Poprzednie częściBractwo Cierni - rozdział 1

Bractwo Cierni - rozdział 2

Rozdział II — Status quo

 

— Szybciej, Graw! Na boga, są tuż za nami! — zawołał Aedar do swojego przyjaciela, który był za nim.

Obaj pędzili co sił w nogach wąskim i zatęchłym korytarzem. Pochodnie, które trzymali, oświetlały ciemne, bogato porośnięte mchem ściany. Z tyłu dochodziły dziwne dźwięki, wciąż przybliżały się do nich. Coś ich goniło. Graw sapał i dychał, był cały spocony, jego pokaźna tusza zdecydowanie nie ułatwiała mu ucieczki. Zaczynał zwalniać coraz bardziej, znikając w końcu z pola widzenia Aedara. Po chwili rozległ się przenikliwy krzyk.

— Wybacz, Graw — powiedział sam do siebie, żałując, że nie był w stanie nijak pomóc przyjacielowi.

Nie zwalniał kroku. Cokolwiek dopadło Grawa na pewno na nim nie poprzestanie, tym bardziej że napastników było więcej niż jeden. Aedar dobiegł do obszernej komnaty, na tyle wysokiej, że sufit niknął w nieprzeniknionych ciemnościach, mimo wiszących na zdobionych ścianach, pozapalanych pochodni. Przebiegł przez nią, kierując się do jednego z wejść do kolejnych korytarz, lecz niefortunnie poślizgnął się na pokrywającej podłogę kępie szlamowatych porostów, i upadł, rozbijając nos i okulary. Jęknął z bólu. Kiedy usłyszał ten dziwny, klikający dźwięk, obrócił się i ujrzał kroczącą w jego stronę grupę odrażających stworów. Były to skrajnie chude humanoidy, o kredowo białej skórze, wydłużonych kończynach, zakończonych mackami i rozpłaszczonym jak u kijanki ogonie. Były łyse, zamiast oczu miały dwa żółte punkty a usta wyglądały zupełnie jak u pijawki. Pokraczne straszydła szły w kierunku leżącego nieszczęśnika, wystawiając długi niczym szczurzy ogon język.

Gdy jeden z nich podszedł już wystarczającą blisko do Aedara, by zatopić w nim maleńkie, wypełniające owalne usta ząbki, nagle z jednego ze spowitych w mroku przejść wyleciał, wirujący efektownie w powietrzu, toporek. Biały, z niezwykle krótkim styliskiem, toporek wbił się w ciało gotowego do ataku potwora, który w tym samym momencie, od góry do dołu, pokrył się grubą warstwą lodu. Pozostałe zatrzymały się i wyglądały na zdezorientowane. Z przejścia wybiegł po chwili barczysty mężczyzna, z długą, sięgającą do pasa rudą brodą. W lewej dłoni trzymał duży, choć zwykły stalowy topór, prawą dłoń zaś trzymał przy otwartej, przypiętej do pasa torbie, z której wystawało kilka małych stylisk, takich samych jak od toporka, który magicznie zamroził potwora. Brodacz, gdy tylko się pokazał rzucił większy topór w lodową statuę, rozbijając ją na kawałki, jednocześnie podbiegając do niej i odzyskując broń z powrotem. Następnie bez chwili namysłu wyciągnął z torby kolejny biały toporek i cisnął nim, zamrażając kolejne straszydło. Tak właśnie przebiegała ta walka, obcy rzucał, zamrażał, rzucał, odzyskiwał, i znów rzucał i tak nieprzerwanie, aż nie wytłukł całej wrogiej sfory. Straszydła oczywiście próbowały się bronić i atakować przybysza, ale ten po prostu odpychał je większym toporem i zamrażał mniejszym. Aedar nie mógł uwierzyć własnym oczom, nigdy nie widział takiego stylu walki, wymagającego nie tylko ogromnej precyzji, ale też i siły i szybkości, a ten brodacz zdecydowanie opanował go do absolutnej perfekcji. Po niespełna minucie cała komnata wypełniła się lodowymi okruchami. Obcy jegomość spokojnie przeszedł się i pozbierał wszystkie białe toporki, w sumie miał ich siedem, po czym podszedł do leżącego w osłupieniu Aedara i pomógł mu wstać.

— Wszystko dobrze, nie pokąsały cię? — spytał brodacz, gdy go podnosił.

— Kim jesteś? — zapytał, całkowicie ignorując jego pytanie.

— Ja? Nikim ważnym. Ale... wołają na mnie Toporomiot.

 

— Co żeś właściwie robił w tym podziemnym labiryncie? — zadał pytanie brodacz, podczas gdy barman nalewał porządną ilość pitnego miodu do ich kufli.

Karczma, do której postanowili wstąpić, nie była duża, ale ludu był w niej po brzegi. Zapewne z tego powodu, iż za oknem padał śnieg i zanosiło się na nielichą zamieć, a w karczmie nie tylko ciepło od rozpalonego kominka, ale też i przyjemna atmosfera. W wiosce Hricyt Byr każdy znał każdego i woleli oni przeczekać zamieć razem przy miodzie, aniżeli osobno w nie zawsze szczelnych chatach. Aedar pociągnął duży łyk grzanego trunku i zaczął mówić.

— Jestem botanikiem. Wraz z moim świętej pamięci przyjacielem Grawem, przeprowadzaliśmy w tutejszych podziemiach niezwykle ważne badania.

— Jakie?

— Odkryliśmy nieznany dotąd gatunek grzyba z rodzaju Psilocybe, który potrafi leczyć schorzenia natury psychicznej!

— Leczy wariatów? — brodacz zaśmiał się i pociągnął z kufla.

— Mówiąc bardzo nienaukowym językiem, tak — odparł Aedar, poprawiając rozbite okulary na zabandażowanym nosie i także sięgnął po kufel. — ale przez te stwory chyba będę musiał przerwać badania, nie można pracować w takich warunkach.

— Nie martw się, oczyściłem podziemia z Nynungów, już nie będą sprawiać kłopotów.

— Więc to były Nynungi? A to one nie wyginęły?

— Na tych terenach owszem, zostały wytępione, ale całkiem spora ilość żyła sobie na zachodzie, w lesie Kha, a gdy mroczne elfy również zaczęły ostatnio na nie polować, te uciekły i przeniosły się tutaj, na północ. Taka jakby migracja, czy jak to się tam zwie.

— Yhym... zaraz, zaraz, las Kha? Tam mają wstęp tylko mroczne elfy, skąd wiesz co się tam dzieje? Coś kręcisz.

— Wierz lub nie, ale mam kumpla wśród mrocznych elfów. Często piszemy do siebie listy i nawzajem informujemy o sytuacji w naszych światach.

— Ach tak, ciekawe. Ale... czemu właściwie polowałeś na te Nynungi w podziemiach? Jesteś najemnikiem, alchemikiem?

— Poszukiwaczem przygód, tak dokładnie. Słyszałem ploty, że jakieś monstra porywają tutejszych i zabierają pod ziemię, więc postanowiłem pomóc.

— Więc miałem szczęście, że się spotkaliśmy. Gdyby nie ty, byłoby po mnie. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Szkoda tylko, że Graw nie miał tyle szczęścia.

— Więc wracasz teraz do ruin? — spytał Toporomiot, uderzając w drewnianą ladę pustym kuflem i wołając do barmana, by ten jeszcze nalał.

— Chyba tak, muszę zabrać pozostawiony tam sprzęt i próbki... pochować ciało Grawa o ile będzie co chować... i wtedy, najpewniej jutro, wrócę z wynikami do Aradry.

— Jesteś z Aradry?! — zainteresował się Toporomiot. — nigdy tam nie byłem. Jest tam coś do roboty dla kogoś takiego jak ja?

— W Ildr Cinn, mieście uczonych? Para silnych rąk do pracy przyda się na pewno! — powiedział z entuzjazmem.

Obaj dopili swoje kufle do końca. Aedar zapłacił, grzecznie się ukłonił i wyszedł, zanim śnieżyca zaczęła się na dobre. Toporomiot, od teraz już na własny rachunek, postanowił nie przerywać popijawy. Padł głową na blat i usnął dopiero po dwunastu kuflach.

 

Nazajutrz ocknął się ze stosunkowo niedużym kacem. Rozejrzał się po sali, wszędzie leżeli padli po wczorajszym piciu ludzie, acz mniej niż ich było, co oznacza, że część już wstała i wróciła do swoich obowiązków. Nie mylił się, za oknem świeciło poranne słońce. Otrzymał od barmana darmowy kufel zimnej wody, wypił ją duszkiem i wyszedł. Było zimno jak to na północy. Śniegu napadało po kolana, ale ulice były już odśnieżone, więc nie było problemów z poruszaniem się. Wszystkie chatki były w większej części wkopane w ziemię, co zapewniało ochronę przed mrozem. Sklepy z rybami i rybackim sprzętem stały tutaj na każdym rogu. Ludzie żyli tutaj z tego i innego życia nie znali. Toporomiot lubił to miejsce, było w nim coś niezwykłego, wręcz magicznego, mówiąc w przenośni. Idąc wzdłuż głównej drogi spotkał wodza wioski, któremu było na imię Tik. Wódz, dowiedziawszy się, że ruiny są już bezpieczne, wręczył mu zapłatę w postaci srebrnego sygnetu. Toporomiot przyjął ją, choć trochę niechętnie, po czym spytał, czy jest tu coś jeszcze do zrobienia. Tik stwierdził jednak, że nie mają już problemów, z którymi sami by sobie nie poradzili. Mężczyźni pożegnali się męskim uściskiem i rozeszli. Brodacz udał się do kupca, gdzie sprzedał sygnet za mocno zaniżoną cenę, a następnie skierował się do przystani. W tej okolicy nie było traktów przez wzgląd na wiecznie zalegający śnieg i częste zamiecie, jedynym środkiem transportu tutaj była łódź, kursująca raz na dwie doby, na południe i z powrotem. Odpływała zawsze w samo południe, toteż Toporomiot miał jeszcze dużo czasu. Poszedł na sam koniec pomostu, siadł na brzegu, spuszczając w dół nogi i zaczął jeść suszone kawałki mięsa, które przedtem wyciągnął zza jasnoszarego kubraka. Obok niego, na palu, wylądowała mewa, licząca na łatwy posiłek, niestety musiejąca obejść się smakiem. Fale i kry, uderzające rytmicznie o pale podtrzymujące pomost były dla Toporomiota odprężającą melodią. Zaczął cichutko śpiewać:

 

Tam gdzie ogień w hutach płynie,

Tam gdzie miecz się rodzi w dymie,

Tam gdzie w żyłach płynie stal,

To mój dom, góra Shirdar.

 

Tam gdzie diament zdobi gmach,

Tam gdzie woda budzi strach,

Tam gdzie trunków jest nadmiar,

Tam mój dom, góra Shirdar.

 

Pieśń zdecydowanie nie pasowała do tutejszego krajobrazu i temperatury, ale Toporomiotowi to zupełnie nie przeszkadzało. Była to z resztą jedyna pieśń, jaką znał. Po pewnym czasie, jedząc i podśpiewując pod nosem, do jego uszu doszła pewna rozmowa. Rozmawiało trzech rybaków, stojących na pobliskiej łódce.

— (...) Ale co ty za farmazony pleciesz?! — zapytał rybak w szarej czapce.

— Naprawdę, w Zetervi robią teraz wielki pobór, trza pędzić, bo płacą krocie! — oznajmił rybak, trzymający harpun.

— A po jakie morskie czorty? Wojna jest jaka czy co? — nie dowierzał rybak z siwą brodą.

— Tego ni wiem, ale potrzebują wojska i brą każdego. Może na nowej ziemi jakie problemy, ale za taki żołd własną nogę bym oddał! — powiedział ten z harpunem.

— Ja tam ni wiem, dziwne to jakie, ja bym nie lazł tam. Gdyby to za nasz kraj karku nastawić to jeszcze, ale za nie nasz... — stwierdził ten w czapce, robiąc przy tym minę jakby przegryzł cytrynę.

— Jak chcesz, płyń, z bogiem, ja wole ryby i morsy od bitek na mieczyska — rzekł ten siwy.

— Pomrzecie na tym zadupiu bez nadziei, ja się zaciągnę, kawał świata zwiedze, a i złota zarobie — odparł ten z harpunem.

— Jak powiedziałem, z bogiem!...

Rybacy po chwili się rozeszli. Ten, co trzymał harpun, został na łódce i zaczął nim wymachiwać, wyobrażając sobie, że jest rycerzem w srebrzystej zbroi i walczy w pojedynku. „W Zetervi pobór do wojska robią?” — zamyślił się Toporomiot — „Biorą każdego i płacą dodatki? Czyżby coś się działo na nowej ziemi? Niemożliwe. Więc po co? Coś tu śmierdzi”. Rozmyślania przerwał mu widok nowego przyjaciela, Aedara, który właśnie przybył na przystań z ogromnym worem na plecach, od którego uginały mu się nogi.

— Witaj! Myślałem, że się nie zjawisz — przywitał się Toporomiot.

— Ach, witaj! Też tak myślałem, w nocy napadało tyle śniegu, że myślałem, że nie wrócę na czas, bo wiesz, ścieżki do ruin to nie odśnieżają. Więc jednak też płyniesz?

— Tak, nie ma tutaj już dla mnie zajęcia. Podziemia zwiedziłem, ubiłem z dziesięć Lewiatanów i co najmniej trzydzieści Nynungów. Nie ma teraz na północy bezpieczniejszego miejsca.

— A ja mam próbki kilku nieznanych dotąd gatunków grzybów. Gdy pokażę je innym, nie będzie na północy bardziej atrakcyjnego naukowo miejsca — zaśmiał się Aedar.

Godzinę później kapitan łodzi oznajmił, że zaraz będzie odpływać. Botanik, jego nowy przyjaciel i jeszcze kilku innych ludzi zapakowało się prędko na pokład. Łódź odbiła od brzegu i popłynęła wzdłuż brzegu na południe. Wkrótce potem Hricyt Byr zniknęło za horyzontem, teraz zostało już tylko morze, niebo i brzegi śnieżnej pustyni.

 

Osada Fyrkil Undr, jedyny przystanek na morskiej trasie do Telhur, zbudowana była nad niewielką zatoką, do której wpływało się przez stosunkowo wąską szczelinę, wciśniętą pomiędzy dwa imponujące klify. Temperatura była tu odczuwalnie wyższa i choć nadal było widać gdzieniegdzie, pokrywające zmarzniętą ziemię kępy śniegu, czuć było, że mroźna północ pozostała daleko za plecami podróżników. Stojący na dziobie flisak, tytułujący siebie kapitanem, skierował łajbę w stronę przesmyku, oznajmiając, że lada moment dobiją do brzegu. Łajba nie była duża, z jednego jej końca na drugi można było dobiec w ciągu pięciu sekund, może szybciej. Na pokładzie znajdowało się siedmiu pasażerów. Większość z nich przez całą drogę owinięta była foczymi skórami, lecz teraz zaczynali powoli wygrzebywać się ze swoich ciepłych kokonów i szykować się do zejścia na suchy ląd.

— Skąd wiedziałeś, że w tamtych podziemiach są nieznane gatunki, eee... Pszylocyte? — zapytał miotacz toporów, oparty o rufę statku i spoglądający w stronę horyzontu.

— Psilocybe — poprawił go botanik, siedzący obok niego i chuchający w zimne dłonie. — i nie wiedziałem, na tym polegają ekspedycje. Płyniesz gdzieś, w jakieś zapomniane miejsce, gdzie jeszcze żaden naukowiec nie postawił stopy i badasz. Znajdziesz prawdziwy skarb albo zupełnie nic. To coś w rodzaju przygody.

— Znam inną definicję przygody. Opuszczony przed laty zamek, nawiedzony przez duchy i potwory, strzegące ukrytego pod ziemią skarbu w postaci magicznego artefaktu o wysokiej wartości. To jest przygoda!

— Jeden wojuje toporem, inny szkłem powiększającym, każdy prowadzi takie życie, jakie sobie wybrał — w tym momencie botanik zamilkł, przypominając sobie zabitego przez ludojady przyjaciela. Na pewno nie po to zostawał naukowcem, nie dla takiej straszliwej śmierci...

Toporomit, widząc nagle spochmurniałego towarzysza, postanowił podtrzymać rozmowę.

— To co zrobisz z tymi, eee... próbkami?

— Zaprezentuję je moim kolegom i koleżankom z cechu botaników — odpowiedział Aedar, wycierając kręcącą się w oku łzę. — będziemy prowadzili dalsze badania i być może wytworzymy wiele nowych medykamentów, które uratują setki osób na całym świecie.

— No... to by było coś!

Wojownik pogładził się po rudej brodzie, po czym poklepał botanika po ramieniu i uraczył go serdecznym uśmiechem. Ten odwzajemnił się tym samym. Oboje wyjrzeli przez rufę i doglądali, zataczające na niebie szerokie kręgi, albatrosy.

— Na rzyć narwala, co to jest?! — krzyk flisaka obiegł w mig całą łajbę.

Wszyscy pasażerowie zerwali się na nogi i wytężyli wzrok w tym samym kierunku, w którym patrzał ich kapitan. Coś dużego poruszyło się na samym szczycie prawego klifu, rozsypując dookoła tumany lekkiego śniegu. Po chwili pokryty bladozielonymi, przypominającymi pancerz płytami stwór o rybiej aparycji, ześlizgnął się z krawędzi urwiska i poszybował w dół, celując w łódź przewozową.

— Ożeż na jądra smoka, to Lewiatan! — wrzasnął Toporomiot.

Na te słowa wszyscy pozostali pasażerowie, poza Aedarem, padli na deski i zakryli głowę rękami. Kapitan odrzucił długi kij, którym sterował łajbą i wskoczył z pluskiem do zimnej wody.

— To Lewiatan! — gadał w panice botanik. — walczyłeś już z Lewiatanami, ubiłeś ich z dziesięć, sam mówiłeś!

— Po pierwsze, nie na chwiejącej się łodzi pełnej postronnych cywili, a po drugie, ten skurczybyk jest wyjątkowo wielki, to pewno bardzo stary osobnik...

Stwór pikował z dużą szybkością. Poszukiwacz przygód chwycił za jeden ze swoich mrożących toporków, zamachnął się i rzucił. Broń zawirowała i trafiła napastnika w bok, tuż przed lewą płetwą. Stwór zaryczał, gdy część jego ciała zamarzła. Zmienił kierunek lotu, zawadził płetwą o taflę wody tuż obok łodzi i wzbił się w powietrze, szykując się do ponownego ataku z góry. Jeden topór to za mało, żeby pokonać tego giganta, toteż miotacz toporów ściskał już w dłoni kolejny. Lewiatan znów zapikował. Tym razem dostał magicznym ostrzem prosto między wielkie, czerwone oczy. Lód pokrył niemal cały łeb tak, że nie był w stanie zaryczeć, gdyż jedna warga przymarzła mu do drugiej na amen. Znów zmienił tor lotu, szurając brzuchem po powierzchni wody, ledwo unikając zderzenia z łodzią. Toporomiot wyskoczył jak z procy za burtę i złapał się cudem za ogon odpływającej maszkary. Przebiegł jej po plecach i z okrzykiem wbił trzeci toporek w sam środek grzbietu. Potwór przemienił się w jednej chwili w martwą, lodową bryłę. Fakt, iż był zanurzony w wodzie, tylko ułatwił całą sprawę. Bohaterski rudzielec pozbierał, tak jak po poprzedniej potyczce, swoje topory, po czym odłupał fragment lodu z płetwy Lewiatana i użył jej jak tratwy, dzięki czemu zdołał powrócić na pokład łajby. Przywitały go oklaski i poklepywania wdzięcznych za ocalenie życia pasażerów. Nawet flisak, który dopiero co wyszedł z wody, cały mokry i przemarznięty, wyszedł spod warstwy ciepłych skór, podszedł do niego i uścisnął mu dłoń, niemal zalewając się łzami radości.

— To Toporomiot! — krzyknął jeden z pasażerów, stojących z tyłu tłumu. — nie byłem pewny z początku, ale teraz mam pewność. To on, wraz z innymi bohaterami na zlecenie króla popłynął do nowej ziemi, gdzie ocalił kolonię i może nawet i całe królestwo!

Na dźwięk tych słów ludzie znów zaczęli wiwatować i dziękować swojemu herosowi. Ten jednak, z niewiadomych przyczyn nagle stracił humor, przepchnął się przez otaczających go wielbicieli i poprosił kapitana, by czym prędzej dobił do portu, bo nie czuje się za dobrze.

 

Fyrkil Undr była o wiele większą osadą niż Hricyt Byr, tak dużą, że aż dziw, że nie posiadała jeszcze statusu miasta. Port tętnił życiem, kupcy z północy i południa handlowali nieprzebranymi ilościami towarów, wszędzie stały beczki, skrzynki i worki. Po dobiciu do najbliższego wolnego pomostu większość pasażerów wysiadła, pozostał tylko młodzieniec z harpunem i nasi dwaj podróżnicy. Kapitan, przemoczony do suchej nitki, udał się do wybudowanej na pomoście niewielkiej, drewnianej budki i po krótkiej rozmowie zmienił się z innym kapitanem, wyglądającym bardzo podobnie do niego, najprawdopodobniej brat. Aedar, do tej pory stojący z boku w lekkim oszołomieniu, w końcu zdecydował się podjąć rozmowę.

— Toporomiot? Ten Toporomiot?! Myślałem, że to tylko zbieg nazw, że ten znany Toporomiot jest przecież nadal na nowej ziemi, bo gdzie indziej niby miałby być?! Jesteś niepokonanym bohaterem, opływającym w skarby strażnikiem królestwa! Co ty tutaj robisz?! Czemu wróciłeś?

— Czego się wydzierasz? Głowa mnie boli — rzekł brodacz, przykładając dłoń do czoła.

— Na nowej ziemi, wraz z resztą twojego bractwa, powinieneś bronić ludzi przed złem, do tego wyznaczył was król, nieprawdaż? Po co wróciłeś? Tu nic złego się nie dzieje, przynajmniej nie na tyle złego, żebyś musiał się tym osobiście fatygować. Czyżbyś dostał jakieś tajne zadanie od...

— Status quo — przerwał mu brodacz, z wyraźnym poirytowaniem na twarzy.

— Status quo? — powtórzył ze zdziwieniem botanik.

— Kiedy król Uris zaproponował nam podróż do nowej ziemi, wszyscy byliśmy podekscytowani — podjął po chwili namysłu. — ale po jakimś czasie coś... coś się zmieniło. Ciągle robiliśmy to samo, ciągle walczyliśmy z tym samym... i dostawaliśmy za to złoto, dużo złota... za dużo. Zmieniliśmy leśne obozowiska na pokoje z czystą pościelą i zawsze pełną miską. Nikt już nie myślał o przygodach, lecz po prostu o zarabianiu pieniędzy, przestaliśmy... przestaliśmy odczuwać radość z przygód. Zmienił się status quo. Dlatego wróciłem, nie mogłem tak żyć, zwykły żołnierz, nie wolny, nie... sam nie wiem jak to określić. Ale dlatego wróciłem. Tutaj... tutaj czuję się dobrze. Nie jestem znany, ludzie nie kłaniają mi się w pas, nie modlą się do mnie, dziękują tylko wtedy kiedy faktycznie im pomogę, z dobroci serca, nie dla ich majątku. Znów jestem zwykłym poszukiwaczem przygód. Zachowałem swój status quo.

Aedar, choć początkowo zupełnie tego nie rozumiał, po chwili doszedł do tego. Chciwość i pycha. Zwykła ludzka chciwość i zwykła ludzka pycha niczym pleśń na plasterku żółtego sera. To z tym walczył i to temu się opierał, dlatego wrócił na kontynent, gdzie nikt nie zna jego twarzy, a tylko część kojarzy go z przydomku. Jego zadaniem było pomóc koloni bezpiecznie się rozwinąć, zadanie to wykonał, więc odszedł, nic go tam nie trzymało, nie dla niego sława i luksusy...

— Uwaga! Łódź zaraz odpływa! Proszę wsiadać! Następny przystanek Telhur! — głos nowego kapitana przerwał potok myśli.

 

Telhur nad ujściem rzeki Nefedort był stolicą Northland. Choć pod względem wielkości i liczby ludności nie mógł równać się ze stolicami innych państw, to jednak nie brakowało mu niczego. Szeregi szarych budynków, poprzeszywane wąskimi uliczkami, wypełnionymi kramami i szyldami najróżniejszych przybytków wypełniały niewysokie mury obronne, otaczające pół pierścieniem miasto. Aedar i Toporomiot zrzucili z siebie zimowe kurtki, nie było już potrzeby ich nosić, i zeszli z pokładu wraz z pozostałymi podróżnymi. Szli brukowaną, nadbrzeżną uliczką w stronę wielkiego mostu na zachodzie, łączącego dwa miasta po obu stronach rzeki oraz dwa królestwa.

— Widzisz ten most, o tamten? — zapytał Botanik, wskazując placem, z nieukrywaną radością, na konstrukcję z szarego kamienia, liczącego przynajmniej pięćset metrów długości. — gdy tylko go przekroczymy, będziemy już na terenie Aradry, w mieście zwanym Siahku. A stamtąd to już prosta droga będzie.

— Co? Ach, tak, tak, to świetnie — brodacz zapatrzył się na mijane przez nich stoisko z bronią, gdzie skupił uwagę na ocenie jakości ich towaru. Ocenił go nie najgorzej.

— Nie mogę się doczekać, żeby przedstawić wyniki badań... a i ten plecak też zaczyna już ciążyć — rzekł, poprawiając uwierający go pasek.

Brukowaną uliczkę wieńczyły wysokie stopnie wytartych i popękanych schodów, pozwalających dostać się na most. Faktycznie był długi a jego przytłaczająca, niewymiarowa wielkość, dająca się odczuć, gdy już się na nim stanie, dawała do myślenia nad własną małością. Botanik z trudem wdrapał się na schody, przy ostatnim kroku wspomógł go towarzysz. Środkiem mostu biegła również brukowana ulica o szerokości przynajmniej piętnastu łokci. Kto zbudował tego kolosa i jak długo mu to zajęło aż ciężko sobie wyobrazić.

 

Coś było nie tak, coś Aedarowi nie pasowało w tej otulonej mgłą scenerii. Byli już bardzo blisko środka tytanicznej konstrukcji, kiedy uświadomił sobie co było nie tak. Brakowało tu ludzi. To znaczy, mijał kilku jegomościów, ale zazwyczaj trwa tu istna kawalkada wozów, koni i podróżnych. Czyżby to dlatego, że zmierzcha? Nie, to nie może być to... W centrum mostu wybudowana była szeroka, acz niska brama, otoczona basztami i obsadzonymi nań wartownikami z obu królestw. Z oddali wyglądała jak prawdziwa twierdza. Było to przejście graniczne, zazwyczaj otwarte dla nieprzerwanego potoku ludności, tym razem jednak zamknięte na trzy spusty. Przed bramą stał żołdak, miał hełm z przyłbicą i halabardę, był wysoki i stosunkowo chudy.

— Czego tu? — odezwał się, biorąc halabardę w oburącz. Przybysze zatrzymali się.

— Do Aradry, do Ildr Cinn zmierzamy, panie — wyjaśnił Aedar, robiąc jednocześnie krok do przodu.

— Glejt okazać!

— Jaki glejt? — zdziwił się bardzo Aedar, prostując skrzywione od ciężkiego bagażu plecy — nic nie wiem o żadnych glejtach. Jestem z Aradry a ten tutaj jest ze mną. Mieszkam w Ildr Cinn, wracam z wyprawy naukowej.

— Glejta trza, kapitan godał, rozkaz taki. Ni ma, zawracać!

— Ale... — nie wiedział co powiedzieć. — ja tam mieszkam, to mój kraj. Byłem dłuższy czas daleko stąd, nic nie wiedziałem o żadnych glejtach, ale ja muszę do domu!

— Ni ma glejta, nie przejdzie! — strażnik zaczął wymachiwać groźnie drzewcem. Z okien baszt wychylili się dwaj kusznicy, wyraźnie zaciekawieni sytuacją na dole.

— Ale ja muszę! Wracam do domu! Mam próbki do pokazania, czekają na mnie! — Aedar zbliżył się do wartownika. To był jego błąd.

— Wymiataj stąd, psi synu! — żołnierz mocno odepchnął natręta do tyłu.

Aedar zachwiał się, przez zbyt ciężki plecak stracił równowagę, zrobił parę niemożliwych do zatrzymania kroków w tył. Potknął się o niską, niesięgającą do kolan balustradę. Wypadł przez nią. Toporomiot rzucił się na ratunek. Złapał botanika za rękę, lecz ten ważył zbyt wiele i nie był w stanie go wciągnąć z powrotem.

— Nie utrzymam cię — powiedział, stękając z wysiłku. — zrzuć naplecnik!

— Nie! Tam mam wszystko, próbki, notatki...

— A życie to też tam chowasz?

Botanik myślał co zrobić. Za długo, więc Toporomiot pomyślał za niego. Wyciągnął wolną ręką topór zza pleców i ciął nim w jeden z pasków, przerywając go, ale jednocześnie nie raniąc przy tym ratowanego. Drugi zsunął się sam z ramienia wiszącego i spadł. Spadał długo, zanim nie zatrzymała go rzeka. Aedar patrzył ogłupiały na zanikający w wodnej toni zielonkawy materiał, zabierający ze sobą ostatni miesiąc jego życia. Toporomiot wciągnął druha na most, po czym spojrzał na niedoszłego zabójcę, który wydawał się kompletnie nie przejąć całym zajściem i po prostu sobie stał oparty o bramę, i skierował nań ostrze swej broni.

— Rozum żeś postradał, baranie w ciemię tłuczony?! — wyzwał go brodacz.

— Że jak... och, ty psi czorcie! — wartownik znów podniósł halabardę, traktując słowa rudego nie tyle jako obrazę jego samego, ale jako obrazę żołnierza na służbie. Nie odbiło się to także echem na kusznikach, którzy wycelowali swe ostre końce bełtów w awanturujących się rozbójników.

— Straże, do mnie! — krzyknął wartownik.

Toporomiot nie czekał, by bliżej poznać jego znajomych, zarzucił więc przyjaciela na plecy i czym prędzej zaczął biec w przeciwną stronę. W pogoń za nimi rzuciło się trzech zbrojnych. Kusze na szczęście nie szyły do nich, byli w tym momencie zbyt łatwym dlań celem. Toporomiot, pomimo ciążącego na karku Aedara, rozwinął szybkość wystarczającą, aby zostawić pogoń z tyłu. Lawirował między ulicami Telhur długo jeszcze po tym, jak żołdacy zaniechali pościgu. Gdy wreszcie zmęczenie dało o sobie znać, zatrzymał się. Akurat obok usytuowanego pod miejskim murem kamienia. Posadził na nim towarzysza, po czym sam klapnął obok, na żółtawej trawie. Przetarł czoło rękawicą, było wilgotne.

— Moja praca... moja i Grawa... w rzece... — majaczył botanik, wciąż otumaniony zaistniałym zdarzeniem. — czemuś to, na bogów, uczynił?!

— Proszę, nie każ mi tego tłumaczyć.

Aedar zamilkł. Chyba zrozumiał co było cenniejsze.

— Ale co ja teraz zrobię? Nie mogę wrócić do domu, a nawet jeśli zdołam, to z pustymi rękami? Wyśmieją mnie, wyrzucą z cechu, jestem skończony!

Miotacz toporów sięgnął za kubrak i wyjął małą piersiówkę, z której po chwili pociągnął kilka solidnych łyków i na wpół pustą podał botanikowi, ten jednak odmówił, odwracając głowę w przeciwną stronę. Nie zrażając się, samotnie dokończył trunek do ostatniej kropli. Aedar poczuł jego zapach na odległość, to nie było byle co, to było coś naprawdę mocnego.

— Hej, przyjacielu... — zagadał brodacz.

— Co?

— Chcesz zobaczyć mroczne elfy?

Zapadła cisza. Botanik nie odpowiedział. Nie musiał. Brodacz już znał jego odpowiedź.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania