Bracia studenci

„Wy nam dajecie węgiel, a my wam banana”.

Tak swojego czasu Mozambickie Czworaczki opiewały współpracę gospodarczą socjalistycznej Polski z Czarnym Lądem. Jedną z zasad głoszonych przez Związek Sowiecki, a powtarzanych potulnie przez pozostałe socjalistyczne kraje, było niesienie bratniej pomocy rozwijającym się krajom Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Mimo że u nas brakowało wszystkiego, to zgrywaliśmy chojraków i pomagaliśmy. Nie tylko wysyłaliśmy do tamtych krajów wyroby przemysłowe - złośliwi twierdzili, że kilogram maszyn za kilogram bananów - ale również masowo kształciliśmy im kadry. Prawie na każdej ówczesnej uczelni technicznej, medycznej i wielu wydziałach uniwersytetów byli jacyś czarnoskórzy lub skośnoocy studenci.

W akademiku miałem za sąsiadów trzej Etiopczyków: Kofiego, Zenebe i Dauida. Moja pierwsza rozmowa z nimi wypadła źle, bo - bez żadnych złych zamiarów - nazwałem ich Murzynami. Poczuli się urażeni i jeden przez drugiego tłumaczyli mi, że nie należą do rasy czarnej i nie mają nic wspólnego z mieszkańcami serca Afryki. Mimo tego zgrzytu dalsze nasze stosunki układały się już dobrze.

Zenebe był skryty, Dauid bał się wszystkiego, a najbardziej otwartym i chętnym do rozmów był Kofi. Od niego to dowiedziałem się, że wszyscy trzej byli oficerami wysłanymi do nas na studia przez cesarza.

W tamtym czasie w ich kraju rządził Haile Selassie I. Mimo że Polska była socjalistyczna i antyreligijna, a on był cesarzem i używał tytułu „Zwycięski Lew Plemienia Judy, Wybraniec Boży”, to jednak stosunki między naszymi krajami były dobre.

Przed wylotem do Polski Kofi i koledzy byli na audiencji u króla królów. W odpicowanych na błysk mundurach, klęcząc z pochylonymi głowami u stóp jego tronu, wysłuchali cesarskich pouczeń i łaskawych słów pożegnania. Potem wsiedli w samolot i pewnego listopadowego dnia wylądowali na Okęciu. Było zimno, padał deszcz ze śniegiem, a oni mieli tylko wiatrem podszyte płaszczyki. Z Warszawy tłukli się pociągiem do Łodzi, gdzie było studium języka polskiego dla zagranicznych studentów. Pociąg był nieogrzewany, więc się przeziębili. Rozbolały ich głowy, dostali gorączki, a z nosów zaczęło cieknąć. O takiej chorobie jeszcze nigdy nie słyszeli i byli przekonani, że zaraz pomrą.

– To ty nigdy wcześnie nie widziałeś śniegu? – przerwałem Kofiemu. – Nie wiedziałeś, że u nas są zimy?

– Raz z daleka widziałem Ras Daszan z ośnieżonym szczytem – odpowiedział. – Mówili nam, żeby się ciepło ubrać, więc kupiliśmy płaszcze. Nikt nam jednak nie powiedział, że będzie śnieg i mróz. Zresztą u nas w sklepach i tak nie ma ciepłych ubrań.

Młodzi Etiopczycy jednak nie umarli i po kilkudniowej kuracji mogli już rozpocząć naukę języka polskiego.

Takie kursy trwały około roku, a ich absolwenci powinni poznać na tyle nasz język, żeby móc studiować. W praktyce było z tym różnie. Nieliczni mówili nieźle po polsku, ale większość bardzo słabo. Ci ostatni mieli duże problemy ze zrozumieniem wykładów i zdawaniem egzaminów. Władze uczelni przeważnie przymykały na to oko, bo w sprawie oblanych zagranicznych studentów interweniowały ambasady i rożni inni ważni, więc nie warto było kopać się z koniem.

Kofi nie najgorzej mówił po polsku i bardzo się starał, żeby to jeszcze poprawić. Mimo to nie wszystko rozumiał. Jedne z ćwiczeń na naszym wydziale prowadził asystent, który nie przebierał w słowach:

– Panie! Pańska głowa i moje uszy to istny osioł – potrafił powiedzieć studentowi. – Przecież to jest proste jak ogon zdechłego szczura.

Kofi na swoje nieszczęście miał z nim zajęcia i pewnego dnia też padł jego ofiarą:

– Panie Kofi! Widzę, że pan nic nie rozumie – warknął doktorek. – Dla pana to wszystko jest ganc pomada. Nie wiesz pan, co to jest ganc? – zapytał, widząc wielkie oczy studenta.

– Nie – wyjąkał Kofi.

– To samo co pomada – usłyszał w odpowiedzi. – Siadaj pan!

Kofi często szukał u mnie pomocy, gdy czegoś nie rozumiał, więc i tym razem poprosił o wyjaśnienie zwrotu „ganc pomada”. Bez namysłu odpowiedziałem, że to jest to samo co „wszystko jedno” i tym samym wpuściłem się w kanał, bo kolega nie znał zwrotu „wszystko jedno”. Zwijałem się pół wieczoru, starając się mu to wszystko powyjaśniać i wcale nie jestem pewny, czy mi się udało.

Przy okazji innej językowej korepetycji diabeł podkusił mnie, żeby kazać Kofiemu powiedzieć: „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”.

– W ciebciecinie ciąć bzi w cinie – wydukał, wzbudzając moją wesołość.

Zemsta nadeszła natychmiast. Urażony Kofi wypowiedział jakieś zdanie zawierające dziwne cmoknięcia czy mlaskania i kazał mi je powtórzyć. Oczywiście wymiękłem.

– Widzisz? Wy macie „w ciebciecinie”, a my mamy to – powiedział.

Dostałem nauczkę i zrobiło mi się głupio.

Zapewne pomni cesarskich nauk, moi sąsiedzi zachowywali się spokojnie. Korzystali wprawdzie regularnie z usług panienek dyżurujących w pobliskiej kawiarni, ale nie towarzyszyły temu żadne balangi ani burdy. Jedyną uciążliwością ich sąsiedztwa były dziwne zapachy pochodzące od pitraszonych czasami narodowych potraw. Na szczęście nie gotowali za często.

Choć religia im tego nie zabraniała - byli wyznania koptyjskiego - Etiopczycy prawie wcale nie pili alkoholu. Dużo natomiast pił Ugvu - Nigeryjczyk o posturze Muhammada Ali. Był praktykującym muzułmaninem. Jeśli tylko mógł, to modlił się o wyznaczonych porach, nie jadał na stołówce, bo tamtejsze jedzenie nie było halal, ale za to pił jak gąbka. Napity wszczynał burdy, a raz nawet - jak zapisano w uczelnianych aktach - „rozbił radio i oddał mocz na środku pokoju”. Był tak niebezpieczny, że nie pomogły interwencje z góry i Ugvu po dwóch semestrach wyleciał z akademika.

Mistrzami świata w porządnym zachowywaniu się byli natomiast Wietnamczycy, którzy stanowili wyizolowaną grupę studentów. Chłopcy w jednakowych garniturach, dziewczyny w takich samych spodniumach, wszyscy w brązowych lub granatowych płaszczach z ortalionu, wyglądali jak wojsko. Na ulicach rzadko widywałem ich pojedynczo, a nigdy w towarzystwie kogokolwiek z innych nacji. Nie chodzili na żadne imprezy, a jedynie na grupowe spacery lub zakupy. Podśmiewaliśmy się z nich i traktowaliśmy jak dziwolągi, bo nikt z nas nie wnikał w to, dlaczego się tak zachowywali. Nie znaliśmy ich położenia, a nie było ono łatwe. Był to czas wojny wietnamskiej i ci młodzi ludzie byli wybrańcami losu, którzy jej uniknęli. Wyselekcjonowani przez partię, w Polsce obserwowani przez swoje konsulaty i przez siebie nawzajem, mieli tylko jedną alternatywę: grzecznie studiować w bezpiecznym miejscu, lub podpaść, wracać do kraju i iść na front. Dlatego też siedzieli cicho jak mysz pod miotłą i zakuwali.

To zakuwanie bardzo denerwowało Lahara, który przybył z Indii. Jego ojciec był bogaty, ale podobał mu się socjalizm. Dlatego chciał, żeby jego syn studiował u samych źródeł tego ustroju, czyli w Moskwie. Lahar chciał do Niemiec lub Anglii, ojciec był temu przeciwny i tak w drodze kompromisu padło na Polskę. Stąd Lahar miał już blisko na Zachód i często jeździł do Berlina Zachodniego, skąd przywoził markowe ciuchy oraz różne inne dobroci. Mając takie argumenty, rwał dziewczyny aż wióry leciały, a studiowaniem zajmował się w wolnych chwilach. Był więc przeciwieństwem Wietnamczyków i - choć wcale się z nimi nie zadawał - szczerze ich nie lubił.

– Oni tylko kują i kują – mawiał. – A te ich dziewczyny są brzydkie, głupie i do tego jeszcze mają krzywe nogi.

Znając Laharową „skłonność” do Wietnamek, jakiś akademikowy dowcipniś rozpuścił wiadomość, że Hindus zgwałcił jedną z nich. Oczywiście nikt w to nie wierzył, ale ludzie robili sobie z niego jaja, pytając: „Jak było?” Lahar wściekał się i rzucał nawet do bicia, ale nie za pomówienie o gwałt, lecz za to, że na Wietnamce.

Gdy studia Kofiego i kolegów dobiegały końca, w Etiopii doszło do wojskowego zamachu stanu i władca został zdetronizowany. Wszyscy trzej znaleźli się w trudnej sytuacji, bo byli ludźmi cesarza i ich przyszłość po ewentualnym powrocie do kraju rysowała się czarno. Ze skąpych informacji wiedzieli, że część oficerów przyłączyła się do rewolucji, część porzuciła służbę i wielu z nich rozstrzelano. W ambasadzie nadal byli cesarscy dyplomaci, którzy nie udzielali żadnych informacji. Tak więc Kofi i koledzy nie wiedzieli co robić, nie mieli znikąd pomocy i byli zdani na samych siebie w obcym kraju.

Skończywszy studia, zaraz wyjechałem do innego miasta i straciłem z nimi kontakt. Po kilku latach dowiedziałem się, że Kofi ożenił się z Polką i został u nas. Dalszych losów Zenebe i Dauida nie znam.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • To nie opowiadanie, a literacki reportaż historyczny. Fajny! Zwłaszcza podoba mi się te tajemnicze zakończenie. Pozdrawiam 5
  • Marian 01.10.2021
    Witaj Marku.
    Cieszę się, że się podobało.
    Pozdrawiam.
  • Trzy Cztery 01.10.2021
    Myślę, że mogłeś, Marianie, przyczynić się do tego, że Kofi został w Polsce. Pomogłeś mu w lepszym poznaniu języka, a kontakt słowny pomógł mu w nawiązywaniu innych kontaktów. Ciekawa opowieść i dobrze się czytało.
  • Marian 01.10.2021
    Wielkie dzięki za wizytę i komentarz.
    Możliwe, że pomogłem Kofiemu. Oby.
  • pansowa 02.10.2021
    Fajne są te Twoje scenki życiorysowe Marianie.
    Czyta się lekko, nie są napuszone, ani stylizowane na jakiś inteligencki bełkot.
    Z przyjemnością :)
  • Marian 02.10.2021
    Dziękuję Ci za przeczytanie i miły komentarz.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania