Ból Narodzin

Więzienie w południowej Anglii, 1975 r.

 

Mówią na mnie tu różnie, rzadko po imieniu. Najczęściej bezosobowo, ale zdarza się też usłyszeć mniej miłe przezwiska, a z nich najpopularniejsze, czyli wariat. Przylgnęło ono do mnie dziesięć lat temu, gdy trafiłem do tego niezbyt urodziwego miejsca, jednak chyba powinienem historię zacząć od początku, a nie od smutnego finału. Na imię mam Adam, a nazywam się Sobiesiński. Urodziłem w Polsce, w roku 1945, tuż po zakończeniu wojny. Moi rodzice wojnę przeżyli na emigracji, a wrócili w te strony, jak sami twierdzili z sentymentu. Mój ojciec był dosyć szanowanym lekarzem, a matka matematyczką. Mimo trudów życia w powojennej Polsce żyło nam się dosyć dobrze. Moja nauka przebiegła pomyślnie i już po zakończeniu edukacji, zapragnąłem wyjechać. Sam proces wyjazdu ze względów na sytuację polityczną nie był wcale prosty, poza tym moi rodzice usilnie próbowali pomysł ten wybić mi z głowy. Po długich staraniach, próbach i planach, znalazłem się w Londynie. Droga ta oczywiście nie przebiegała jak po maśle, jednak nie jest ona na ten moment istotna, a opisanie jej w kilku prostych zdaniach jest niemożliwe. W Londynie znalazłem pracę, kontynuowałem naukę i wynająłem małą zniszczoną klitkę, w której to wiodłem swoje życie przez dłuższy czas. Po latach okres ten w moim życiu wspominam z uśmiechem na twarzy, chociaż lekko czasami nie było. Lata te były na tyle intensywne, że opisywanie ich szczegółowo również nie ma większego sensu. Właściwa część mojej drogi do wariata zaczyna się w roku 1974 r. W tamtym momencie moje życie nie przypominało zupełnie tego, jakie wiodłem po przyjeździe do Londynu. Edukację skończyłem pomyślnie, zostając doktorem w dziedzinie Fizyki, pieniądze spływały do mnie strumieniami, więc na ich brak nie narzekałem. Miałem kochającą żonę, z którą wspólnie staraliśmy się o dziecko. Nie mieszkałem już w Londynie, tylko w małym miasteczku, w którym wszyscy się praktycznie znali, a które leżało w pobliżu pewnego większego miasta, gdzie dojeżdżałem do pracy.

 

Właśnie w tym małym miasteczku rozpoczynają się wydarzenia tak dla mnie istotne. Jak wspominałem, wraz z żoną staraliśmy się o dziecko, niestety bardzo nieskutecznie. Po kolei próbowaliśmy wszystkiego, żeby w końcu spełnić marzenie, jednak sposoby, jakie zalecał lekarz, kończyły się zawsze fiaskiem i w jego konsekwencji długimi kłótniami, po których następował okres tak zwanych cichych dni. Sytuacja wykańczała mnie, moja psychika była w coraz gorszym stanie, zresztą tak jak u żony. Po pewnym czasie ciągłych niepowodzeń podsłuchałem rozmowę w komunikacji miejskiej dwóch mało interesujących osób na bardzo interesujący temat. W rozmowie pojawiła się postać pewnej starszej kobiety, znachorki, u której był jeden z uczestników rozmowy. Zaklinał się na własne życie, że kobieta ma nadprzyrodzone zdolności i wyleczyła jego żonę z nieuleczalnej choroby, której nazwy nie zapamiętałem. Z natury jestem nieufny i niespecjalnie wierzę znachorką, ale temat mnie zaciekawił. Mało elegancko zapytałem koniec końców pasażerów o kobietę. Pierwszy, który był słuchaczem drugiego, roześmiał się szczerze, dodał coś jeszcze o zabobonach i idiotach, drugi za to powiedział, gdzie mogę znaleźć tajemniczą kobietę. Według niego mieszkała ona na obrzeżach pobliskiego miasteczka (w okolicy takich pojedynczych miasteczek było sporo). Początkowo nie myślałem nawet o skorzystaniu z jej oferty, raczej chciałem zapytać z ciekawości, jednak w miarę upływu czasu myślałem o niej coraz częściej. Wydawała się ona jedynym ratunkiem z obecnej sytuacji. Żona myślała coraz częściej o rozwodzie, a ja sam w pracy przypominałem cień samego siebie. Często zamyślałem się, co utrudniało znacząco rozmowę ze mną. Zamiast żyć pełnią życia, egzystowałem jak żywy trup. W końcu zdecydowałem się zaryzykować, jeszcze nie wiedząc, że niedługo podejmę najgorszą decyzję w swoim życiu. Do znachorki wybrałem się sam, wiedziałem jakie zdanie na jej temat może mieć moja żona, która podobnie jak ja nie wierzyła w cudowne uzdrowienia ani inne zabobony. Droga była dosyć długa głównie z racji słabych dróg, przez które musiałem przeprawić się pieszo. Do kobiety wyruszyłem rano pod pretekstem wyjścia do pracy, a do celu dotarłem około dziesiątej rano. Po całej trasie padałem ze zmęczenia. Znachorka mieszkała w starym obskurnym domku, przy okolicznym lesie. Domek z zewnątrz nie zachęcał do przyjścia, raczej był skutecznym straszakiem. Sama okolica była dosyć ponura. Zapukałem jednak do drzwi, licząc na cud. Za drzwiami ujrzałem starą przygarbioną babcinkę, która na oko przeżyła już z 80 wiosen. Ta bez żadnego pytania zaprosiła mnie do środka. Nie pytała, po co i dlaczego, przynajmniej na początku. Pokazała zniszczoną dłonią na krzesło stojące na środku pokoju. Pokoju dosyć niepokojącego, cały bowiem zawalony był najróżniejszymi przedmiotami, wyglądającymi na wyjątkowe. Ich wyjątkowość wynikała głównie ze specyficznego wyglądu, jakiego jeszcze nigdy nigdzie nie widziałem. Babcinka odezwała się w końcu przemiłym głosem.

 

-Czego ci trzeba?

 

Przedstawiłem kobiecie całość problemu, dodając co jakiś czas, jak bardzo zależy mi na potomku. Babcia słuchała mnie z uwagą, jakbym mówił o jej wnuku, a nie kimś zupełnie obcym. Gdy przedstawiłem już całość historii, babcia wyszła z pokoju i przyniosła pokruszone zioła. Były to, jak twierdziła zioła, które pomogą mi w moich zmartwieniach. Miały mocny, charakterystyczny zapach. Babcinka powiedziała, że mam dziś wieczorem je zaparzyć i wypić przed stosunkiem. Jednocześnie zażądała za nie skromnej sumy, bardzo skromnej. Cena ziół była dla mnie marnymi groszami i to warto w całej historii zaznaczyć. Tutaj pojawił się, jednak problem, uświadomiłem sobie, że zapomniałem portfela. Kompletnie nie wiedziałem, jak to się stało, byłem pewien, że portfel zabrałem. Kobieta, widząc zdenerwowanie na mojej twarzy, uspokoiła mnie, dała mi zioła, a pieniądze kazała przynieść jutro. Wieść ta ucieszyła mnie, w końcu do domu cofać już się nie mogłem przez sporą trasę, jaką musiałbym pokonać. Zmęczenie po pierwszym pokonaniu trasu, w końcu było już wielkie. Z perspektywy czasu żałuję swoich myśli. Mogłem wtedy po prostu iść do domu bez ziół albo wrócić się po portfel. Może straciłbym wtedy czas, ale nie aż tyle ile tracę w więzieniu. Tak jednak nie zrobiłem. Wróciłem do domu wraz z ziołami, które od razu zaparzyłem. Pijąc napar, do głowy wpadła mi myśl, za którą zapłaciłem później swoim życiem. Cena za zioła duża nie była, a kobieta jakoś sobie poradzi bez niej, nie chciałem wracać do jej podłej okolicy. Droga ta była marnotractwem czasu, a przecież staruszka chyba nie głodowała. Myśli swoje zrealizowałem i nie wybrałem się po zwrot długu. Żałuję. Bardzo żałuję.

 

Następnego dnia nie czułem się jakoś szczególnie, w nocy namówiłem już moją zrezygnowaną żonę na współżycie i po cichu liczyłem, że niedługo efekt ziół zostanie potwierdzony. Pozostało mi jedynie cierpliwie czekać na rozwój sytuacji. Oczywiście do kobiety nie zawitałem, nie chciałem ponownie przeprawiać się przez tak długą drogę. Byłem leniwy i zapłaciłem za to. Kolejne dni mijały bez rewelacji, jedynie raz na jakiś czas zdarzały mi się gorsze noce. W ich trakcie dużo śniłem, najczęściej były to sny straszne, ale i bardzo realne. Po pewnym czasie, w którego trakcie sny były coraz częstsze, żona oznajmiła mi, że jest w ciąży. Wieść ta zwaliła mnie z nóg, oczywiście pozytywnie. Chyba niczego tak nie pragnąłem, jak tego dziecka. Mój stan mimo tak pożądanej wiadomości stawał się coraz gorszy. W tamtym okresie nie spałem prawie w ogóle, a w nocy zacząłem popadać w ciężki do definicji stan. Traciłem kontrolę nad sobą, potrafiłem po cichu opuścić sypialnię i wyjść na dwór bez konkretnego celu chodząc po ogrodzie. Noce te wspominam tragicznie, były pierwszymi oznakami, tego, co miało za chwilę nastąpić. Żona i moi znajomi nie dostrzegli na szczęście mojego stanu, w ich obecności zawsze starałem się, jak tylko mogłem, zachować pozory normalności. Słabe noce odbijały się na moim rytmie dnia. W pracy czułem wieczne zmęczenie, chodząc jak żywy trup, który nakładał maskę, żeby go nie rozpoznano. Żona zajęta sprawami związanymi z tak upragnioną ciążą nie dostrzegała moich zachowań. W domu starałem się, pomagać żonie, ale często zmęczenie nie pozwalało mi na nic. Taki stan trwał około siedmiu miesięcy, co jakiś czas się nasilając, a w pewnym momencie przerwał go jeden z wielu snów. W śnie siedziałem na krześle całkiem nagi, a obok stała starsza kobieta, od której zakupiłem zioła. Stała i śmiała się, pytając, kiedy ją odwiedzę. Po tym śnie zdecydowany i zrozpaczony udałem się odwiedzić kobietę. Droga przez zdenerwowanie minęła mi dosyć szybko, gdy znalazłem się już pod domem staruszki, poczułem strach. Tym razem domek przerażał mnie mocniej niż ostatnio. Możliwe, że bałem się, tego co zastane w środku mając z tyłu głowy ostatni sen. Zapukałem do drzwi, które natychmiast się otwarły, a ja oniemiałem. Zobaczyłem młodą, na oko dwudziestoparoletnią kobietę. Kobieta miała piękną twarz, talię osy i długie kruczoczarne włosy opadające na ramiona.

 

-W końcu jesteś -powiedziała, a ja nie wiedziałem, jak się zachować. W końcu po zmierzeniu mnie jeszcze wzrokiem, gestem nakazała mi wejść. Na środku dalej stało krzesło, jednak było ono jedyną rzeczą w pokoju. Pokazała na nie, po czym bez słowa usiadłem, nie chcąc jej zdenerwować. Lustrowała mnie wzrokiem dłuższą chwilę, którą przerwałem, czując zmieszanie z zakłopotaniem.

 

-Przyszedłem oddać dług, starszej pani, która... -nie dokończyłem, przerwał mi histeryczny śmiech młodej kobiety.

 

-Nie poznajesz mnie chłopaczku? -zapytała, jednak zupełnie innym głosem. Powitał mnie bardzo kobiecy delikatny głos, ten głos z kolei brzmiał, jakby należał do starszej kobiety. Zamarłem po raz kolejny.

 

-Ale jak? -moje pytanie, przerwało silne uderzenie w głowę, po którym straciłem przytomność.

 

Z późniejszych wydarzeń mam tylko przebłyski, byłem na półprzytomny. Pamiętam moment, w którym kobieta położyła mnie na krześle, później wszystko działo się jak we śnie, a na końcu szeptała mi coś do ucha. Zapamiętałem tylko tyle, że dopiero teraz zrozumiem co to cierpienie. Gdy odzyskałem przytomność, byłem już w domu. Leżałem w łóżku obok swojej żony, a za oknem mogłem obserwować powstające słońce. Nie wiedziałem sam czy cała przygoda była snem, czy nie, ale zbyt dużo czasu na zastanowienie nie miałem, właśnie przebudziła się moja małżonka. Pocałowała mnie i zrozumiałem, że nie dostrzegła mojej domniemanej nieobecności. Wstałem szybko od żony, która od razu po przebudzeniu ponownie zasnęła, ubrałem się i wybiegłem z domu, zmierzając do chatki kobiety. Trasa tym razem przez zdenerwowanie przebiegła szybko, ale na miejscu o mało nie dostałem ataku serca, bowiem w miejscu, gdzie stała chatka teraz nie było nic. Patrzyłem i widziałem pusty kawałek ziemi obrośnięty różnego rodzaju zieleniną. Wróciłem do domu, nie wiedząc co dzieje się na około. Traciłem kontakt z rzeczywistością, zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Gdy dotarłem do domu, mojej żony nie było. Stwierdziłem, że najpewniej poszła na lokalny ryneczek. Obecność jej wykorzystałem, szybko kładąc się do łóżka i próbując zasnąć. Miałem szczerą nadzieję na odzyskanie zmysłów po przebudzeniu. Sen przyszedł do mnie nadzwyczaj szybko, ale nie spełnił moich oczekiwań, w zasadzie był ukoronowaniem mojego losu. Obudziłem się, leżąc w kuchni cały we krwi,. Przeraziłem się, jednak stan paniki osiągnąłem, gdy zrozumiałem, że krew nie należy do mnie. Wstałem z podłogi, czując ból w każdej części ciała i powoli udałem się do sypialni, bałem się o żonę, sądząc, że doszło do napadu bądź jakiegokolwiek ataku. Otworzyłem drzwi i z miejsca się przewróciłem. Wpadłem w atak paniki, widząc rozszarpane zwłoki mojej żony. Leżała na łóżku w pozycji jakby spała. Wszystko w łóżku pobrudzone było krwią, a gdzieniegdzie leżały kawałki jej wnętrzności. Na ziemi obok łóżka leżała karteczka, z której odczytałem tylko “zabieram co moje”. Dalej nie pamiętam, co się działo. Na pewno był krzyk, policja, rozprawa i na końcu więzienie. Teraz dochodzimy do momentu, w którym znajduje się obecnie. Ze starego życia, została mi w zasadzie jedna jedyna pamiątka w postaci co nocnych snów ze starą babcinką w roli głównej.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • kigja 05.12.2020
    Więcej przestrzeni, bo na tę chwilę, to ściana tekstu.
  • Akwadar 05.12.2020
    "Urodziłem w Polsce, " - co urodził?
    "Właściwa część mojej drogi do wariata zaczyna..." - którego wariata?
    Takich :kwiatków" jest tu cały bukiet; powtórzenia, zaimki, szyk, a "byłów" i "których" nie brakuje po kilka w jednym zdaniu.
    Jestem cierpliwy i wprawiony w czytaniu zadziwiających tekstów, ale tu odpadłem już przy: " Droga ta była marnotractwem czasu,..." - odpadłem.
    Dodam łyżkę miodu do beczki dziegciu - historia zapowiadała się interesująco.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania