Bruk
Ominęło mnie bycie Człowieko-domem a i Człowieko-ogrodem czy -samochodem nigdy nie byłem, przez jakiś czas jednak byłem Człowieko-brukiem – katastrofa. Bycie Człowieko-czymś tam polega na obsesyjnym myśleniu o czymś własnie, i przywiązywaniu nadmiernej wagi do czegoś.
Pokrótce wyjaśnię na czym polegało moje bycie Człowieko-brukiem. Podjazd pod dom został wybrukowany jesienią, późną jesienią i wkrótce potem spadł snieg przykrywając go maskujacym puchem a wiosną, gdy stopniał, odsłonił plamy po oleju kapiącym z silników parkujących na podjeździe i małym parkingu samochodów – szok!
Pamiętam to jakby to było godzinę temu. Wylazłem se przed chałupę w samych gaciach żeby sie ponapawać widokiem pięknego, wilgotnego, a przez to nieomal czarnego bruku którym żaden najbliższy sąsiad pochwalić się nie mógł, gdy wtem zobaczyłem, że w miejscu w którym mocne słońce wysuszyło już kostkę, nierównomiernie zmienia ona barwę pozostając ciemną w miejscu w którym powinna już jaśnieć.
Zapaliłem papierosa, a potem następnego odpaliłem od tego pierwszego by wyjarać tak całą paczkę w oczekiwaniu na cud wyschnięcia czegoś co już było pozbawione wilgoci, bo zakonserwowane cieczą kapiącą z tego przeklętego gruchota którym przyjechała ta larwa pytająca o pokoje do wynajęcia. Przyjechało to wstrętne babsko z jakimś swoim gachem, który pewnie zdradził wspaniałą żonę z tym pudłem starym które zbrukało mój idelny podjazd wyciekiem substancji oleistej – oj, bo dostanę zaraz szału!!!
Zacisnąłem zęby z bezsilności, perlisty pot wystapił na mych skroniach, wzrokiem szaleńca powiodłem po mokrym i jeszcze przykrytym topniejącym sniegiem bruku; to przecież tam, przez cały tydzień stał ten Fiat tego rozlazłego typa któremu tak z gęby jechało – ło Matko Boska! – i ja mu pomogłem jeszcze walizy wnosić, a gdy wyleciały mu z łap dwa słoje gołąbków i się na lodzie rozbiły, to mu powiedziałem, że nic się nie stało i nie ma sie czym przejmować! Przecież to zostało na lodzie, a ten lód teraz topnieje!! – pociemniało mi w oczach i na moment chyba straciłem przytomność, bo następne co pamiętam to to, jak leciałem z dwoma kartonami żeby podłożyć je pod auta stojące na podjeździe.
Siedziałem tak paląc coraz mniej, coraz bardziej zwieszając głowę bo wysychający podjazd ukazywał ogrom zniszczeń – tu, tam, i jeszcze tam, a tu to nawet plama na plamie w plamie…jak przed jakąś Biedronką, albo Lidlem – ożeż w morde.
Pozbierałem się jakoś. Metodą prób i błędów wynalazłem – mieszając płyn do mycia naczyń z proszkiem do prania w odpowiednich proporcjach – miksturę, dzięki której, jeśli ją nałożyć i dobrze twardą szczotką wetrzeć a potem spłukać, mozliwe stało się usunięcie plam z bruku. Do rytuału dnia codziennego weszło teraz szorowanie bruku, bo zawsze gdzieś coś kapło – schiza totalna. Aż w końcu, jednego dnia bramka sie rozsunęła i na teren mej rezydencji weszła urocza para z małym dzieciątkiem trzymającym w rączce loda z trzema gałkami – wbiłem paznokcie w kij od szczotki. Pani pytała o pokoje, pan podziwiał góry, a dzieciątko wskazało rączką na naszego uroczego pieska przy okazji strącając na bruk jedną gałkę – łzy polały się po mych policzkach, cichy skowyt wydobył się z piersi, szczota wysunęła się z paluchów.
Przegrałem i bitwę, i wojnę lecz wtedy, dostrzegłem motylka przelatującego, śpiewającego ptaszka i bzyczącą pszczółkę. Podbiegłem zalany łzami tym razem wzruszenia do mojej żony która, zrzuciwszy chustkę z głowy niczym nimfa, w radosnym pląsie zakrzyknęła – dalejże mój luby! przed siebie, do świata, do miłości i uniesienia! I tak pobiegliśmy razem trzymając się za ręce, po rosie, zostawiając za sobą wszystko, przez łany pszeniczne w kierunku zachodzącego słońca a amerykańscy żołnierze nam salutowali.
THE END
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania