Brat pani Jasi
Tam, gdzie z czarnej ścieżki wyrastał rozłożysty kasztan, tkwiła wśród sztachet przekrzywiona bramka. Żeby wejść na podwórze, trzeba było podnieść obręcz splecioną z grubego drutu. Po prawej, za niskimi palikami, kwitła cebula i koper, po lewej piwonie. Przy drewnianej ścianie, pod białym okienkiem, umierała wśród nagietek umęczona malwa. Dwa popękane schodki, sień. Moja piękna, rozgrzana słońcem, trochę już spocona między piersiami mama nabierała chłodnego, ciężkiego powietrza i pukała do pomalowanych żółtą farbą drzwi:
– Przyszłyśmy na przymiarkę, pani Jasiu.
Niziutka, pachnąca octem krawcowa, z włosami zabezpieczonymi płaskimi zapinkami od lokówek, kiwała głową i zapraszała gestem do środka. Nic nie mówiła, bo w zaciśniętych ustach trzymała szpileczkę z zieloną główką. Wchodziłam przestraszona. Nie bałam się, że za chwilę będzie wsuwać na moje gołe ciało materiał spięty igłami. Nie męczyło mnie podnoszenie i opuszczanie rąk, kiedy doczepiała rękawy. Stałam nieruchomo w oparach octu, kiedy krążyła wokół, podpinając i regulując długość nad kolanami. Bałam się mężczyzny, który siedział na krześle stojącym w sąsiadującej z pokojem kuchni. Za jego plecami wisiała makatka z wyszywaną niebieską nitką kobietą, nalewającą wyszywaną wodę do wyszytej miski. Mężczyzna, ubrany w granatową koszulę, miał na głowie wzorzystą, okrągłą czapeczkę. Przerażała mnie jego biała, okrągła i gładka jak kluska twarz, i tak samo białe i gładkie dłonie, złożone na gałce jasnokremowej laski. Miał nieruchome, wąskie usta, podobne do ust pani Jasi i czarne okulary. Wydawało się, że zza szkieł patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Że mnie oczami pochłania. Obiera z kretonu w pomarańczowe kwiatuszki, tak, jak się obiera jabłko, że wypluwa czerwony sznureczek, który zastępuje guziki, że wzrokiem pruje strzępiący się szyfon w cieniowane chabry, albo ściąga fioletowo-bordową, zimową flanelkę we wzorki w kształcie psich łapek. Że niszczy te wszystkie, ledwie sfastrygowane ubranka. Że nic mu się nie podoba.
Moja piękna, rozgrzana słońcem, pachnąca wilgocią mama, chciała, żebym nosiła niepowtarzalne stroje, jedyne na świecie, takie, jakie dla mnie wymyślała. Dbała o mnie. Codziennie rano, w trosce, żeby skażona chlorem woda nie wywołała alergii, przemywała moją skórę najlepszym nawilżającym mleczkiem, a później ustawiała mnie przed ogromnym lustrem i stając za plecami rozpoczynała ceremonię czesania. Rozczesywała najpierw końcówki, później, chwytając pasma coraz wyżej, dochodziła do skóry głowy. Włosy łaskotały plecy i ramiona. Były chłodne i ciężkie. Patrzyłam na swoje odbicie. Na moją szczupłość w białej koszulce. Zamykałam oczy i odbierałam dreszcze spod zębów grzebienia, spod powolnych palców mamy. Pojękiwałam cicho, kiedy pociągała mocniej, splatając ścisłe warkocze i oddychałam z ulgą, kiedy, kończąc poranny rytuał, wplątywała w nie szerokie, uprasowane poprzedniego dnia wieczorem i rozwieszone na oparciu krzesła, granatowe, starannie obrębione przez panią Jasię ciemną, sztywną nitką, wstążki.
– No, już – mówiła i nabierała więcej powietrza, a ja otwierałam oczy i patrzyłam, jak teraz nawija na zapałki kawałeczki waty, ślini je i dokładnie czyści moje uszy. Później wkładała mi przez głowę chłopkę w łączkę, sznurowaną z przodu, albo czerwoną, z białymi guzikami, albo jasnoszarą, z koronką i mereżką. Nie nosiłam falban, bufek i żabotów. Sukienki były proste. W większości z miękkich tkanin.
Pani Jasia wyjmowała szpilkę z ust i zapraszała za tydzień po odbiór.
– Mamo. Dlaczego mąż pani Jasi jest zawsze w czarnych okularach?
– To nie mąż. To jej brat. Niewidomy.
– Niewidomy?
Któregoś dnia, kiedy przyszłyśmy odebrać gotową sukienkę, pani Jasia poczęstowała mnie migdałem. Nigdy wcześniej nie jadłam migdałów.
– Zdejmij skórkę, ze skórką jest gorzki – powiedziała mama.
Więc najpierw, po kryjomu, zjadłam kawałeczek ze skórką, a dopiero później oskrobałam resztę paznokciem.
Komentarze (13)
Gratuluję tekstu.
Zostawiam 5
Aż to "widać" I początek z przekrzywioną furtką. Niczym tajemny ogród:)↔Pozdrawiam:)↔5
P.S→Tak nieco styl mi przypomina dawnego autora ↔W. Wharton. Też ciekawie pisał, o "zwykłych niby sprawach"
Jak zwykle smakowita porcja ziarenek.
Serdecznie :)
Dziękuję za słowo. I tu, i tam...
Pozdrawiam!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania