Bolo

#od autorki: Opowiadanie napisane pod zestaw Treningu Wyobraźni z zeszłego roku. Jakoś teraz dopiero mnie naszło:)

 

TW 31.05.2020

Postać: Gangster Kiełbasa

Zdarzenie: ząb za życie

Efekt: Pierwsze zdanie „Jutro będzie futro” , ostatnie „Mafia grillowała na dymiących lufach”

 

Jutro będzie futro – tak mawiał, aż zdarzyło się jutro, którego nie dożył. Może gdyby zaczekał, gdyby tak nie tłamsił cierpliwości, jak zużytej chusteczki do nosa, gdyby chociaż raz ujrzał w zachodzącym słońcu nadzieję na lepszy nadchodzący dzień, a nie przeklinał pod nosem, że znów zawiódł. Że za mało się starał. Nie dawał sobie czasu na wyrównany oddech, wciąż gdzieś znikał, coś załatwiał, miałam wrażenie, że trzyma w rękach lejce dziesięciu narowistych koni naraz i wierzy, że utrzyma je przy sobie. Szaleniec? Wiele osób tak by powiedziało, ale ja widziałam w jego ruchach tę zaciętość i dobroć, która przerastała i tak potężne ciało. Nawet chodził całym sobą, jakby ziemia, po której stąpał była tylko pretekstem, jakby każdy jego krok był nim. Trudno to wytłumaczyć, jak można chodzić całym sobą, ale on tak właśnie to robił, a kiedy rozmawiał z tymi dzieciakami, stawał się jednym z nich. Oczy miał żywe, pełne młodzieńczych iskierek, dotyk delikatny i czuły. Wzruszał mnie do łez, kiedy podawał swoim małym pacjentom pluszaki upuszczone niezdarnie na podłogę. Wiedziałam, że serce mu pęka, bo stare zabawki i uśmiech to jedyne, co może im podarować. Zdrowie było marzeniem, lekarstwa niedostępne, a życie u kresu.

Bolo był wysoki. Kiedy schodził do piwnicy na swój mały obchód musiał się schylać, a i tak zawsze uderzał głową w lampę, aż dzwoniła. Oczywiście nie był to przypadek, ale salwa śmiechu rekompensowała chwilę bólu. Wielkimi rękami poprawiał kołdry, rozczesywał dziewczynkom skołtunione włosy i wymyślał na poczekaniu bajki. Gangster Kiełbasa – tak mówiły o nim dzieci po tym, jak ukradł dla nich kilka wędzonych kabanosów. Kradł dla nich różne rzeczy, właściwie wszystko, co miały, ukradł Bolo. Taki był – oddawał, to czego sam nie miał.

Nigdy nie zapomnę jego przemian. Kiedy wchodził po schodach na górę, opuszczając duszną piwnicę, zostawiał w niej całą jasną aurę, wyraz twarzy stawał się napięty, oczy skupione, a dłonie, które przed chwilą głaskały na pocieszenie dziecięce główki, silne, gniewne, pełne tętniącej w żyłach złości. Mijał mnie wtedy bez słowa, nie słuchał, gdy prosiłam, żeby został w domu, że na zewnątrz jest niebezpiecznie, że starczy nam jedzenia na kilka dni. Moje słowa odbijały się od niego i ścian jak zagubione, nic niewarte piłeczki pingpongowe. Czasem pękały pod ciężkimi butami. Słyszałam wyraźnie. Całym sobą mówił, że nic nie rozumiem, nie otwierając nawet ust. Ale ja rozumiałam, kochałam te porzucone, chore dzieciaki tak jak on, przeklinałam świat pogrążony w wojnie, nieznane choroby, przeklinałam brak życia w życiu i to, że miłość do niego była brzytwą, chwytaną w panice każdego dnia… Moje rany były jednak jak zdrapana farba olejna – wyglądały brzydko i w rzeczywistości nie miały znaczenia.

Pewnego dnia zmarła Anna. Miała dziewięć lat z czego siedem, spędziła w piwnicy rozpadającego się domu. Często zastanawiałam się nad sensem jej życia i reszty dzieciaków. W głowie miałam obraz zasianego pola, pełnego ptaków walczących o każde ziarenko. Takie banalne porównanie, nasuwające pytanie o sens całego procesu. Annę też rozdziobały ptaki. Nie mogliśmy jej pochować. Ziemia zbyt sucha.

Bolo szalał. Bezsilność pętała mu gardło i powoli, konwulsyjnie w postaci szlochu rozlewała się po podłodze. Czułam jej zapach, ale nie ucisk. Było mi wszystko jedno. „Jutro będzie futro” – pełne niecierpliwości powiedzonko Bola kołatało mi się w głowie niczym pranie w zepsutym bębnie. Chciałam wykrzyczeć, że jutra nie będzie, a dziś nie ma znaczenia, że wszystkie sensy zostają zniszczone jeszcze zanim się zrodzą, chciałam mu powiedzieć, że go kocham, mimo że to też bez sensu. Jednak nic takiego nie powiedziałam. Do dziś żałuję.

Po chwili Bolo się opamiętał. Na twarz wstąpiło napięcie, ale tym razem było inne. Miałam wrażenie, że złością rozpala zgaszone ognisko, pozwala, by gniew przejął kontrolę. W oczach pojawiło się coś, co wzbudziło mój strach. Oczywiście milczałam, kiedy usiadł przy radiu i nasłuchiwał. Ktoś mówił o transporcie leków. Jakaś nowość, super odkrycie mające uratować wszystkie dzieci od niezbadanej choroby. Jak można stworzyć lek, skoro choroba jest niezbadana?! Obudź się! Krzyczałam bezgłośnie. Serce waliło mi jak opętane. Złapałam go za rękę, kiedy wkładał kurtkę. Odepchnął mnie jak jakąś przeszkodę. Wyszedł jeszcze przed zachodem słońca, niosąc w kieszeniach determinację.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Nie zeszłam też do dzieci, byłam pewna, że mój strach wniknie w ich niewinne serca i zagnieździ się w nich niczym pasożyt. Nie miałam tyle sił co Bolo, wchodząc i wychodząc z piwnicy, zawsze byłam tą samą osobą - kiepską asystentką Gangstera Kiełbasy.

Nad ranem, tracąc nadzieję, przyglądałam się swoim dłoniom. Byłam pewna, że pokrywa je olejna, łuszcząca się farba w kolorze szpitalnej zieleni, chciałam ją zedrzeć, zdrapać, ale starości nie można posprzątać, tak jak nie można krzyczeć o miłości, kiedy dzieci umierają w środku, a na zewnątrz toczy się wojna. Czułam się jak w szklanej kuli, którą nie ma kto wstrząsnąć, by śnieżki znów rozpoczęły taniec.

Bolo wrócił przed południem. Zataczał się, twarz miał we krwi, a w ręce torbę pełną tabletek. Tu moje wspomnienia mieszają się, zamazują jak kredowe rysunki na chodniku w czasie deszczu. Pamiętam krew, wypływającą z ust ukochanego. Zdobył leki, ale w zamian oddał wszystkie zęby, były zdrowe i miały dużą wartość na czarnym rynku. Mamrotał, że może bez nich żyć, że wszystko się wygoi, że to dla maluchów. Potem wdało się zakażenie, była gorączka, a na końcu ptaki. Nie płakałam. Byłam silna dla dzieci, dla każdego z osobna. A może zwyczajnie pusta?

– Czy Bolo grilluje teraz na dymiących lufach? – zapytał Aleks. Nie wiedziałam, o co chodzi, ale szybko mi wyjaśniono, że tak Bolo kończył swoje opowieści o gangsterach i mafii.

– „Mafia grilluje na dymiących lufach” – śmiały się głośno dzieci, a ja z nimi. Był to dziwny śmiech, balansujący na granicy histerii i prawdziwej euforii, jakby nagle świat śmiał się ironicznie z nas wszystkich. Trwało to długo, aż głosy stały się całkiem puste i zatoczyły ostatnie koło niczym opróżniona butelka przed zderzeniem z kamieniem.

Tego samego wieczoru podałam dzieciom leki. Zupełnie o nich zapomniałam, opiekując się Bolem. Pewnie byłby na mnie wściekły. Ułożyłam do snu całą piątkę. Nie opowiedziałam bajki.

Nad ranem poszłam nakarmić ptaki.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • JamCi 28.04.2021
    Justyś przyjde rano, bo ledwo zipię. Ale przyjdę.
  • Justyska 29.04.2021
    Zapraszam :)
  • skandal 28.04.2021
    straszny ten świat. gest człowieczeństwa jest gestem samozniszczenia. dobra robota!
  • Justyska 29.04.2021
    Dzięki wielkie!
  • Dekaos Dondi 29.04.2021
    Justysko↔Taki niespokojny ów tekst i dobrze napisany. Pełen determinacji, a jednocześnie jakby nie wszystko zostało dopowiedziane. Chociażby te ptaki. A postać Bola, wyrazista. Jam na tak:)↔Pozdrawiam:)↔%
  • Justyska 29.04.2021
    Masz rację DD, że niespokojny ten tekst, tak chyba miało być...
    Pozdrawiam i dziękuję za wizytę:)))
  • JamCi 29.04.2021
    Bardzo dobrze napisane i przeraźliwie smutne.
    O zachowaniu człowieczeństwa w nieludzkich czasach, sytuacji.
    Taki obezwładniajacy smutek się rozlewa, beznadzieja.
  • Justyska 29.04.2021
    Wyszło na smutno, mimo że zestaw był raczej groteskowy, ale chyba inaczej nie potrafię. Dziekuję, ze wpadłaś :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania