Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Buddyjski mnich

Po kilku latach ciężkiej pracy, postanowiłem wybrać się na zasłużony urlop. Początkowo chciałem pojechać do Jastarni. Zawsze jeździłem tam z rodzicami jak byłem mały. Przypomniałem sobie jednak, że już od najmłodszych lat moim marzeniem była podróż do Tajlandii. Mój starszy brat często opowiadał mi historie o niezwykłych starych klasztorach, mnichach, małpach i prostytutkach. Chciałem zobaczyć to wszystko na własne oczy.

 

Był środek letniej nocy, siedziałem w dusznym ciasnym pokoju i popijałem ciepłe piwo. Usłyszałem powiadomienie w telefonie. Na moją pocztę przyszła wiadomość. Czułem, że wreszcie po latach nieszczęść i rozczarowań los się do mnie uśmiechnął. Napisał do mnie buddyjski mnich z Tajlandii imieniem Arun. Pisał, że jest bardzo bogaty i nie wie co zrobić z pieniędzmi. Szuka dobrych ludzi, z którymi mógłby się podzielić swoim majątkiem. Obiecał ofiarować mi znaczną część swojej fortuny i ugościć mnie w klasztorze pod warunkiem, że najpierw w akcie dobrego serca przeleje mu na konto symboliczne dziesięć tysięcy złotych. Zgodziłem się bez wahania. Wiedziałem, że mam do czynienia z prawdziwym mnichem z Tajlandii. Teraz pozostało mi tylko czekać. Czekałem dwa dni, potem cztery, sześć, dziesięć i nic. Powiedziałem o tym co mnie spotkało jednemu koledze z pracy. Śmiał się z tego co zrobiłem. Mówił, że nigdy nie uwierzy, że jestem aż tak głupi i przelałem pieniądze pierwszemu lepszemu oszustowi z Internetu. Bardzo obraziłem się na niego za to co powiedział. Wiedziałem, że buddyjski mnich nigdy by mnie nie oszukał. To nie był nigeryjski książę. Wszyscy stracili we mnie wiarę, ale moja wiara była nieugięta. I w końcu stało się. Po dwóch miesiącach oczekiwania zadzwonił do mnie telefon. Numer był tak dziwaczny, że nie miałem wątpliwości kto dzwoni. To nie mógł być kolejny wygrany laptop. To musiał być on. Odebrałem i usłyszałem „tan to ha kumare ufuru blau”. Czy jakoś tak. Na szczęście w tajlandzkim byłem całkiem biegły. Moi rodzice zapisali mnie na korepetycje z tajlandzkiego w ramach żartu na prima aprilis w wieku sześciu lat i od tamtego czasu regularnie uczę się tego języka. Uciąłem sobie z panem Arunem miłą pogawędkę, a następnie zostałem poinformowany, że moje bilety lotnicze znajdują się już na moim mailu. Mój samolot do Tajlandii odlatywał za dwadzieścia cztery godziny. Jedną z korzyści niepowiadania żony, dzieci ani zwierząt jest to, że można w każdym momencie spakować walizki i wyruszyć na spotkanie z tajemniczym nieznajomym buddyjskim mnichem na drugim końcu świata. Tak też zrobiłem. Spakowanie walizki zajęło mi czterdzieści pięć minut. Na lotnisku byłem parę godzin przed czasem. Alkohol w strefie wolnocłowej jest zdecydowanie zbyt tani. Litr wódki na jedenaście godzin lotu to niczym kropla rozkoszy w morzu niespokojnej trzeźwości. Boje się latać, a mocny alkohol zawsze łagodzi mój lęk. Ewentualnie gdyby wódka nie pomogła w bagażu podręcznym schowałem dwie podejrzanie wyglądające tabletki, które dostałem od swojego dilera z okazji dziesiątej rocznicy naszej owocnej znajomości. Po piętnastu minutach lotu samolotem lekko zakołysało. Wystraszyłem się i połknąłem tabletki. Nie wiem co było dalej. Obudziłem się po jedenastu godzinach lotu. Siedziałem w pierwszym rzędzie przykryty kocem. Załoga samolotu myślała, że nie żyję. Kiedy się odezwałem i poruszyłem duży palcem u nogi byli wielce zadziwieni i zaczęli robić mi zdjęcia. Niektórzy byli także wściekli. Okazało się, że moja śmierć kliniczna była poprzedzona paroma godzinami dzikich wrzasków i szamotania się z personelem samolotu. Zacząłem robić fikołki na podłodze i za wszelka cenę chciałem otworzyć drzwi, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Podobno znokautowałem jednego z stewardem, a następnie jak nikt nie patrzył przebrałem się w jego strój i przez dwie godziny obsługiwałem pasażerów. Wpadłem dopiero w momencie, kiedy zacząłem oferować pasażerom wymyślne danie takie jak na przykład „jesiotr smażony na dżemie agrestowym z dodatkiem kurkumy i musztardy francuskiej”. Kiedy przynosiłem im kanapkę z szynką czuli się zawiedzeni i żądali zwrotu pieniędzy. Oddawałem im wszystko z własnej kieszeni, a następnie zdejmowałem i buty i całowałem ich po stopach. Czasami nawet podałem im jakieś koce. W pewnym momencie dostałem napadu lęku. Wydawało mi się, że spadamy i byłem przekonany, że to nie żaden wymysł mojego naćpanego mózgu. Samolotem trzęsło jak cholera. W pewnym momencie wyleciały z sufitu jakieś dziwne maski, światła migały, ludzie krzyczeli. Straszne rzeczy. Nagle usłyszałem gigantyczny huk, a później zapanowała ciemność. Myślałem, że tonę, ale obudziłem się na plaży. Okazało się, że leżałem w piasku i co chwila przykrywały mnie morskie fale. Niedaleko mnie leżał wrak samolotu. Wszędzie szczątki zwęglonych zwłok i strzępy ubrań, ale mi nic nie było. Miałem lekkie draśnięcie w okolicy małego palca u nogi. Chyba tylko ja przeżyłem tę katastrofę. Nikogo innego nie było na wyspie. Czułem się jak bohater tego filmu z Brucem Willisem, który był nieśmiertelny i wszyscy inni starali się go przekonać, że jest nieśmiertelny, a on na końcu odkrywa że jest nieśmiertelny. Czułem że jestem nieśmiertelny. Na samotnej wyspie czułem się jak Bóg. Czas szybko leci i ostatecznie spędziłem na niej paręnaście lat. Czułem się całkiem nieźle bez ludzi, choć brakowało mi książek do czytania. Robinson Crusoe miał przynajmniej biblie. W moim przypadku jedyną książką, którą udało mi się znaleźć w resztkach wraku samolotu była „Wielka księga cipek” Dana Hojera. Wiedziałem, że to ze strony Boga podły żart. Pewnego dnia, leżałem w moim szałasie, popijałem wodę z kokosa, rozmyślałem i podziwiałem piękny zachód słońca. Nagle zobaczyłem, że przede mną chodzi jakiś mężczyzna z wykrywaczem metalu. Podbiegłem do niego i nieznajomy powiedział mi, że nie jesteśmy na bezludnej wyspie tylko na plaży w Jastarni. Nie wierzyłem mu, doszło między nami do niekulturalnej wymiany zdań, a następnie do przepychanek. Wiedziałem, że nie jest prawdziwy. Chciałem go uderzyć, ale moje ręce ważyły czterysta kilogramów. Byłem szarpany przez jedną ze stewardes. Okazało się, że wylądowaliśmy w Tajlandii.

 

Sam już nie wiem, co z tego wszystkiego było prawdą. Wiedziałem jedynie, że diaboliczna narkotyczna substancja zaczyna powoli opuszczać mój organizm. Wysiadałem z samolotu i czułem się coraz bardziej trzeźwy. Zdecydowanie zbyt trzeźwy. Żar lał się z nieba, a mój język przypominał papier ścierny. Mich z którym miałem się spotkać czekał na mnie na lotnisku. Zdziwiłem się, że przyjechał po mnie na rowerze, a nie jakimś wypasionym rolls-roycem, jak na bogatego mnicha przystało. Powiedział mi, że woli nie chwalić się swoim majątkiem. Jego bracia z klasztoru są jeszcze bardziej zawistni niż Polacy. Ciężko było mi w to uwierzyć, ale dla dobra sprawy przyznałem mu rację. Klasztor mnichów znajdował się w samym sercu dżungli. Co roku parunastu ludzi ginęło tutaj z powodu ukąszenia węża. Te paskudztwa potrafiły spadać na ludzi z drzew, kiedy jedli śniadanie. Nie podobało mi się do miejsce. W Radomiu było znacznie bardziej bezpiecznie. Wolałem jednak nie myśleć o wężach. Po wejściu do klasztoru mnichów przeżyłem bardzo silny dysonans poznawczy. Mnich zdjął pomarańczowe szaty i przebrał się w spodnie dresowe i biały poplamiony podkoszulek. Na nogach miał różowe klapki adidasa. Zaprowadził mnie do pokoju gdzie czterech mnichów grało na konsoli, a w tle leciała jakaś pojebana muzyka metalowa. To był jakiś tajlandzki metal. Brzmiał groźnie, ale teksty opowiadały o reinkarnacji i o tym, żeby nie deptać małych żuczków chodzących po drodze, bo to mogą być nasi przodkowie. Bardzo długo dyskutowałem z mnichami i dowiedziałem, się od nich, że całe to ascetyczne życie i medytacja to tak naprawdę szopka pod turystów. Mnisi preferują zachodni styl życia, ale starają się z tym ukrywać przed zachodnimi gapiami. Zdradzili mi, że większość mnichów w weekendy zakładała peruki, doklejała siebie sztuczne brwi i jedzie na całonocne imprezy do Bangkoku. Było tego znacznie więcej. Byłem trochę zniesmaczony tymi historiami, ale wiedział, że dysonans poznawczy potrafi być okrutny. Arun zapytał mnie czy będę dzisiaj pił whisky czy wódkę? Powiedziałem mu, że mam dość wódki po ciężkim locie i whisky będzie lepszą opcją. Arun ostrzegł mnie tylko, żeby za bardzo nie przeginał, bo jutro z rana idziemy do mieszkańców pobliskiej wioski żebrać o jedzenie. Jeśli będzie ode mnie za bardzo waliło gorzało to nic mi nie dadzą. Powiedział mi, że to jedyna życiowa wiedza jaką wyniósł z klasztoru po tych wszystkich latach.

 

Spędziłem w klasztorze siedem kolejnych dni. Arun powiedział, że jak chcę zostać dłużej muszę ogolić głowę na łyso i zgolić brwi. Zgodziłem się pod warunkiem, że dotrzyma słowa i otrzymam od niego obiecane pieniądze. Arun rzucił mi w twarz workiem z pieniędzmi. Było tam prawie osiem milionów batów, czyli w przeliczeniu na złotówki, ponad milion złotych. Nigdy nie zależało mi na pieniądzach, ale żal było nie przyjąć takiej kwoty od bogatego mnicha. Zarzuciłem worek na plecy i stwierdziłem, że najwyższa pora wracać do Polski. Wiedziałem jednak, że mogę mieć pewien problem z przewiezieniem tak znacznej kwoty do mojego kraju. Zapytałem Aruna co możemy zrobić. Odpowiedział mi, że mam dwie opcje. Pierwsza to wpłacenie pieniędzy do wpłatomatu i przelania ich na moje konto w banku. Druga opcja, podobno znacznie popularniejszą w jego kraju. Mianowicie, muszę kupić za pieniądze diamenty, a diamenty przewieźć w własnym tyłku. Ta opcja wydawała mi się znacznie bardziej egzotyczna i miała w sobie jakiś element wakacyjnej atrakcji, więc postanowiłem ją wybrać. Pojechaliśmy do jubilera i kupiliśmy sporo diamentów. Było ich zdecydowanie zbyt dużo więc część musieliśmy rozdać bezdomnym. To co zostało włożyłem sobie w tyłek. Byłem gotowy do powrotu. Pożegnałem się z moimi braćmi z klasztoru. Podziękowałem Arunowi za wspaniały pobyt i w ramach podziękowań wręczyłem mu konserwę paprykarza szczecińskiego. Powiedział mi, że to niezwykły dar i że ten drogocenny przedmiot zawsze będzie mu o mnie przypominał. Przed odjazdem widziałem, jak kładzie puszkę paprykarza szczecińskiego koło posążka buddy.

 

Lot powrotny był znacznie bardziej spokojny. Chyba często tak jest, że podróż powrotna jest znacznie bardziej spokojna niż przyjazd w dane miejsce. Prawie cały lot przespałem, ale tym razem był to prawdziwy, zdrowy sen. Po powrocie do Polski w pierwszej kolejności pojechałem odwiedzić kolegę z pracy, który nie wierzył w to, że buddyjski mnich zaprosił mnie do swojego kraju. Kiedy do niego przyjechałem dalej mi nie wiedział. Uważał, że cała moja historia jest wyssana z dupy. Wiedziałem, że właśnie tam znajduje się mój ostatni argument w dyskusji. Nie miałem żadnych zdjęć ani innych dowodów mojego pobytu w Tajlandii. Z dumą pokazałem mu garść najprawdziwszych w świecie diamentów. Okazało się jednak, że to zwykłe cykorie. Szemrany jubiler oszukał mnie i Aruna, ale wiedziałem, że ostatecznie to bez znaczenia. Najważniejsze pozostaną wspomnienia.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Tjeri dwa lata temu
    Rozbrajające :). Lekko się czyta (nawet błędy, których trochę jest, nie przeszkadzają ;)). Można tekst polecać na poprawę humoru. Mnie się poprawił :)).
  • Loren_Visser dwa lata temu
    Dzięki! :)
  • Marek Adam Grabowski dwa lata temu
    Mam problem z ustaleniem o czym jest te opowiadanie. Po tytule byłem nastawiony na jakoś mistykę, jednak kategoria "Miłosne" przekierowała mnie oczekiwanie polemiki z celibatem w stylu 'Miłość Wielkiego kapłana świątyni Shiga" Yukio Mishimy. Czytając w pierwszym momencie myślałem, że to przestroga przed oszustami. A w sumie mamy takie opowiadanie, żeby tylko coś opowiedzieć, niby śmieszne, ale nie dla mnie. Co do szczegółów, o ile lubię sam motyw snu, czy pisząc szerzej przenikanie się tego co realne i nierealne, o tyle w tym wypadku uważam, że sen z samolotu był niepotrzebnym przedłużaczem. Tak samo, nie mam nic przeciwko wulgaryzmom w literaturze, ale to: "(...) pojebana muzyka metalowa (...)" było niepotrzebne. Pióro takie sobie. Nie razi, ale też nie zachwyca. Pozdrawiam 2
  • Trzy Cztery dwa lata temu
    Piękny odlot! Opowiadanko w moim guście:)

    Co do błędów - wydaje się, że niektóre wynikają z pospiesznej korekty. Poprawiasz, lecz... nie do końca. Albo - dajesz sobie dwie możliwości zapisu i zostawiasz ślad tej odrzuconej. Np.

    Początkowo chciałem pojechać się do Jastarni.

    - "przejechać się", "pojechać do":
    Początkowo chciałem POJECHAĆ do Jastarni.
    Początkowo chciałem PRZEJECHAĆ SIĘ do Jastarni.

    Wybrałeś "pojechać do", a zostawiłeś "się", i masz: "pojechać się do".
    Wywal "się", i już.

    Albo:

    Przed odjazdem widziałem, jak kładzie paprykarza szczecińskiego koło posążku buddy.

    - tu na pewno było "puszkę paprykarza szczecińskiego". Puszkę skasowałeś, a zapomniałeś zamienić formę z "paprykarza szczecińskiego" na "paprykarz szczeciński". Popraw formę. A też - przy okazji - zamiast "posążku" daj "posążka":
    Przed odjazdem widziałem, jak kładzie paprykarz szczeciński koło posążka buddy.

    A treść - na 5.
  • Loren_Visser dwa lata temu
    Poprawione. Dzięki! :)
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Treść na 5, a nawet 6! Zgadzam się z Trzy Cztery! Podobał się, oj tak, i to bardzo! Wystarczy tylko poprawić drobne usterki i już. :))
  • Loren_Visser dwa lata temu
    Dzięki :) Takie komentarze to dla mnie spora motywacja.
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    podobało się - miało być
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Tergówek pisze podobnie (jak mu się chce), niezły odlot cykoriowo-diamentowy.
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Nie ma sprawy, motywacja to cholernie ważna sprawa (coś o tym wiem). :)
  • rozwiazanie rok temu
    Prima aprilis-owy żart zaprocentował. Młody człowiek (sześciolatek) podszedł praktycznie do prezentu.:))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania