Poprzednie częściBogowie: Zrujnowani ROZDZIAŁ I

Bogowie: Zrujnowani ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ II

 

 

Po skończonej lekcji wychodzę na korytarz i kieruję się w stronę gabinetu dyrektora Martina. Nie idę tam jednak w sprawie Max’a, ale zawodów. Chcę dowiedzieć się czegoś więcej na temat konkurencji, o której wspominał wczoraj Ryan.

 

Nie mogę też przestać myśleć o tej nowej. Ciekawe, jakie ma o mnie zdanie po tym, jak ją zignorowałem. Powinienem chyba być bardziej otwarty, jakoś ją powitać albo pokazać, że są w tej szkole ludzie naprawdę warci uwagi. Tylko, że ja nie potrafię. Nie lubię poznawać nowych ludzi, bo wszystkiego o nich trzeba dowiadywać się od podstaw. Najlepiej byłoby znać ich od razu, od jednego spojrzenia. Tak sobie myślę, że pewnie ciężko będzie jej zdobyć przyjaciół. Zresztą, czemu w ogóle się nią przejmuję?

 

Mijam szafki. Do swojej chowam podręcznik od historii i skręcam w korytarz z lewej, do tej części szkoły, gdzie nikt nie zapuszcza się bez powodu. Jestem ofiarą, która wchodzi do jaskini lwa. Zbliżam się do drzwi, zza których słychać podniesiony kobiecy głos.

 

Pani Smith!

 

Teraz bez problemu mogę wywnioskować, że za swoje zachowanie Max poniesie stosowne konsekwencje. Jego mama zadba o to w pełni.

 

W sumie, nie mam ochoty czekać, aż stamtąd wyjdą. Wędruję więc do stołówki po puszkę dobrej oranżady z automatu. Pomarańczowa jest moją ulubioną.

 

Piję ją małymi łykami i tym samym nasuwa mi się myśl, że do dyrektora pójdę po lekcjach, jeszcze przed pojedynkiem z Ryan’em. To nawet bardzo dobry pomysł, bo teraz moja rozmowa z Martinem mogłaby nie przynieść zamierzonego efektu. Wydawał się podminowany tym, że musi po raz kolejny gościć Max’a w swoim gabinecie.

 

- Jak poszło? – pytam przyjaciela, gdy tylko spotykamy się w drodze do klasy.

 

- Lepiej nie opowiadać – burczy. Od razu zauważam, że coś jest na rzeczy, ale nawet nie muszę wnikać, bo dodaje: - Mogę sobie pomarzyć o Connecticut.

 

- Nie jedziesz? – dziwię się, a on tylko przytakuje.

 

Straszyli go takimi konsekwencjami wiele razy, ale nie sądziłem, że wprowadzą je w życie. Przecież nie zrobił niczego złego, tylko trochę za głośno rozmawiał. I tyle. Nie rozumiem, czemu usunęli go z listy. Jest przecież kapitanem drużyny, bez niego ona nie istnieje.

 

- Co na to twoja mama?

 

Patrzy na mnie ze złością, a potem spuszcza wzrok. Ma to w zwyczaju, kiedy jest zdenerwowany.

 

- To była jej decyzja – oświadcza z prawie niezauważalnym bólem.

 

Widzę, że taki bieg wydarzeń niezwykle go zasmucił. To okropne patrzeć, jak twój przyjaciel ma problemy. Max w ogóle jest dość uczuciową osobą: albo skacze z radości, albo zaszywa się w kąt. Nic pomiędzy.

 

Siadamy na swoich miejscach. W tej sali jest ich więcej, dlatego Nowa nie będzie zmuszona ponownie znosić mojej obecności. Zresztą, przez przerwę na pewno zdążyła znaleźć z kimś wspólny język. Niby wszystko jest jak zawsze, ale z każdą minutą czuję się coraz dziwniej. Przeszywają mnie takie swego rodzaju wyrzuty sumienia.

 

Nigdy wcześniej ich nie miewałem. To bolesne i przereklamowane, a w moim wypadku nienormalne. Mogłem chociaż powiedzieć to głupie „miło cię poznać”. Z drugiej strony jest mi źle z powodu Max’a. Był taki szczęśliwy na myśl o tych zawodach.

 

Kładę zeszyt na blat, gdy jednocześnie zauważam Ryana, zajmującego ławkę przede mną. A obok niego przysiada się Nowa. Zapomniałbym: Melissa. Uśmiecha się, a na jej policzkach znowu pojawiają się dołeczki. Przyznam, że to taki maleńki grot prosto w serce. Jeszcze nie wiem, dlaczego, ale w tym momencie coś takiego czuję. Szczerze, dla swego rodzaju bezpieczeństwa, wolałem, gdy siedziała ze mną, a brunet mógł tylko na nią patrzeć. Najwyraźniej role się odwróciły.

 

Max nazwałby to zakochaniem, ale jest jeden problem: David Hendelson się nie zakochuje. Koniec. Kropka.

 

Busby nie wydaje się zadowolony faktem, że Ryan z nim nie siedzi. Jest jego najlepszym przyjacielem albo raczej popychadłem. Osobiście nie popieram takiej przyjaźni bez wzajemnego szacunku, ale kto by tam ubolewał nad losem Shanona.

 

Siedzi dokładnie po skosie i bez problemu udaje mi się dostrzec, że coś kombinuje: wysypał na stolik jakiś proszek i starannie zawija go w bibułkowe papierki. Zastanawiam się, czy on na poważnie nie ma problemów z głową…

 

Nie mogę jednak tego lekceważyć, bo – kto wie – czy nie szykuje czegoś na mnie, żebym przegrał pojedynek z Ryanem.

 

Wyrywam z zamyślenia Max’a, który chyba wciąż zdenerwowany jest rozmową z dyrektorem.

 

- Busby coś knuje, daję słowo. – Patrzę w stronę blondyna, który chowa ów bibułki do pudełka po zapałkach.

 

- Daj mi spokój – burczy Max. – Więcej nie gadam z tobą na lekcjach.

 

Dobra, przyznam, że jego szlaban na zawody to po części moja wina, ale nie musi mi o tym mówić. Sam będę miał oko na Busby’ego. Czuję, że coś się kroi, ale jeszcze nie do końca jestem pewny, co takiego.

 

Kilka godzin później rozbrzmiewa dzwonek, który informuje o końcu zajęć. Mam tylko piętnaście minut, żeby stawić się na boisku, a mimo to, jestem na tyle głupi, by jeszcze odwiedzić gabinet Martina. Biegnę świeżo wymytym korytarzem, który jest tak śliski, że można się wywrócić, a ja sam wyglądam na nim pewnie jak jakaś baletnica. Ale co mi tam. Szkoła jest już prawie całkiem pusta, więc nie muszę przejmować się tym, że kogoś potrącę. Wpadam na drzwi i głośnym pukaniem oświadczam swe dumne przybycie. Piętnaście minut, nie dłużej.

 

Wparowuję do środka i witam dyrektora, siedzącego właśnie nad kubkiem pełnym fusiastej kawy. A kiedy pyta, co mnie do niego sprowadza, odpowiadam:

 

- Nie wystartuję w dwuboju.

 

- Dlaczego? – W jego wypowiedzi nie ma krztyny zainteresowania. Przygląda się tylko ze zniesmaczeniem swojemu napojowi i dodaje: - Hm, sypana.

 

Denerwują mnie ludzie, którzy nie okazują szacunku swemu rozmówcy.

 

- Dyrektorze, tak postanowiłem, więc będę się tego trzymał.

 

- W porządku, ale nie pojmuję twojej decyzji. Wielu pozabijałoby się o to miejsce. – Bierze łyk kawy, a na jego twarzy momentalnie pojawia się grymas. Po co ją pije, skoro aż tak mu nie smakuje?! Nie rozumiem ludzi… - Gdzie jest haczyk?

 

- A dlaczego od razu miałby tu być haczyk, hę? Po prostu nie czuję się na siłach.

 

- Nie czujesz się na siłach? Ty? – dziwi się. – David, kogo ty chcesz oszukać? Na eliminacjach wyprzedziłeś Shanona o szmat czasu, więc nad czym tu się zastanawiać?

 

- Ja wiem, ale… mam taki mały uraz do wody i powiedzmy, że byłbym wdzięczny, gdybym mógł wystartować w biegu przełajowym.

 

Myśli nad tym przez chwilę, a potem odzywa się:

 

- Ale jesteś świadomy tego, że twoim przeciwnikiem będzie Jayden Steven, prawda? A to już coś znaczy.

 

- Chcę mu stawić czoła – odpieram powoli i poważnie. – Wiem, że dam radę.

 

Przyznam, że jeszcze nigdy nie wyszedłem gabinetu Martina taki zadowolony. Pozwolił, ha. Teraz biegiem na boisko, żeby dać Ryanowi popalić.

 

Otwieram drzwi wyjściowe od sali gimnastycznej i od razu w oczy rzuca mi się tłum czyhający przy bieżni. Na mój widok niektórzy zaczynają gwizdać, inni buczeć.

 

- Co jest grane? – pytam Max’a, który pojawił się, bo wcześniej obiecał mi swoje wsparcie.

 

On tylko bierze mnie na stronę i odpowiada:

 

- Wszyscy przyszli, żeby dopingować.

 

- Niby kogo?! – burczę. – To na pewno ta szumowina ich sprosiła.

 

- Wielu stoi po twojej stronie, David.

 

- Tak, obstawiając mnie w zakładzie…

 

- Hej, popatrz na to z pozytywnego punktu widzenia. – Stara się mnie jakoś podnieść na duchu. – Jeżeli go pokonasz, będziesz gwiazdą.

 

Tylko, że ja nie chcę być żadną gwiazdą. Chcę być sobą. Chcę być Davidem.

 

W tym samym momencie podchodzi do nas Eva, która najwidoczniej postanowiła towarzyszyć Max’owi. Dziwne, że tak szybko się polubili, ale cieszę się jego szczęściem. Szatyn przedstawia nas sobie i następuje niezręczna cisza, którą przerywa dobrze znany mi głos.

 

- Hendelson, a jednak jesteś!

 

Odwracam się i zauważam te złowrogie ciemne oczy pod gęstwiną czarnych włosów. A obok wiernie stojącego Busby’ego, równie pysznego jak sam Ryan.

 

- Jakże mógłbym przegapić taką okazję? – odpowiadam mu i automatycznie zrzucam plecak na trawę. Zdejmuję bluzę, gdy niespodziewanie Max łapie mnie za ramię.

 

- Daj z siebie wszystko – mówi – ale pamiętaj, że już jesteś najlepszy.

 

- Wiem. – Klepię go po plecach z uśmiechem.

 

Chyba jednak czuje, że jest on fałszywy, bo dobrze widział, jak przez cały dzień ze stresu opróżniłem już dwie puszki oranżady i jedną butelkę wody. A jednak we mnie wierzy, mimo wszystko. To się nazywa przyjaciel.

 

- Pośpiesz się, bo nie mam całego dnia – popędza mnie mój przeciwnik.

 

- No tak, zapomniałem, że im szybciej przeżyjesz porażkę, tym lepiej.

 

Poznałem go dobrze i wiem, że dla niego porażka to najgorsze, co może w życiu napotkać. Pucharem z zawodów, który zwędziłem mu wprost sprzed nosa, przejął się bardziej niż śmiercią swojego ojca w wypadku samochodowym. Z drugiej strony, może dlatego, że za nim nie przepadał. Nie wiem. Jest zupełnie jak Sorsha, jego matka i to chyba właśnie po niej odziedziczył całą chciwość i egoizm.

 

Czasem wydaje mi się, że lubi mnie bardziej niż jego, ale może jestem w błędzie. Max’a nie cierpi odkąd sięgam pamięcią.

 

Dumnym krokiem dołączam do niego na bieżni. Zwyczaj nakazuje podanie sobie dłoni, więc wymieniamy się uściskami, ale obydwaj nie stronimy od krzywych min. Mamy tę świadomość, że dosłownie za kilka minut jeden z nas stanie się pośmiewiskiem w całej szkole. Mama powiedziałaby, że to nieetyczne, ale mam nadzieję, że to będzie on.

 

- Ej, ty, Nillsen! – woła po nazwisku ciemnoskórego komputerowca z naszej klasy.

 

- On ma imię – wtrącam. – Goeberg.

 

- Mniejsza z tym. – Macha lekceważąco ręką. – Goeberg, chodź!

 

W jednej rzeczy jesteśmy teraz zgodni: sędzią zostanie Goeberg, bo chyba tylko on jest tutaj bezstronny. Objaśnia nam dokładnie zasady, ale ja nie mam ochoty słuchać. Przecież wiem, że nie wolno mi Ryana popychać, gryźć, czy Bóg wie, co jeszcze.

 

Rozglądam się wokół i starannie wyłapuję wśród tłumu znajome twarze. Przyszła prawie cała nasza klasa, trochę starszych, kilku młodszych i… Melissa. Tak, też jest. Znam ją dopiero jeden dzień, a już zdążyłem ucieszyć się jej obecnością tutaj. Ciekawe tylko, po czyjej jest stronie…

 

Zastanawiam się nad tym, podczas gdy Goeberg zadaje pytanie „Wszystko jasne?”. Przytakujemy zgodnie i w tym samym momencie udaje mi się dostrzec, że ów dziewczyna rzuca mi krótki uśmiech. Uśmiech „jestem za Tobą”. Uśmiech wsparcia.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania