Bucze futurystycznie

Rzecz jest w dużej mierze o energii miejsca, o Buczu. Wielu już pisało o Buczu. Polecam legendę “O zapadniętym kościele” Walentego Krząszcza. W pobliżu tajemniczej góry znajduje się dworek rodu Kossaków, w którym przez lata mieszkała i tworzyła autorka słynnej “Pożogi”.

**********************************************************************

Zawsze kiedy tu przychodziłem, ogarniał mnie przedziwny stan umysłu – rodzaj senności doprawionej szczyptą smutku. To pewnie pod wpływem tych starych pokręconych drzew, które uginały się pod naporem grudniowego wiatru, odczuwałem melancholię, taką samą, jakiej doświadczam, gdy spoglądam na współczesny bezmiar rozkładu. Ich konary i pomniejsze gałązki, czarne i właśnie przez tę czerń skontrastowane z barwą śniegu, wplotły się tu i ówdzie w objęcia swoich dalszych i bliższych sąsiadów, jakby starały się zespolić w jakąś organiczną całość wyższego rzędu, która jest zdolna myśleć i przeżywać kolektywnie ostatnie akordy trwania. Przed oczami stały mi teraz twarze obcych ludzi, którzy dawno pomarli, a którzy z całą pewnością pamiętali lepsze, a nade wszystko bezpieczniejsze czasy. Gdzieniegdzie prym wiodły i rzucały się w oczy cherlawe jabłonki i grusze, również pokręcone i spróchniałe, tak słabe i podatne na działanie mrozu, tak do bólu przerzedzone.

Na ugorze, na polnym wygwizdowie ujrzałem parę długaśnych kikutów niedorżniętej kukurydzy, lekko przyprószonej śniegiem, zaś w pobliżu ścieżki – jakieś krzaki przywodzące na myśl koronę cierniową Chrystusa i przechodzące w wyższych partiach w nadpróchniałe drzewostany – całe witki, wstążki i pasma ciągnącej się kilometrami beznadziei. To było właśnie Bucze – niewielkie wzgórze na Śląsku Cieszyńskim.

Godzina była już późna i zacierały się kontury, a rzeczywistość stawała się mętna i niepewna. Z szarówki w zaułkach zmierzchu wypełzały przeróżne dziwne i nienazwane cienie – dzieci szarej godziny. Wstawały, wypełzały i jeszcze śmielej prostowały członki. A im śmielej je prostowały, tym bardziej robiło się upiornie. I tak na każdym kroku i zza każdego zakamarka Bucza dopadała mnie jakaś nieopisana wręcz, niewysłowiona tajemnica, a każdy przedmiot, każdy kamień i drzewo zaczynało mamić i zwodzić. Lubiłem, przyznać to muszę, te sztuczki wyobraźni, w ramach których na jednym krańcu znajdowała się dzika przyjemność i pożywka dla intelektu, a na drugim blady strach.

Kiedy wreszcie zaszło słońce i zza wzgórza zaczęły napływać śniegowe chmury o tak niezwykłej barwie, poczułem się obco i niepewnie. Przyspieszyłem więc kroku, rozglądając się bacznie. Od czasu do czasu przystawałem, nasłuchiwałem i oglądałem się za siebie. Na szczęście niczego szczególnego nie zarejestrowałem, a jedyne, co zwracało uwagę, to delikatny wiaterek, który szumiał w koronach drzew i wyśpiewywał wkoło jedną i tę samą, znaną chyba na całym świecie kołysankę: „li, li, li”. Nikt mi z boku ani z przodu drogi nie zachodził i nie miałem żadnego tak zwanego ogona. W ogóle nikogo, żywej duszy nie widziałem, a okolica zdawała się być całkiem wymarła. I nawet w pewnej chwili, tam gdzieś het, het wysoko, zauważyłem radośnie zbiegającą od strony Bucza sarenkę. Cóż za piękne i zwinne stworzonko! Doprawdy istny przyrodniczy cud!

Sarna była coraz bliżej i wcale się mnie nie bała. Jej gibkie cewki i racice wydawały mi się dziwnie znajome. Uwielbiałem zwierzęta, a szczególnie jelenie, kózki i owce. Ubóstwiałem podziwiać te bydlątka w ich naturalnym środowisku, na halach, łąkach i górskich pastwiskach, w zagrodach, bacówkach i lasach wszelakich. I z tego wszystkiego zapomniałem, jak potwornie się spieszę i jak strasznie muszę być teraz czujny i uważny.

Znajdowała się już blisko, o wiele za blisko, prawie się ze mną witała i wcale to a wcale nie czuła przede mną lęku, nie zdradzała oznak żadnego respektu przed człowiekiem. A przecież powinna była zdradzać. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. Gdy przystanęła i dokładnie się jej przyjrzałem, okazało się, że nie jest to żadna sarna ani inne zwierzę. Struchlałem w jednej sekundzie i gorący pot zaczął spływać mi po policzkach, a fala gorąca uderzyła do głowy. Zobaczyłem, że od strony skarpy zstępował jeden z tych plugawych i śmiertelnie niebezpiecznych dronów nazywanych fachowo pełzaczami. I już mnie chyba nawet zauważył, bo ruszył w mym kierunku. A więc to, co brałem początkowo za siutę, ten dziwotwór, było tak naprawdę jedynie ułudą, było spektaklem upiornej godziny.

A wszystko przez to, że w roku dwa tysiące pięćdziesiątym, a więc dziesięć lat temu została wprowadzona przez Światowy Rząd Myślących Maszyn godzina policyjna. Ludzie nie mogli swobodnie się poruszać ani wychodzić z domu po zapadnięciu zmroku. Przestrzegania godziny policyjnej pilnowały bezlitosne roboty, działające na zasadzie poduszkowca i patrolujące każdą jedną dróżkę, każdą najmniejszą nawet górską czy leśną ścieżkę, nie mówiąc już o głównych arteriach miast i miasteczek, o wiejskich gościńcach czy placach targowych i przykościelnych, a także wszelkich innych tak zwanych miejscach publicznych. Pełzacze były niezwykle ciche, zwrotne i dobrze uzbrojone. I były groźne, cholernie groźne. Nie chciałbyś, nikt by nie chciał spotkać tych mechanicznych monstrów na swojej drodze, gdyż mogła to być zwyczajnie droga do zatracenia i zguby.

Pełen najgorszych obaw, spiesząc się i dysząc jak przysłowiowy parowóz, ruszyłem natychmiast z powrotem w las. Biegłem co sił. Krzewiaste runo raniło ręce i kuło w nogi. I choć nie oglądałem się za siebie, to i tak czułem podskórnie obecność piekielnej maszynerii, która mnie z wolna już doganiała.

A był tam nieopodal wąski, niepozornie wyglądający wąwóz, zdaje się, że lessowy. No cóż, nie znam się na tutejszych glebach ani na roli i jej uprawie, lecz nie to jest w tej chwili najistotniejsze. Ów spektakularny wytwór natury dzielił szczyt niczym starannie zarysowany przedziałek na głowie kobiety. Biegłem krótkim trawersem, który krzyżował się z tymże wąwozem i prowadził dalej, het w kierunku dworku Kossaków. Postanowiłem skręcić w lewo i skryć się wśród lessów. I tak też zrobiłem.

Przykucnąłem wśród gęstwy połamanych konarów i plątaniny zeschłego runa i zza pokaźnych rozmiarów pniaka obserwowałem dalszy bieg zdarzeń. Po upływie piętnastu sekund – a więc tylko taki interwał dzielił mnie od ewentualnej zguby – pojawił się pełzacz i przeleciał jakieś dwa metry ode mnie. Objawił się dosłownie na moment i – rozpędzony – poleciał ponad dróżką prowadzącą ku pałacowi.

Musiał poszybować hen daleko aż do samej stanicy harcerskiej, obrazu nędzy i rozpaczy, już od dawna nieczynnej, gdyż długo nie wracał. Ludzie, cóż to była za stanica! Ta druciana siatka, wyglądająca równie żałośnie i dwadzieścia, i pięćdziesiąt lat temu, powyginana na wszystkie strony, na lewo, na prawo, te ruiny budynków z odrapanym tynkiem. Musiała kiedyś wyglądać bajecznie. A obecnie? Nie było o czym mówić obecnie.

Odczekałem kolejnych piętnaście sekund, upewniłem się, że nie wraca. I dopiero teraz odetchnąłem z ulgą. Ech, i oto żyłem wciąż! Lecz trzeba mi było się spieszyć i nie dać się za nic w świecie złapać. Ten dron, szkodnik paskudny, musiał mieć zapewne jakiś sposób na to, by porozumiewać się z innymi dronami i w ogóle z całym sztabem zarządzania pościgami. I mógł – pewno dawno już to zrobił – wezwać posiłki. Miałbym wtedy naprawdę przechlapane!

Nie mogłem wracać najkrótszą drogą, należało więc kluczyć naokoło i przedzierać się przez zaspy, śnieżne bałwany i monstrualne chaszcze. Ale – no powiedzcie sami, co lepsze – błądzić, kluczyć, posuwać się po omacku i na dodatek po zmroku, lecz dotrzeć do domu i przeżyć, po prostu przeżyć, czy też biec wytyczonym szlakiem i wydeptaną ścieżką, naszpikowaną krwiożerczymi machinami, i prędzej czy późnej zostać przez którąś z nich namierzonym, pojmanym, a w końcu unicestwionym? Którą wy wybralibyście opcję? Wybralibyście życie czy wybralibyście śmierć? Ja ukochałem aż nadto to, co miałem najcenniejszego. Ale nie ma tego złego! Oto dowiedziałem się przynajmniej, jaki dźwięk wydają automaty tej nowej, najnowszej generacji. Choć były ciche, sukinkoty, to jednak w pewnym zakresie częstotliwości słyszalne. Ta wiedza mogła mi się na coś przydać i uratować komuś życie. Mogłaby uratować komuś życie, gdyby tylko grunt się pode mną nie zatrząsł i nie zapadłbym się pod ziemię. Trach!

Naraz ukazało się wnętrze głębokiego szybu, na końcu którego tkwił właz. Ja tymczasem leżałem tuż przed nim w ponurym i tajemniczym lochu i oświetlałem sobie drogę naprędce wyszperaną z kieszeni latarenką. Ów sezam udało mi się wkrótce sforsować i wślizgnąłem się do środka czegoś, co mógłbym nazwać – dajmy na to – Krwawą Oberżą. Tyle że pozbawioną picia, jadła i osoby samego oberżysty.

Wtedy prawie natychmiast wśród nocnej ciszy i czerwonej pulsującej poświaty zaiskrzyły mi przed nosem ślepia wygłodniałych bestii. Byli to miejscowi kanibale góreccy – zbieranina wiejskich typków, krewkich i chamskich już choćby za sprawą li tylko wyglądu – którzy mieli mi za złe to, iż przez swoje lekkomyślne zachowanie skupiłem uwagę rządu na Buczu. Wiedzieli, że zginą, że drony także ich dopadną. I postanowili zemścić się w jedyny znany ludożercom sposób. Mianowicie zapragnęli mnie pożreć w ramach – że tak to ujmę – ostatniej swej wieczerzy. Zamarzyło się im choć raz jeszcze napełnić brzuchy przed śmiercią świeżym mięchem. Ech, gdybym tylko wiedział, jakie będą skutki grudniowej wędrówki z piciem po drodze wódki, nigdy bym się na nią nie zdecydował. I gdyby tylko w tej niby-oberży, niby-komnacie znajdował się jakiś wehikuł czasu, mógłbym uciec i się uratować, no chyba że bym trafił za jego pomocą źle, bardzo źle i przeniósł się w czasie i przestrzeni na przykład do nazistowskich Niemiec, do jednej z tamtejszych komór gazowych, bo z moim pechem to wszystko, naprawdę wszystko jest możliwe. Tak, mógłbym trafić dajmy na to do obozowego krematorium, a tego bym nie chciał, to by mi się wcale to a wcale nie spodobało.

Tego dnia nad zbuchtowaną ziemią Bucza jeszcze długo po zapadnięciu zmroku latały bezzałogowe poduszkowce – cała ich armia; jeszcze długo po zapadnięciu śnieżnobiałej kurtyny, co przysłania świat cały, plejada wygłodniałych potworów okładała teren i przetrząsała knieję. Ich mechaniczny szmer – klasyczny laboratoryjny szum biały – mieszał się z posępnym wyciem lodowatego wichru, a śnieg mienił się tu i ówdzie w blasku laserowych spojrzeń, promieni widzialnych i niewidzialnych, oświetlaczy podczerwieni i ultrafioletu.

I tylko las zdawał się nie zważać na to całe zamieszanie i w spokoju, jak przed prawiekami, celebrował ostatnie chwile swej nieuchronnie nadchodzącej starości. Na ugorze, na polnym wygwizdowie dyndały długaśne kikuty niedorżniętej kukurydzy, lekko przyprószonej śniegiem, a w pobliżu majaczyły krzaki-szaraki, przywodzące na myśl koronę cierniową Jezusa Chrystusa. To było właśnie Bucze, tak wyglądało w ów sądny dzień.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania