Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
W SZPONACH ŚMIERCI: BRAKOWAŁO TAK NIEWIELE
Gnałem przed siebie resztkami sił, nie czując nóg. Nawet krew, która ściekała strużkami z porozrywanych mięśni, nie była w stanie wpłynąć na mózg i zażądać, abym stanął.
To, co było za mną, tylko na to czekało.
Atakowało z zaskoczenia, pastwiąc się nade mną, jak lew nad upolowaną zebrą.
Widziałem dołem oczu, jak stawiam kroki, ale nie kontrolowałem; tak, jak bym chciał, nacisku na nie.
Były nie moje!
Współgrały z ciałem, więc… może jednak do mnie należały, ale oddzieliły swoje elementarne cząsteczki od organu dowodzącego i gubiły rytm, coraz bardziej zostając z tyłu?
Oddychałem głośno, chłonąc chłodne powietrze do przeforsowanych płuc, jak wisielec, próbujący cofnąć czas.
Poczułem gorąc w dole pleców i przenikliwy, rwący ból w okolicach kości ogonowej.
Nieomal nie upadłem, wytrącony z równowagi delikatnym szarpnięciem, jakby ktoś zarzucił na mnie pętlę i próbował zatrzymać bieg.
Wokół słyszałem szepty, ale kąciki oczu nic nie widziały, poza mrokiem i gęstwiną drzew, przez które próbowałem się przedrzeć od jakiegoś czasu.
Po spoconych pośladkach ewidentnie coś ciekło, a raczej wżynało się w nie, jak ostrze noża w dorodny pomidor, naruszając powłokę.
Nie było dobrze – wiedziałem to.
To coś było coraz bliżej i rozgrzewało ciało do walki jak bokser przed gongiem.
Stawy zachrobotały jak kości skazańca przepuszczane przez koło tortur.
Zarzuciło mną, tylko po to, aby kolana mogły stracić stabilność, rozjechały się, nie pozostawiając mi wyboru.
Nałykałem się czarnej ziemi, kiedy runąłem jak długi, nie za bardzo zdając sobie sprawę, dlaczego mnie zawiodły?
Gorycz w ustach była tak silna, że paliła tchawicę, pozbawiając przerażony intelekt świeżego powietrza; nie potrafiłem oddychać, chociaż nozdrza chłonęły życiodajny tlen, lecz ten nie przepływał przez zatkaną dyszę.
Na tamten moment – nie istniał.
Musiałem wstać, ale nie potrafiłem dźwignąć osiemdziesięciu jeden kilo żywej masy z tego wilgotnego podłoża.
Na smaganych ostrym wiatrem plecach, który uginał czubki drzew, nadal czułem to coś, co wtargnęło do mojego wnętrza i rozgościło się pomiędzy śledzioną a wątrobą, podgryzając i szarpiąc, jak hiena – padlinę.
Zawyłem z bólu, robiąc konkurencję wilkowi, podczas pełni. Próbowałem to odkaszlnąć, wyrzygać, lecz na marne.
Wciąż we mnie tkwiło, przerzedzając organy.
Wzdrygnęło mną, kiedy zdołałem wznieść tułów do pozycji siedzącej, a ciepły oddech – nienależący do mnie – chuchający delikatnie na pulsującą szyję, wywołał gęsią skórkę, która uniosła włoski ku górze.
Konie był bliski.
Odzyskałem oddech, wyplułem zgniłą darń z buzi i zamarłem ponownie. Spuściłem głowę, brodę przycisnąłem do piersi i obserwowałem przez cienki podkoszulek, jak brzuch tańczy kankana w rytm niemej muzyki.
Skuliłem dłonie w pięści i waliłem po nim, chcąc powstrzymać to coś, co pełzło właśnie do mojego przełyku. Odruchowo zmieniłem taktykę i rozczapierzonymi palcami, próbowałem wydrapać intruza, robiąc sobie w okolicy pępka dziury tak głębokie, że połowy palców były w nim zanurzone.
O dziwo, nie czułem bólu; tak samo zresztą, jak nic poza ciepłymi flakami i krwią, otulającą moje nadgarstki. Sięgałem coraz głębiej do wnętrza, poszukując skarbu, który gdzieś tam był i nie zamierzał zostać odnaleziony.
Wyszarpnąłem czerwone dłonie z ciepłego ciała, patrząc, jak coś szklistego zwisa mi spomiędzy palców.
„O ja pierdolę”, tylko tyle słów wytworzył mózg. Więcej nie potrafił.
Uśmiechnąłem się pod nosem, a raczej coś naciągnęło kąciki ust, zmuszając do tej właśnie czynności. Osobiście, do śmiechu było mi daleko.
Jak robot, zaprogramowany na jedną czynność, szarpałem ile sił i wyrywałem wszystko, co napotkały podkurczone palce, po to, tylko aby dorwać tego skurwiela, który zawłaszczył sobie moje ciało.
Byłem pusty w środku, jak balon, a tajemniczego osobnika – brak.
Zerknąłem głębiej, ale napotkałem tylko rytmicznie bijące serce, pomiędzy mięsistymi żebrami i krew, która jakimś cudem jeszcze do niego dopływała.
Namierzyłem pasożyta – przesuwał się leniwie po ściankach przełyku.
I tak już nie żyłem, więc co mi zależało.
Pochwyciłem w okolicy grdyki i jednym, mocnym szarpnięciem badałem anatomię tchawicy, dusząc ją ile sił w ociekających krwią palcach. Wyszarpnąłem wszystko, wraz z migdałkami i językiem, który i tak mi się do niczego nie przyda.
Krew chlusnęła, plamiąc tors i uda. Więcej nie kapała, bo wyleciała wszystka. Żyły nie pulsowały – były puste.
Coś ze mnie wyskoczyło i wpełzło pod popękaną ziemię. Nie zdążyłem zauważyć co, bo bardziej interesowały mnie moje wnętrzności, których było wokół mnie tyle, że bigos można było gotować.
Otworzyłem dłoń i dorzuciłem do gara kawałek przełyku, wodząc załzawionym wzrokiem po kałużach krwi i poskręcanych jelitach, poprzeplatanych mięśniami i soczystym mięchem.
Padłem na lewy bok, wybałuszając przekrwione gałki oczne.
Umarłem.
W tym mrocznym i pełnym nieodkrytych miejsc lesie nie wszystko pochodziło z tego świata. Gdybym nie otworzył zdradzieckiej skrzynki, która wyrosła przede mną, jak spod ziemi, może siedziałbym teraz przy stole, w tym domu, który zobaczyłem jako ostatni, zanim oczy zaszły mgłą.
Przed czym uciekałam?
Nie wiem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania