędrowaliśmy razem w poszukiwaniu Roven Street – miasta tak tajemniczego jak sama jego nazwa. Nasi rodzice pasjonowali się fantastyką i wyczytali o ów miejscu w jakichś starych jak świat księgach i byli pierwszymi, którzy prawdopodobnie je odnaleźli.

Stwierdzili, że w samym centrum Roven Street znajdują się zakopane magiczne klejnoty, które potrafią rozpoznać swego „właściciela” i obdarzyć go mocą. Podobno stanowią one cząstkę serca każdego z nas i – trafiwszy na swoje miejsce – dają nam władzę nad czymś, czego nawet nie potrafimy sobie wyobrazić. Przyznam, traktowałem to jako swego rodzaju legendę, póki nie przekonałem się na własne oczy.

Zrozumiałem wtedy, że czasem moc staje się owocem, który zmienia życie na lepsze. Innym razem rujnuje nas doszczętnie i byłoby lepiej, gdybyśmy nigdy jej nie pojęli.

Z czwórki osób, które zdobyły ją jako pierwsze, moja mama okazała się jej ofiarą. Możliwość władzy nad powietrzem pozbawiła ją oddechu i –tym samym – życia.

Z diamentu, który po niej pozostał, mój ojciec zrobił naszyjnik i ukrył go w nikomu nieznanym miejscu. Uważa, że ma on jeszcze jednego właściciela, bo nie zniknął, mimo śmierci mamy. Wierzy, że ów naszyjnik zapewni swemu właścicielowi nieśmiertelność.

Wracając do tematu: szukaliśmy z Ryan’em tego miasta, podróżując pustym stepem, gdy wtem ziemia się zatrzęsła i ni stąd, ni zowąd pojawiła się wielka fala tsunami. Tak, tsunami. Zaczęliśmy uciekać, ile sił w nogach, ale woda okazała się szybsza i zapędziła mnie wprost do przepaści. Z tego pośpiechu zgubiłem z oczu Ryana. Spadłem. Więcej nie pamiętam, ale zrozumiałem, że gdyby nie Max, nie byłoby mnie tutaj. Wiele mu zawdzięczam. To on uratował mi życie i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Czasem go nie znoszę, a jego żarty nie trzymają poziomu, ale jestem jego dłużnikiem. To jednak prawda, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

A najlepsze jest to, że to z inicjatywy matki Ryana chciano się mnie pozbyć. I wiem, że on również maczał w tym palce. Kiedyś był osobą, której ufałem, ale okazał się zdrajcą, a ja nie trawię zdrajców.

- Masz się spiąć, David – warczy – bo odnoszę wrażenie, że wcale nie jesteś taki dobry jak wszystkim się wydaje.

- A może jednak jestem? – staram się postawić na swoim.

- Udowodnij – cedzi przez zęby. Wyjmuje ze swojej szafki bidon i trzaska drzwiczkami. – Jutro po szkole, na boisku. Masz być.

Jeśli chce, to proszę bardzo! Będzie żałował tej decyzji. Jest jedyną osobą, która dotąd wyzwała mnie na pojedynek. Nikt tego nie próbował, bo odnoszę wrażenie, że swoją postawą budzę strach.

Jest jeszcze Busby – przygłupi „pachołek” Ryana, ale to co innego. Twierdzi, że się mnie nie boi. Ja jednak wiem swoje.

Ryan wychodzi, a zaraz potem pojawia się Max. Ma mokre włosy, a mimo to zakłada na nie swoją szarą czapkę. W ogóle się z nią nie rozstaje.

- Co to za krzyki? – pyta. Ja siedzę z pustą do połowy puszką oranżady w dłoni i nie zamierzam nic mówić. – Rozmawiasz z napojem, czy co?

Udam, że tego nie słyszałem. On jednak robi maślane oczy i nie wytrzymuję.

- Z Ryanem – dodaję po chwili. – Chce się ścigać.

- No, to chyba nie wie, z kim zadarł. – Uśmiecha się.

Za to mi wcale nie jest do śmiechu. Takie rzeczy zawsze przyjmuję poważnie.

Opowiadam Max’owi o czasie i miejscu, w którym mam się stawić. Ten natychmiast stwierdza, że będzie mnie dopingował. Chyba wie, jak bardzo mi to pomaga. Tym sposobem schodzimy na temat Stevena.

- Taki to ma dobrze, stary – mówi, zmieniając koszulkę. – Gdybyśmy my mieli takie warunki, jego nazwisko szybko zeszłoby na drugi plan. Ale nie ma co narzekać, dobre i to. Trener się stara, dyrektor też. – Otwiera szafkę z numerem 7 i wprost rzuca do niej swoje sportowe buty, potem zamyka ją z trzaskiem. – Ostatnio chyba biję jakiś rekord, nie wzywał mnie od dobrych dwóch tygodni. Evans w ogóle na mnie nie donosi. Może wciąż obraża się za tę bitą śmietanę na twarzy…

Słysząc to, nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Max patrzy na mnie przez chwilę z lekkim wyrzutem i również zaczyna się śmiać. Za każdym razem, gdy to wspominamy, wybuchamy radością. Widok profesora Evansa ubrudzonego bitą śmietaną z pojemnika, który Max zainstalował na drzwiach, to nie lada gratka. Zaprojektował to tak sprytnie, że bita śmietana pryskała na każdego, kto właśnie je otworzył. Pech chciał, że przechodził tamtędy nasz nauczyciel historii. Trochę szkoda, że dyrektor kazał Max’owi czyścić korytarz, ale moim zdaniem było warto.

Wracamy do domu. Może w końcu uda mi się odpocząć po tym męczącym dniu.

Mieszkam z Max’em i jego mamą, odkąd tata pozostawił mnie pod jej czujnym okiem. Dawno się z nim nie widziałem. A pani Smith to naprawdę miła i wyrozumiała kobieta, i przyznam, że traktuję ją jak matkę. Wydaje się na pozór zwykłą osobą, dopóki nie zrobi tego swojego „bum!” i po domu nie zaczną latać talerze.

Nazywa to telekinezą, czyli zdolnością przemieszczania obiektów za pomocą umysłu. Tak przeczytałem w słowniku, więc to chyba dobra definicja. Wyuczyła się jej wtedy, gdy odkryła Roven Street z moimi rodzicami.

Tak czy siak, nie ma czego się obawiać. Jej telekineza staje się niebezpieczna dopiero wtedy, gdy coś bardzo ją zezłości. Jak na przykład pies naszej sąsiadki, pani Darson, który wykopuje jej kratery w obsadzonym pięknymi kwiatami ogródku. Postawiła nowe ogrodzenie, ale ten buldog przekopie się chyba w każdym miejscu.

Jak mówiłem: w takich sytuacjach jej talent przybiera na sile, a psu dostaje się nie pierwszy i nie ostatni raz. Czasem rzuci w niego doniczką, niekiedy zdarza się i krasnalem ogrodowym. Dotychczas potłukła tylko dwa, ale nikt nie wie, czy nie użyje kolejnego.

Wchodzimy do domu i zastajemy panią Smith zmywającą naczynia. To drobna kobieta o śniadej cerze i ciemnych włosach. Max chyba odziedziczył to po niej, chociaż co do wzrostu, to przerasta ją niezmiernie. Szczerze, gdybym nie był blondynem, mógłbym się upierać, że również jestem jej synem.

Rzucamy tylko jakieś rutynowe powitanie i maszerujemy do swoich pokoi na piętrze.

Ta noc wydaje się naprawdę uciążliwa, bo nie mogę zasnąć od dwóch godzin. Przekręcam się z boku na bok, ale zamiast znużenia czuję tylko ból kręgosłupa. Wstaję i maszeruję po ciemku do kuchni. Po drodze odwiedzam toaletę, a potem otwieram lodówkę w poszukiwaniu kartonu z sokiem pomarańczowym.

W takim właśnie momencie pomocne okazałyby się metody relaksacyjne profesora Evansa. Picie naparów z rumianku, mięty czy melisy chyba ma jakieś efekty.

Jedynym, co mi teraz pozostało, jest liczenie owiec.

 

***

Kolejny dzień budzi mnie do życia, a mimo wszystko nie mam ochoty wstać. Wolę spędzić cały poranek w łóżku, niż wyjść do ludzi, którzy tak naprawdę mnie nie znają. I co z tego, że wymieniliśmy się imionami, numerami telefonów. Poznać się to nie znaczy jedynie wiedzieć, iloma kostkami cukru ktoś słodzi herbatę albo czy woli czarny od zielonego. Nie. Poznać to wiedzieć o tej osobie dostatecznie dużo, by bez problemu doprowadzić ją do łez. Wysnułem sobie właśnie taką małą refleksję.

Podnoszę się z łóżka, ale tak, jakbym szedł na ścięcie. Telepię się pod prysznic i zakładam zieloną koszulkę oraz dżinsy. Poprawiam odstające we wszystkie strony jasne włosy w jakiś artystyczny nieład i schodzę na dół, wlokąc za sobą po schodach plecak. Śniadanie już czeka.

- Czyżbym czuł naleśniki? – zachwyca się Max, wchodząc do kuchni. Natychmiast siada i rzuca na swój talerz stos placków, które polewa syropem. Nie mam pojęcia, jak może jeść taki ulepek.

Chwilę potem jesteśmy już w drodze do szkoły. Obydwaj zakładamy na uszy słuchawki i maszerujemy rytmie własnej muzyki. Dobre hiphopowe brzmienie to dla mnie podstawa.

Przed lekcjami, siadamy jeszcze na jednej z ławek pod drzewem. Nie ma tutaj byt wielu osób, nie licząc mnie, Maxa i tego komputerowca Goeberga z naszej klasy. Im bliżej godziny dziewiątej, tym więcej ludzi się tutaj pojawia.

Nagle z korytarza wychodzi dziewczyna, na pozór zwykła. Pod pachą trzyma stos książek i jasno widać, że jej się wyślizgują.

- Wygląda jak anioł – szepcze Max.

- Cóż… A podobno nie wygląd jest najważniejszy – stwierdzam, ale zaraz potem przyglądam się jego obiektowi westchnień i dodaję: - O, fakt, wygląda jak anioł…

Przechodzi obok nas i natychmiast pozostawia za sobą jakąś ciepłą aurę, przez którą Max traci głowę.

- David, chyba się zakochałem. – Patrzy na mnie, ale jego wzrok jest kompletnie pusty. OK, może i jest ładna, ale to niemożliwe, żeby zakochać się od pierwszego wejrzenia. Ja w coś takiego nie wierzę.

Nagle wydarzenia przybierają dziwny bieg: wszystkie książki, które niosła ów dziewczyna, wypadają z jej uścisku, a wraz z nimi posypuje się masa notatek. Nie czekając ani chwili, Max pędzi jej na ratunek. Jest nie do zniesienia, kiedy się zakocha…

Wchodzimy do sali i zajmujemy swoje miejsca w środkowym rzędzie. Kolejna lekcja historii z profesorem Evansem to katorga. Jego jedynym marzeniem jest chyba picie herbaty na królewskim dworze. Tak przynajmniej Max opisuje jego niezwykle staroświecką i nudną osobę.

Siada na fotelu za biurkiem, wyjmuje z kieszeni spodni wojskową chusteczkę i dość głośno wyciera w nią nos. Słychać szmer, który ucisza pukaniem w stolik. Chwilę potem zaczyna lekcję od rutynowej powtórki materiału.

- Majowie – mówi – byli twórcami wysoko rozwiniętej cywilizacji, której początki sięgają czterystu lat przed naszą erą…

Nie mam ochoty ponownie słuchać tego samego wykładu. Max chyba też, bo ciągle bawi się ołówkiem, który zakłada sobie nad górną wargę i śmiesznie nim balansuje.

Szturcham go lekko, żeby zaczął uważać, chociaż wiem, że to nie ma najmniejszego sensu. Chyba w ogóle nie może się skupić, bo ta dziewczyna wciąż mąci mu w głowie. Zaczyna się nią zachwycać.

- Powtarzam ci, że nie istnieje coś takiego, jak miłość od pierwszego wejrzenia. – Pukam go w czoło, ale on zdaje się nic z tego nie robić.

- Mówisz tak tylko dlatego, że jeszcze nie miałeś okazji się zakochać – odpowiada. Fakt, dotąd nie pokochałem żadnej dziewczyny na tyle mocno, by coś mogło z tego wyniknąć. Mam szesnaście lat, teraz miłość nie jest moim największym problemem. – A Eva jest doskonała…

Dowiedziałem się, że nazywa się Eva Gonzales i jest w naszym wieku, ale chodzi do klasy ze starszym o rok rocznikiem. Podobno uwarunkowane jest to jej dobrymi wynikami w nauce i łatwym przyswajaniem wiedzy. Dlatego rozpoczęła szkołę wcześniej.

- Upierałeś się przy tym samym, kiedy jeszcze byłeś z Megan. I co, to też było pierwsze wejrzenie?

- Megan to kompletna pomyłka – stwierdza i odwraca głowę w stronę żującej gumę brunetki, która ogląda swoje paznokcie.

W tym mogę przyznać mu rację: ten związek w ogóle nie powinien mieć miejsca. Nie mam nawet pojęcia, w jaki sposób się rozpadł, bo Max unika tego tematu.

- A może pan Maksymilian Smith powie nam, jak Majowie wyjaśniali pochodzenie człowieka? – Profesor Evans chyba nie jest w najlepszym humorze.

- Yyy… ten… - jąka się, a cała klasa wpada w śmiech.

- Do dyrektora, ale już! – oświadcza, a szatyn z udawaną niechęcią pakuje swoje rzeczy i zbiera się do wyjścia.

- Adios. – Trzaska drzwiami, a mina Evansa nie jest zbyt ciekawa. Wygląda tak, jakby miał za chwilę wybuchnąć. Muszę przyznać, że Max ma poczucie humoru i bardzo lubi się śmiać. Ja też, ale zazwyczaj z innych.

Mija dobre dziesięć minut, a on nadal nie wraca. Coś czuję, że pani Smith dziś wieczorem znowu będzie łykała tabletki na uspokojenie. Tak ławo się denerwuje, że dyrektor Martin kiedyś ją wykończy tymi ciągłymi wezwaniami w sprawie zachowania jej syna.

O wilku mowa: Martin w całej swej okazałości pojawia się w futrynie drzwi do sali. Wchodzi w rytmie przeciąganego „Dzień dobry!”. Czyżby przyprowadził Max’a i nie zamierzał rozdrapywać dzisiejszej sprawy? Nie, jednak nie. Wprowadza do klasy niewysoką dziewczynę o bujnych, kasztanowych włosach. Wydaje się nieśmiała i skrępowana tym, że skupienie wszystkich zwrócone jest właśnie w jej stronę. Mierzy wzrokiem każdego z osobna, a kiedy pada kolej na mnie, zauważam parę dużych, błękitnych oczu. Evans rozmawia z dyrektorem na jej temat i w pewnym momencie pokazuje na nią palcem.

- Chodź, dziecko – zaprasza ją na środek, a ona uśmiecha się lekko i na jej policzkach pojawiają się maleńkie dołeczki. Są nawet ładne.

Martin patrzy ze zdenerwowaniem na zegarek i wychodzi, twierdząc, że „musi jeszcze rozprawić się ze Smithem”. Oho, czyli nieźle mu się dostanie.

Evans ponownie wyciera nos w swoją chusteczkę, na co przybyła dziewczyna reaguje małym zniesmaczeniem, ale będzie musiała się przyzwyczajać, jeśli dołączy do tej klasy.

- To jest Melissa Brown, wasza nowa koleżanka – przedstawia ją reszcie uczniów. – Proszę, usiądź tutaj. – Wskazuje jej moją ławkę.

- Ale tu siedzi Max, profesorze. – Staram się zrobić wszystko, by odwieść go od tej decyzji, ale tylko miejsce Max’a jest aktualnie wolne.

- Stęskniłeś się za nim, Hendelson? – pyta zgryźliwie, a potem ucisza mnie zdaniem: - Jeśli chcesz, możesz dołączyć do niego w gabinecie dyrektora.

Dobra, będę już cicho. Nie podoba mi się tylko fakt, że muszę siedzieć z kompletnie nieznajomą mi osobą. Wydaje się tym tak samo zdenerwowana jak ja. Mimo wszystko, chyba stara się robić dobrą minę do złej gry, bo podaje mi z uśmiechem dłoń i wymieniamy się imionami.

- Melissa.

- David – odpowiadam.

Delikatnie odwracam głowę w tył i udaje mi się dostrzec Ryana, zapatrzonego w nową jak w obrazek. Czyżby kolejny się zakochał? Powinienem chyba czuć się dumny, że siedzę z aktualnie najbardziej pożądaną dziewczyną w klasie. Nie mogę jednak zapomnieć o dzisiejszym pojedynku. Może Ryan też straci głowę tak, jak Max i nawet nie będę się musiał specjalnie wysilać, żeby wygrać? Dobrze by było.

- Nie jesteś chyba zbytnio zadowolony z tego, że tu siedzę, prawda? – Jej spokojny szept przerywa moje rozmyślania.

- Wszystko mi jedno – odpowiadam obojętnie i zaczynam coś bazgrać w zeszycie.

Chyba sprawiłem jej ból tymi słowami, bo przez krótką chwilę patrzy, jak rysuję marne ludziki na kartce, a potem z prawie niesłyszalnym westchnięciem zabiera się do przepisywania notatki z tablicy.

Nie jestem dobry w robieniu pierwszego wrażenia.

Następne częściBogowie: Zrujnowani ROZDZIAŁ II

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Sileth 03.05.2015
    To dopiero pierwszy rozdział, ale ja już stwierdzam, żę pokochałam to opowiadania :)
    Masz dobry styl i piszesz bardzo naturalnie. Przypominasz mi nim jednego z moich ulubionych autorów, ale wiadomo, że nie w 100%
    Błędów nie wyłapałam.
    Czekam na kolejne rozdziały :D
  • Sileth 03.05.2015
    *że

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania