Borne Sulinowo, Kłomino - rowerem po odludziach i ruderach

Zamiast wstępu

W sierpniu 2019 roku miałem jechać na wielką wyprawę życia do Rosji. Zanim jednak tam się wybrałem, pod koniec lipca, postanowiłem sobie zrobić pewnego rodzaju rozgrzewkę. Gdzie w Polsce można znaleźć miasto, które jeszcze do niedawna było rosyjskie? Miejsce, które leżało w Polsce, ale polskie nie było. Do 1993 roku tereny te były tajne, niedostępne nie tylko dla Polaków, ale nawet wyłączone spod PRL-owskiej administracji. Borne Sulinowo miasto ruin, fascynujące ze względu na swoją niezwykłą historię, z ukrytymi sekretnymi budowlami, w pobliskich, rozległych lasach.

 

Zdecydowałem się eksplorować Borne Sulinowo i okolice na rowerze. I była to super decyzja z racji faktu, że lokalna komunikacja jest tu szczątkowa. Spędziłem tam zaledwie 4 dni. Był to jednak bardzo intensywny czas. I o tym wszystkim przeczytacie w tym poście.

 

Dzień 1 - Warszawa - Szczecinek - Borne Sulinowo

 

PKP ‘przyjazne’ rowerzystom

Wyjechałem do Bornego pociągiem z Dworca Warszawa-Wschodnia. I już na samym początku zaczynają się przygody. Chodzi przede wszystkim o przewóz roweru. Nie może być normalnie. Płacisz aż 10 zł, a i tak transportujesz swój pojazd ‚na dziko’, w wąskim korytarzu po którym cały czas chodzą ludzie. Skarżę się konduktorowi, że nie ma wyznaczonego miejsca. On mi na to, że on też rowerzysta i zna ten ból. Mówi, że kiedyś były specjalne wagony, ale teraz już ich nie ma. Doradza mi, żebym przestawił rower z korytarza do wejścia do przedziałów. Oby nie trzeba było się ewakuować z tego pociągu, bo będzie ciekawie.

 

Nie mam spokoju właściwe. Bo cały czas muszę patrzeć czy ktoś nie przechodzi. Nie jest to jedna, dwie osoby, ale między innymi cała grupa kolonijna. Część przeciska się z plecakami koło mojego roweru, w i tak wąskim korytarzu, a część wsiada oknami. Jak w filmach o latach 50 tych XX wieku. W przedziale nie jest lepiej. Dziadkowie z rozpieszczoną wnuczką zamykają w czasie jazdy okno na głucho, bo 10-12-letnie dziecko zawieje. W lipcu.

 

A potem dosiadła się jakaś niedomyta lewaczka, co to nie używa dezodorantu, bo ekologia, więc jak się spoci, to wiadomo. To, że facet śmierdzi tak nie drażni jak młoda dziewczyna.

 

Doszły kolejne rowery. Cały korytarz zastawiony. Nie idzie wyjść. W końcu pociąg zbliża się do dworca w Szczecinku, na którym muszę wysiąść. Nie ma pociągu do Bornego, bo po wyjściu Sowietów zwinęli tory. Mój rower muszę wyplątać z pomiędzy innych rowerów jak z jakiś zasieków. No, ale w końcu, Alleluja, jestem w Szczecinku.

 

Szczecinek i wieża Bismarcka

Szczecinek jest średnio małym, dość zadbanym miastem. Nawet mają swoje rowery miejskie. Wszystkie autobusy MZK-MPK są elektryczne. Mają też zrobić komunikacje bez płacenia. Żyć nie umierać.

 

Drogi nie są jakoś strasznie dziurawe, domy się nie sypią. Może być. Do Bornego jeździ stąd busik, którego ostatni odjazd jest o 15:55. Mało popularna trasa. Powinno dłużej coś jeździć. Nie każdy ma samochód. Kierowca busika uprzejmy. Nawet był chętny zabrać mnie i to z rowerem. Ale jeszcze chcę sobie pozwiedzać i to już od samego momentu przyjazdu. Zanim pojadę swoim rowerem te 20 kilka kilometrów do Bornego gdzie mam hotel zwiedzam trochę sam Szczecinek. Na początek jadę trasą wzdłuż jeziora. Mają tu odjechane dwa mola, park, Zamek Książąt Pomorskich, pomnik kobity na kółkach stojącej nad wodą.

 

Jednak mnie przede wszystkim interesuje tutejsza Wieża Przemysława lub dawniej Bismarcka. Niemcy pobudowali te wieżę w całym kraju dla upamiętnienia ‚Żelaznego Kanclerza’, który zjednoczył ich kraj w 1871 roku tworząc tak zwaną II Rzeszę. Nazwę Wieża Przemysława słusznie ‚wylansowano’ za PRLu. Jednak nie za bardzo wiadomo, o którego polskiego władcę chodzi.

 

Wejście na tą wieżę jest wyzwaniem i dla zdrowej osoby. Wewnątrz budynku nawet w dzień panuje ciemność. Schody są wąskie, czasem pomaga we wchodzeniu niewielkie okienko, a właściwie prześwit. I jeszcze jak na złość, zainstalowałem sobie w telefonie durną aplikację latarkową, która gdy ją odpalam blokuje mi światło, bo musi wyświetlić reklamy. Jak tylko stąd się wygramoliłem wysłałem tą apkę w diabły. Z wieży jest piękny widok na jezioro i co nieco na miasto, choć trochę zarośnięty drzewami.

 

Wieża odwiedzona, więc jadę do Bornego trasą numer 20. W internecie czytałem rożne opinie na temat tej drogi. Może być. Samochodów nie za wiele, męczy tylko kilkukrotny podjazd pod górę, ale to nie tereny górskie, bez przesady. A 8 zł w kieszeni, to najważniejsze. Idzie odczuć, że asfalt na drodze w pobliżu dawnego Gross Born kładziony był na poniemieckie płyty. Widać, że asfalt opada na łączeniach pomiędzy nimi. Jak się szybciej jedzie to telepie jakbym tramwajem jechał.

 

Cmentarz z ręką na pepeszy

Tuż przy wjeździe do miasta znajdują się dwa cmentarze - jeden sowiecki, powojenny, drugi polsko-radziecki gdzie pochowano poległych w czasie II wojny. Bardziej znany jest cmentarz żołnierzy radzieckich zmarłych po 1945 roku. To co można zobaczyć już przy wejściu na ten cmentarz to bardzo charakterystyczny nagrobek z ręką trzymająca pepeszę. Człowiek umarł i nie chciał, żeby ludziom co przyjdą go odwiedzić było smutno. Dobre podejście. Jak umrę to też nie będę chciał jakiejś poważnej inskrypcji. Albo coś na wesoło albo jakieś nie za bardzo nadęte przesłanie dla potomnych.

 

Przy zachodzącym Słońcu

Po krótkiej foto sesji wjeżdżam wreszcie do mojej końcowej destynacji. Borne Sulinowo to mieszanka domów poniemieckich, posowieckich plus rudery. Słońce już zachodzi, ale właśnie fajne jest to uczucie jazdy po prawie pustej głównej ulicy miasta. O dziwo, mimo że populacja miasta to coś ponad 4 tysiące mieszkańców są tu wydzielone ścieżki rowerowe. Jednym z tutejszych symboli jest czołg T-34. Usunięto mu dawną tablicę o wyzwoleńczej roli Armii Czerwonej. Zamiast tego znajduje się tu jedynie informacja ‚historyczny czołg T-34’.

 

Obfotografowałem sobie charakterystyczne niemieckie domy z wielkimi oknami i spadzistymi dachami. No i blokowiska, które wyglądają trochę jak powojenna, polska architektura z lat 50-tych XX wieku. Jednak ruskie wersje tych budynków są bardziej toporne. Widoczne są też różnice w poszczególnych blokach. Jedne mają proste okna, drugie nawet balkony. Pewno jedne były dla żołnierzy, podoficerów a drugie dla oficerów. Kończy się dzień, więc zawijam zameldować się do hotelu.

 

Dzień 2 - Kłomino - nieudane podejście, czyli zniszczona kamera

Następny dzień zacząłem od rozejrzenia się po najbliższej okolicy. Zaraz obok mojego hotelu znajduje się słynny na całe Borne tradycyjnie rosyjski sklep i serwującą tamtejsze jedzenie restauracja ‚u Saszy’. Kiedyś stał tu manekin żołnierza, ale najwyraźniej musiał się rozpaść i już go nie ma. Nic nie zamawiam, bo nie mam czasu jeść w drogich lokalach. Za mną weszli jacyś podjarani turyści. Z tego, co słyszę chcieliby się napić kwasu chlebowego. Ja mam to gdzieś. Kwasu chlebowego napije się za 2 tygodnie na Placu Czerwonym (LINK - https://markdmowski.wordpress.com/2019/12/25/rosja-czesc-2-moskwa-czesc-1-chinskie-bliny-na-placu-czerwonym/). Miła Rosjanka krząta się, ale nie przeszkadza mi w robieniu zdjęć.

 

Niby Rosjanie wyprowadzili się z Bornego na początku lat 90tych, jednak kilku z nich zdjęło mundury i wtopili się w polskie społeczeństwo. Poza Saszą, restauratorem mieszka tu sklepikarz prowadzący sklep z artykułami gospodarstwa domowego, a także z nielicznymi pamiątkami. Kupuje jakieś kubki i magnesy. Jak to zwykle ja.

 

Przy okazji rozmawiam sobie z właścicielem o historii i polityce. Rosjanie to jednak umysły zniewolone. Coś tam mówię, że Rosjanie jako ludzie ok, ale wojsko gdy tu wchodziło to nie wyzwoliło, ale wprowadzało nową zależność. On na to, że ‚a kto Stalinowi mógł podskoczyć’. No tak. Polacy się buntowali i jeszcze jacyś tam Litwini siedzieli po lasach.

 

Jednak drugiego dnia w Bornym nie zamierzam marnować na jakieś sanatoryjne zakupy i pogaduszki. Chcę dziś dotrzeć do Kłomina – drugiego miasta należącego do Sowietów. Nie miało ono jednak tak szczęśliwej historii i po wyjściu z niego Rosjan pozostało opustoszałe i popada w ruinę.

 

Wjazd w las

Z racji tego, że to dawne miasto położone jest w środku lasu i raczej nie ma tam się co się spodziewać spożywczaka, zaopatruje się w jedzenie i picie na drogę i jadę moim rowerem ponownie do granicy miasta. Koło radzieckiego cmentarza skręcam w leśną drogę. Najpierw jedzie się elegancko, bo jest asfalt, jednak potem robi się coraz gorzej.

 

Droga coraz bardziej nierówna

Droga coraz bardziej się rozpada, robią się większe dziury, a później są nawet momenty, że mój pojazd zapada się głębokim piachu. Nawet samochody mają tu niełatwo. A ja chcę to przejechać rowerem. Masz niskie zawieszenie? Zapomnij.

 

Docieram do kłomińskich wrzosowisk, rezerwatu o nazwie Diabelskie Pustacie. Podobno jest tu jakaś wieża obserwacyjna, gdzie można sobie obserwować ptaszki albo jak szybko trawa rośnie. A jak ktoś się zmęczy to jest tu miejsce odpoczynkowe z drewnianymi śmietnikami. Prawie że hotel. Ale ja muszę dotrzeć do Kłomina.

 

Pogoda jest pozornie wspaniała, ale od strony, do której właśnie chcę dotrzeć zbliżają się potężne, ciemne chmury. Mam nadzieję dotrzeć do jakiegoś urbexu i przeczekać ewentualną burzę. Przebijam się przez cały las i wybijam na pustą w środku dnia lokalną drogę. Strzałka w lewo pokazuje na Kłomino, więc gdzieś to w tym lesie musi być schowane.

 

Ulewa w środku lasu

No i zaczyna się ulewa. I to nie byle jaka, bo z grzmotami. Nie odnajdę teraz tego Kłomina. Gdyby była tu jakakolwiek strzałka, choć jedna. Bez tego nie mam szans w takich warunkach. Muszę jak najszybciej wyjechać z tego lasu i niech Bóg ma mnie w opiece. Jak będę miał żyć to będę żyć. A jak nie, to przynajmniej padnę w ładnych okolicznościach przyrody.

 

Nawet nie chcę myśleć jaki to byłby dramat gdybym tu przyszedł na piechotę. Deszcz nawala jak by ktoś wiadrem polewał. Pobijam rekordy prędkości w jeździe rowerem. Tak wiem, wiem, że niby w trakcie burzy nie powinno się szybko przemieszczać, ale i tak wszędzie drzewa naokoło. Piorun może walnąć gdziekolwiek.

 

Klnąc na przeludnienie planety z powodu, którego człowiek doświadcza anomalii pogodowych wybijam w końcu na główną drogę do Bornego. Najgorszy deszcz do tej pory już przeszedł, więc jadę spokojniej.

 

Znów bezpieczny

Będąc już w hotelu mogę przejrzeć się w lustrze. Totalnie przemoczony, może nie jak po kąpieli błotnej na Woodstocku, ale prysznic to mam z głowy. Sprawdzam mój sprzęt w plecaku. Byłem głupi, więc sobie wziąłem na drogę nowe słuchawki. Teraz są zalane. Inny sprzęt przetrwał, bo był w sztywnych ‚kejsach’. Nie dało rady podobno wodoodporne zabezpieczenie mojej rowerowej kamerki Escape. Kamerka jeszcze trochę podziałała tak na filmiki do minuty, ale to już agonia. Na szczęście pożegnalny materiał z ulewy nie uległ zniszczeniu. Chociaż to. Dzięki tej kamerce nagrałem moje wycieczki rowerowe po całym Londynie, Warszawie, do Brighton. Teraz będę się mniej bawić w ten sposób. Szkoda gigabajtów na dysku.

 

Willa nad jeziorem

Po dojściu do siebie i oszacowaniu strat jeszcze później wyszedłem z hotelu na relaksacyjną eksplorację pobliskiej ulicy Jeziornej. Usiłowałem odszukać słynną willę Guderiana. A zamiast tego znalazłem ładnie odnowione poniemieckie domy oraz dawną willę rosyjskiego dowódcy tutejszego sowieckiego garnizonu, czyli generała Dubynina.

 

Ta chałupa nadal należy do najdroższych nieruchomości w mieście. Teraz ulokowała się tu jakaś instytucja rządowa. Zaraz obok jest jezioro, wielki statek-restauracja, plaża i łódeczki. Naprawdę ładnie. Jednak szukanie domku Guderiana zostawię sobie na jutro.

 

Dzień 3 – miasto-widmo, baza nuklearna, rudery w Bornym

Trzeci dzień w Bornym jest kluczowym. Jutro wracam do Warszawy, więc jak dziś nie dam rady dotrzeć tam gdzie chcę to nie wiadomo czy jeszcze w tym życiu zdążę. Poprzedniego dnia wytyczyłem inną trasę do Kłomina. Mój plan na dziś to jechać nieco naokoło, ale drogą bardziej ucywilizowaną, po asfalcie, a nie po jego resztkach czy przez piach albo błoto. Przy okazji zahaczę sobie o jeszcze jedną atrakcję, może nawet ciekawszą, niż jakieś tam miasto-widmo.

 

Lotnisko wojskowe

Wyjeżdżam z Bornego koło dawnego lotniska wojskowego. W sumie fajnie by było jakby coś stąd latało. Póki co mam przed oczami jedynie piękne widoki. I punkt orientacyjny. Za lotniskiem kończy się miasto. A za miastem od razu zaczyna się las. Jezdnia jest w bardzo dobrym stanie, ale mimo tego jeden samochód mija mnie tak raz na 10 minut. Dziwnie cicho.

 

Wał Pomorski

Dobijam do rozjazdu. Wedle moich mapek z Google Map mam się kierować na Nadarzyce. Ale, zanim to, to widzę jakieś informacje, że w miejscu, w którym właśnie jestem znajdują się fortyfikacje Wału Pomorskiego. Zbaczam więc. W okolicznym lesie poukrywane jest sporo umocnień. Ja tak ‚na poważnie’ docieram tylko do jednego bunkra. Czekają jeszcze na mnie ciekawsze miejscówki i jestem bardzo na nie nakręcony.

 

Nadarzyce i pobliski poligon

Docieram do Nadarzyc. Od pewnego czasu słyszę jakiś hałas tak jakby znów miała burza nadejść. Przestraszyłem się, że znów mnie zaleje. Ale nic w pogodzie na to nie wskazuje. Słońce wzorcowo świeci, chmury też się nie zbierają. Więc co się dzieje? Wyjaśnienie znalazłem na lokalnej tablicy informacyjnej. Niedaleko znajduje się nadal używany wielki poligon lotniczy, z jedynym czynnym miejscem do bombardowania w Europie. Trenuje tu nie tylko polskie lotnictwo, ale również siły NATO innych krajów członkowskich. Odrzutowce latają i robią taki ‚burzowy’ hałas.

 

W ogóle wieś ta szczyci się swoją militarną historią. Mijam bar o nazwie ‚Militarny’. Poza tym nadal przetrwał pomnik dedykowany Ludowemu Wojsku Polskiemu, które wyzwalało te tereny. Zwraca uwagę charakterystyczny orzeł piastowski bez korony.

 

Wiem jak dalej jechać. Za wsią muszę skręcić w lewo, na Sypniewo. Jednak chce się upewnić. Szczęśliwie w opustoszałej o tej porze miejscowości udaje mi się spotkać jakąś żywą osobę. Uprzejma dziewczyna potwierdziła, że moja przewidywana trasa jest ok. Bałem się, że gdzieś pojadę 100 km i to na darmo.

 

Kłomino – znikający urbex

W pięknym Słońcu skręciłem w lokalną, zadbaną, asfaltową, ale opustoszałą drogę.

Znowu bym przegapił to Kłomino, choć mapkę miałem szczegółową z oznaczeniem ulicy, w którą miałem skręcić. Ale tu nie ma żadnej ulicy. Zamiast tego jest zwykła, nieuregulowana leśna droga. Ktoś mądry był tu przede mną i na drzewie namalował czerwoną farbą napis ‚Kłomino’ ze strzałką w lewo. Tutejsze oficjalne oznaczenia są do kitu, bo kierują cię dalej i gubisz się w lesie jeśli nie wiesz jak dalej jechać.

 

Na leśnej drodze, w którą skręciłem pojawiają się betonowe płyty i kolejna strzałka na drzewie. I w końcu docieram. W międzyczasie dostałem SMSa, że jest robota w Londynie na stadionie piłkarskim. Rany. Gdyby teraz jakaś złośliwa siła mnie tam przeniosła z tego lasu, żebym musiał oglądać tą obsraną piłkę i tych głupich, dwunogich trolli jarających się tym gównem to chyba bym się rzewnie rozpłakał.

 

Oprócz strzałek na drzewach charakterystycznym znakiem dla okolicy, w której właśnie się znajduje jest znak ‚brak studzienek kanalizacyjnych’. No, ale w dzień wystarczy patrzeć pod nogi. Kłomino zanika. Również jako zrujnowane, byłe miasto jest nie tylko pochłaniane przez naturę, ale systematycznie wyburzane. W miejscu tym ostało się kilka domów poniemieckich, jakaś leśniczówka itd. Natomiast jeśli chodzi sowieckie blokowiska są ich trzy – jeden z nich został odrestaurowany i jest tam nawet agroturystka. Dwa pozostałe to swoisty symbol. Zrujnowane tak jak trzeba. Ostatnia okazja, żeby można było poczuć klimat tego opuszczonego miasta. Ryzykuje zostawiając rower w krzakach bez przypinania i wchodzę do środka jednego z pięknie niszczejących bloków. Docieram na samą górę. Sowieckie budownictwo integracyjne. Toalety na korytarzu. No i ładny widok na las i jeszcze jeden budynek, który widać z okien bez szyb – chyba teatru albo kina.

 

Aha. Co do ludzi. Poza tymi odrestaurowanymi budynkami, w których ktoś mieszka tu na stałe natykam się na wielu wycieczkowiczów. Właściwie to już taka turystyczna miejscówka. Żadna tam ekstremalna eksploracja. Ludzie jeżdżą na quadach, rodziny z dziećmi się wydzierają, a zaraz po mnie do jednego z bloków weszła jakaś para w średnim wieku. Odwiedzam jeszcze ten chyba-teatr i wybijam stąd. Nic tu po mnie. Cieszę się, że w końcu tu dotarłem, ale chyba się trochę spóźniłem, tak co najmniej kilkanaście lat.

 

Tajna baza nuklearna

Znowu wybijam do głównej drogi i jadę jeszcze dalej, w stronie Sypniewa czy miejscowości o zabawnej nazwie Szwecja. Mało kto wie, że dzięki naszym wschodnim 'sojusznikom', na terenie Polski były składowane głowice nuklearne. Nie służyły one jednak w celach obronnych. Z ich pomocą, razem z całym Układem Warszawskim, Ludowe Wojsko Polskie miało zetrzeć z powierzchni Ziemi Danię i obszar południowej Skandynawii. Na szczęście zimna wojna nigdy nie stała się gorąca. Z jednego prostego powodu. Stosunek sił był remisowy, więc konfliktu nuklearnego nikt tak naprawdę by nie wygrał.

 

W okolicy Bornego są trzy dawne bazy wojskowe, w których rządzili się Rosjanie. Były tak ukryte, że wiedziało o nich tylko kilka osób w Polsce Ludowej. Nawet wyżsi oficerowie LWP albo polscy piloci przelatujący nad tym terenem nie zdawali sobie sprawy co tak naprawdę jest pod nimi. Chce dotrzeć do jednej z tych baz. Moim celem więc jest Brzeźnica-Kolonia. Gdy docieram w końcu do granicy Brzeźnicy-Kolonii zamiast skręcić w lewo, na wieś, wbijam w las. Tam się trochę zagubiłem, ale miałem znów farta, że natrafiłem na swojej drodze, i to w środku lasu motocyklistę, który mnie dobrze pokierował. Kluczowym punktem orientacyjnym jest ‚znak zakazu wjazdu’ dla samochodów.

 

Pierwszym obiektem, na który się natknąłem jest okazały silos-tunel otwarty z dwóch stron. Podobno służył albo do przechowywania albo maskowania rakiet przy ich ustawianiu w pozycji bojowej. Są tu też jakieś sztucznie wzniesione pagórki i niewielkie zabudowania, jakby składy na coś tam. Na pewno nie bunkry. Przy wejściu na teren jest też tablica informacyjna z historią tego miejsca. Nie przebywałem tu zbyt długo, bo nie miałem mapy, a łażąc po lesie w ciemno spędziłbym tu wiele godzin wyłuskując co ciekawsze obiekty. Ważne, że silos odwiedzony. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Można się podjarać, że Polska miała kiedyś broń jądrową i, że mogliśmy podbić Danię. Choć z pewnością za cenę zrównania z ziemią sporego obszaru naszego kraju, z Warszawą włącznie.

 

Obóz jeniecki, czyli Oflag Gross Born

Wracam tą samą trasą, którą przyjechałem. Jeszcze po drodze do Kłomina mijałem reklamo-drogowskaz do dawnego obozu jenieckiego dla oficerów ‚Oflagu Gross Born’ (‚oflagi’ wg niemieckiej terminologii były dla oficerów, ‚stalagi’ dla podoficerów i szeregowców).

 

III Rzesza i totalitaryzmy to moja pasja, więc nie mogę ominąć tego miejsca. W miejscowym obozie trzymano najpierw Francuzów, później Polaków. Przy wejściu jest pomnik upamiętniający. W lesie poukrywane są tablice z ‚ciekawostkami historycznymi’. Co tu się kiedyś nie działo?! Organizowano igrzyska olimpijskie, Francuzi robili podkop, a jednym z jeńców był…Władysław Jagiełło (ale nie król) oraz słynny pisarz, autor książki ‚Niemcy’ Leon Kruczkowski.

 

Obozy jenieckie to nie było to samo, co obozy koncentracyjne. Tylko dzięki konwencji genewskiej złapani żołnierze mogli sobie w miarę dobrych warunkach doczekać końca wojny. Sowieci nie podpisali tej umowy, więc jeńców sowieckich Niemcy najpierw trzymali pod gołym niebem, a potem wysyłano ich na przykład do Auschwitz, gdzie mordowani byli Cyklonem B.

 

Eksplorując to miejsce natrafiłem na jakiegoś starszego Niemca. Ostrzegł mnie, żebym żaby rowerem nie przejechał. Ekolog. Od skrajności do skrajności. Zresztą SS-mani też tak mieli w czasie wojny. Znęcanie się nad zwierzętami czy nieprzepisowa jazda na motorze były surowo karane. Co innego zatłuc więźnia.

 

Relaks nad rzeką - tama na rzece

No i jadę dalej, w stronę Bornego. Jadąc wcześniej widziałem informacje o kolejnej lokalnej atrakcji – poniemieckiej tamie na rzece Pilawie. Zajadę tu, żeby, choć na chwilę nacieszyć się wodą. Tama niewielka, ale woda miło płynie. Trochę rodzin z dziećmi, ale generalnie ludzie tu są mniej zmanierowani niż w dużych miastach czy tak dzicy, roszczeniowi i tępi jak w podmiejskich wsiach, więc czuję się tu dobrze.

 

‚Prawdziwe’ Borne Sulinowo

Jestem z powrotem w Bornym Sulinowie. Ulica Orła Białego to takie miasto w pigułce. Jeśli chodzi o sceny jak po bombardowaniu. Dokładnie po to tu przyjechałem. No przecież nie, żeby oglądać budyneczki jak z cepelii? Przy wjeździe do miasta jest jakiś biały budynek bez szyb, a nieco dalej coś o wiele lepszego. Obrazek apokaliptyczny - kompleks budowli, które wyglądają jak obiekty do ćwiczeń wojskowych. Dawniej były to potężne magazyny dla stacjonującej tu Armii Radzieckiej. Po tym jak Polacy tu weszli nie zostało to na nowo zagospodarowane.

 

Zwraca uwagę wielki napis ‚ne kurit’, czyli ‚nie palić’. Wydaję mi się, że ktoś go odmalował na nowo. Jadąc-idąc dalej po lewej mijam wystawkę obrazkową o historii Bornego od samych początków gdy to jeszcze była mała wieś, aż po współczesność. Po prawej mijam budynek, na którym kiedyś była mozaika w stylu radzieckim. Nic propagandowego, kobieta trzymająca małe dziecko. Niestety po 1993 została zniszczona. Szkoda.

 

Pod koniec dnia odnajduje jeszcze ślady dawnej rampy kolejowej, gdzie teraz znajduje się parking. Przed zachodem Słońca chcę jeszcze zobaczyć dwa miejsca – Dom Oficera i w końcu tą Willę Guderiana.

 

Dom Oficera

Idąc z rowerem na skróty, czyli przez jakieś krzaki wychodzę na kolejny obiekt. Nie można powiedzieć, że było się w Bornym Sulinowie bez zobaczenia swoistego symbolu tego miasta. Dom Oficera ‚pilnowany’ jest przez kilku rozwydrzonych dzieciaków, którzy mieli do mnie jakieś wąty. Pobić ich nie pobije, ale wystarczy mieć ich w dupie i dadzą ci spokój. Nad wejściem do budynku, znajduje się herb faceta z hełmie na koniu. W tarczy za jeźdźcem jest słabo dostrzegalna swastyka. Współcześnie Dom Oficera jest ruiną, ale jakże piękną.

 

Główny hall zrobiony jest na planie koła, z koliście rozchodzącymi się wejściami do pozostałych pomieszczeń. Poza tym można korytarzem przejść naokoło i wrócić do tego samego punktu. Z drugiej strony znajduje się dawna sala balowa, aktualnie pozbawiona dachu. Idealne miejsce na rozmaite rytuały i orgie, które z pewnością mają tu miejsce. Poza mną szły tu jakieś dwie turystki. Tak więc zwykli ludzie też tu przychodzą, a nie tylko dzieciaki i żulernia.

 

Willa Guderiana

Niedaleko Domu Oficera jest kolejna ważna ‚rudera’. Szczerze to spodziewałem się czegoś bardziej okazałego. A tu moim oczom ukazuje się jeszcze bardziej zrujnowane miejsce niż poprzednie. Choć trzeba przyznać, że gdy mieszkał tu niemiecki generał Heinz Guderian to mieszkało mu się całkiem dobrze. Łuki sobie zrobił, pokoi chyba z 10. Natykam się na jakąś nawaloną młodzież. Tyle że są starsi i potencjalnie bardziej niebezpieczni. Siedzą tu i piją. Nawet wdałem się z nimi w jakąś rozmowę na odczep się. Nieważne. Zrobiłem co miałem zrobić, odpinam rower od drzewa i robię jeszcze wieczorną rundkę po mieście.

 

Mógłbym się jeszcze tu rozpisać o Zespole Szkół Oflagu, kościele Alberta, Urzędzie Miejskim z plakatem oblanym czerwoną farbą, olbrzymim jak na tak małe miasto szpitalu, dawnym areszcie i innych ciekawych obiektach, ale drogi czytelniku, nie warto przepisywać internetu. Po prostu przyjedź i zobacz to wszystko sam.

 

Dzień 4 - Borne - Szczecinek - Warszawa

 

Ulica Lipowa, czyli tu wszystko się zaczęło

Ostatni dzień, czas się zbierać do Warszawy. Tak samo jak przyjechałem wracam rowerem do Szczecinka. Jednak jeszcze po drodze podjeżdżam najpierw na najstarszą ulicę Bornego Sulinowa, czyli ulicę Lipową. To od tego miejsca bierze swój początek niemiecka wieś Linde (Lipa), która później zmieniła się w to dziwne miasto.

 

Drugi cmentarz-polsko-radziecki

No i znów wyjeżdżam z miasta. Wspomniałem o radzieckim cmentarzu, ale nieco ukryty jest tu jeszcze drugi tego rodzaju obiekt. Trzeba kawałek wjechać w las, żeby go znaleźć. Cmentarz wojenny z blaszanymi flagami: polską z godłem z okresu PRL i radziecką z gwiazdą.

 

Szczecinek ponownie

Po około 40 minutowej jeździe docieram do Szczecinka. Korzystam z tego, że pociąg mam za kilka godzin i ponownie eksploruje to miasto. Tym razem docieram między innymi pod ratusz z czerwonej cegły, ładny rynek, przeszedłem się deptakiem. Naprawdę ładne miejsce. I całkiem przyzwoita część staromiejska. Mam też zwyczaj zwiedzania stacji kolejowych. Szczecinek ‚Główny’ już widziałem, więc jeszcze zajeżdżam pod bardziej odludną miejscówkę Szczecinek-Chyże.

 

Kronospan – fabryka płyt drewnianych

A na koniec czas na kombinat, dzięki któremu Szczecinek wygląda jak wygląda, czyli całkiem dobrze: fabryka płyt drewnianych ‚Kronospan’. Rzeczywiście jak to mówił taksówkarz pierwszego dnia, trochę podtruwają. Czuć w powietrzu smród żywicy zmieszanej z jakąś farbą. Dobrze, że chociaż ten zakład jest co nieco odcięty przez tory. W pobliżu fabryki zwraca uwagę stary spichlerz, który tu w ogóle nie pasuje.

 

No nic. Jeżdżę trochę naokoło. Wszędzie są ścieżki rowerowe. Robotnicy mogą sobie dojeżdżać. Irytuje mnie TIR, który podjechał po towar z napisem ‚trzeba zapierdalać’. Ile w Anglii musiałem doświadczyć na własnej skórze tego żałosnego myślenia. Dlatego gdy miałem wybór starałem się nie pracować z Polakami. Z Anglikami czy Murzynami, którzy nie wyrabiali 500% normy praca nawet fizyczna była bardziej ludzka, a czasem nawet przyjemna.

 

Nieodwiedzone

I tradycyjnie pisze o miejscach, które nie udało mi się odwiedzić. Gdybym miał więcej czasu to dotarłbym przede wszystkim do ‚przewróconego mostu’ nad rzeką Gwda, w okolicy Jastrowia. Mógłbym też dokładniej objechać cały ten system do składowania broni jądrowej i to zarówno bazy w Brzeźnicy-Kolonia, ale też drugiego tego typu obiektu w Podborsku koło Połczyna-Zdrój, przerobionego na Muzeum Zimnej Wojny.

 

Powrót – Szczecinek – Warszawa

I znów droga przez mękę z rowerem. W korytarzu obok mojego roweru śpią koloniści. W moim przedziale studencik z rowerem ‘Trans Siberian’ czyta wielką pigułę - książkę Dostojewskiego. Ja wolę pdfy. Zaczynam czytać na telefonie bardzo ciekawego e-booka o podstawach systemu w Korei Północnej, ale oczy mi się same zamykają.

 

Już na sam koniec, przy wysiadaniu z pociągu jakiś menel siedzący na podłodze blokuje mi drzwi. Drę się na niego. Okazało się, że mnie nie rozumie. Odpowiada mi po angielsku, więc odpowiadam mu w jego języku. Choć robię to przez wrodzoną grzeczność. Jak się jest w obcym kraju i nie zna się języka to chociaż trzeba mieć wyczucie. Rany, przecież jak się widzi człowieka, który chce wyjść to nie trzeba rozumieć co do ciebie mówi, żeby wiedzieć jakie ma intencje.

 

Miasto nie do końca brzydkie

Borne Sulinowo jest nadal mało popularne jako opcja taniego wypoczynku w Polsce. A jest tu wszystko – las, jezioro, mało samochodów i ludzi, świeże powietrze. Nie ma tu zmasowanej turystyki, nawet w sezonie. Miłośnicy historii znajdą tu ruiny i schrony, ale jest tu też wiele autentyczne pięknych miejsc, do spacerów czy wylegiwania się nad wodą. Można tu odpocząć od zgiełku wielkiego miasta. Ludzie też tu są zupełnie inni, żyją wolniej i lepiej się odnoszą do siebie. I w sumie ciesze się, że udało mi się tu przyjechać przed nastaniem mody na to miejsce.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Keraj 16.04.2020
    Poczułem się tak jak bym tam był. Przewodniki turystyczne umywają się do Ciebie.
  • MarkD 16.04.2020
    Dziękuje. Zawsze trochę oszczędzisz na dojazdach ;)
  • Ozar 16.04.2020
    MarkD
    Bardzo ciekawa opowieść szczególnie dla kogoś interesującego się historią. Masz dar opisywania prostymi słowami, co jest dość rzadkie i przez to bardziej ciekawe. Ja byłem tam w latach dziewięćdziesiątych już po wyjeździe Rosjan. To była zresztą dość ciekawa sytuacja, bo oficjalnie jechaliśmy autobusem zakładowym na grzyby, ale dogadaliśmy się z kierowcą i zawiózł nas do Bornego Sulinowa. Mała uwaga. Pamiętam, że trafiliśmy zresztą dość przypadkowo, pod kioskiem Ruchu na starszego gościa, który dał się namówić i dzięki temu mieliśmy za drobną sumę przewodnika. Pominę kwestię historyczne, ale pamiętam że on wiele razy mówił, ze to nie Rosjanie przed odjazdem zniszczyli wszystko. To nie oni kradli drzwi, okna, sedesy, zlewy, krany a nawet zrywali płytki itd. To zrobili już po wyjeździe nasi „tubylcy”. Polacy rozgrabili wszystko podobnie zresztą jak w MRU. Co się dało ukraść, ukradli a reszta poszła na złom. Tak było i można znaleźć w necie filmy opisujące jak rozkradziono cała okolice.
    Nie wiem, czy wiesz ale z tego co słyszałem od jednego z przewodników nawet dzisiaj nie odnaleziono wszystkich podziemnych obiektów. Inna rzecz że ich specjalnie nie szukano, podobno dlatego że nadal mogą być napromieniowane. Podobnie rzecz ma się z tunelami, które podobno łączyły obiekty ze sobą. Może zresztą lepiej bo ludzie by tam weszli chcąc ukraść co się da nie mając pojęcia, że mogą za kawałek stali zapłacić nawet śmiercią.
    Bardzo fajnie się czytało i przeczytam chętnie inne twoje opisy, bo jak widzę masz ich sporo. Jakoś kurde mi to umknęło.
    Pozdrawiam i daje 5
  • MarkD 16.04.2020
    Ciekawi mnie jak wygląda sprawa z tym poziomem napromieniowania w tunelach po latach i co je powoduje? Czy skażenie po broni, czy coś innego? Temat warty dokładniejszego zbadania. A może to tylko plotki? Dziękuje za miłe słowo.
  • Puchacz 16.04.2020
    I to jest właśnie sposób i zachęta do poznawania miejsc i historii.
    Nie tępe komplilacje netowe i książkowe tylko żywe słowo i świetna spostrzegawczość z garścią refleksji.
    Bez zmian pozostaję fanem Twoich reportaży.
  • MarkD 16.04.2020
    Miło mi. Lepiej poznawać świat po swojemu, a nie tak jak ci każą.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania