Burmistrz i Małgorzata
Kiedy pół roku temu zbierałem się (dość dosłownie) do sanatorium, wieść ta rozeszła się w kręgach zaprzyjaźnionych ludzi i wielu z nich wyrażało swoje impresje w tym temacie. Były to najczęściej dowcipy okolicznościowe, adresowane bardziej do Joanny niż do mnie, ale również wyrazy szczerej troski (o Joannę). Już nie potrafiłem komuś zwyczajnie powiedzieć o moim wyjeździe do sanatorium, bez tego uśmiechu, jaki miał zapewne na twarzy starożytny mieszkaniec ościennej miejscowości, gdy informował swoje otoczenie, że wybiera się z interesem do Sodomy.
Wtedy jeden człowiek zachował się odmiennie.
- Słyszałem, że jedziesz do sanatorium - zapytał raczej, niż stwierdził ten smutny dla mojej żony fakt. Odpowiedziałem uśmiechem standardowym. Zrobił minę, która wcale nie mówiła: "ale będziesz miał używanie". Oznaczała raczej (jeśli dobrze odczytałem z jego twarzy)
- Też bym tam pojechał, gdyby się dało incognito.
Jest więc bratnia dusza! Może ten właśnie gest dopomógł mi w podjęciu trudnej decyzji zapisywania myśli i czynów w długie i smutne (początkowo) dni sanatoryjne. Gdyby tak było, to Rafał byłby jednym z adresatów tego dziennika i do niego także, jako znanego obieżyświata, skierowane jest pozdrowienie w miejscu na motto.
A obiegowe opinie o sanatorium odpowiadają rzeczywistości.
Szczawno Zdrój, 28 listopada 1995r., wtorek
Przyjechałem do sanatorium przed obiadem. Pogoda najgorsza z możliwych: zimno, mżawka i mgła. Recepcjonistka, uprzejma i oschła, skierowała mnie do dwuosobowego pokoju na drugim piętrze. Poczłapałem bez entuzjazmu pod wskazany numer. Na jednym z łóżek leżał już starszy człowiek z farbowanymi włosami. ‑"Brunet" wygląda na mniej lat niż ma - pomyślałem.
W ogóle mój nastrój był gorszy od pogody. Do wieczora zdążyłem pomyśleć o powrocie do domu, tym bardziej, że "brunatny" rencista okazał się bardzo rozmowny. Wysłuchać musiałem historii jego przyjazdu tutaj, jego niskiej oceny kobiet w sanatorium, trudności finansowych i tych związanych z wiekiem i kobietami. Pocieszyłem go, że nie jest taki stary: ‑ Sześćdziesiątki pan pewnie nie ma.
Czułem się strasznie samotny. Chwilami uczucie to przechodziło w lęk. Łyknąłem kilka tabletek "magnezu".
Budynek sanatoryjny jest ogromny i wypełniony starcami obojga płci. Oceniam, że przebywa tu około 300 osób. I za oknami, i wewnątrz, niczego, co pobudziłoby ustającą w krążeniu krew.
Po obiedzie rencista sfamiliaryzował nasze układy: jest teraz Zenkiem, był blacharzem, ma 46 lat.
29 listopada, środa
Błąkam się po okolicy zrezygnowany i smutny. Wciąż porównuję moją obecną sytuację z tą sprzed roku. Wszystko zdaje się być przeciwne do tamtej, pełnej barw, słońca i szczęścia. Chodzę po szarym, mokrym parku, mam czas - dużo czasu - na szczegółowe wyobrażanie sobie tych szczęśliwych chwil z sanatorium w Żegiestowie. Wysiłek ten jednak się opłaca - wyobraźnia rysuje obraz przeszłości tak doskonale, że widzę niemal namacalnie tamto miejsce i przenoszę się w tamten czas. Było mi dobrze, ale nie wiedziałem wcale, że jestem szczęśliwy. Wtedy.
Znowu myślę o powrocie do domu. Mija dopiero drugi dzień, a zostało jeszcze dwadzieścia dwa.
Przyglądam się ludziom na stołówce. Może jest tu ktoś na kształt Malwiny? Niestety, zamiast niej widzę damy pamiętające chyba czasy budowy piramid. Dzielą się one na dwie kategorie: te, które już się poddały i Violetty Villas. Muszę jeść dużo magnezu. Jak się poczuję silniej, to zacznę czytać. Książki, które przywiozłem mają na stosie 20 cm.
30 listopada, czwartek
Chodzę na "zabiegi". Dzisiaj był masaż podwodny. Starsza pani masowała mnie strumieniem ciepłej wody w wannie. Zanim się rozebrałem, spytała, czy mam slipy. Dobrze, że miałem, bo strumień wody był bardzo mocny. Mój nędzny stan psychiczny sprawił, że czułem się jak niemowlę w ramionach matki. Pomyślałem, że za tę chwilę intymności powinienem jej ofiarować jakiś podarunek.
Wieczorem Zenek torturował mnie opowieściami o swoich podbojach sanatoryjnych. Dzisiaj jest chyba jakieś święto. Wszyscy szykują się na zabawę. Zenek nie pójdzie, bo będzie drogo i ciasno. Za to opowiada mi jak zdobywał kobiety na kolejnych turnusach. Np. ocenił jako naganne postępowanie pewnej pani poznanej w sanatorium, która przyjmowała go później w domu pod nieobecność męża. Pilnowali razem i kiedy mąż wjeżdżał windą na górę, on, Zenek, zbiegał schodami w dół. Wyznał mi z przekonaniem, że nie chciałby mieć takiej żony!
To jego obsesyjne zainteresowanie kobietami udziela się w końcu i mi. Jakby szukając ratunku przed dręczącą mnie chandrą, oceniam kandydatki do spacerów - tak to sobie przynajmniej teraz wyobrażam. Moją uwagę przyciągnęła panienka roznosząca posiłki. Jest wysoką nastolatką, ale po "urazie" odniesionym za sprawą Malwiny, wydaje mi się pociągająca.
- Nie jest zbytnio urodziwa - powiedziałby pewnie mój syn.
- Ma jednak doskonałą animację biustu - dodałbym od siebie.
Zenek już wydobył to ze mnie i wie, że jestem mało odporny na młodzież żeńską. Zauważył, że naprzeciwko mieszka panienka z dwiema babciami. W przystępie życzliwości do mnie zadeklarował, że zacznie im się kłaniać.
Lecz największe zainteresowanie wzbudziła we mnie pani o pięknych, czarnych oczach. Najlepiej wychodzi oglądana od tyłu - nawet wtedy widać długie rzęsy. Pierwszy raz zobaczyłem ją po jej przybyciu tutaj, jeszcze z walizką. Czekałem właśnie w kolejce do telefonu. Usiadła naprzeciw, lecz niewiele poświęciłem jej uwagi. Kiedy jednak stanęła przed ladą recepcji, "tylnym półprofilem" do mnie, wydała się tak urocza, że nie mogłem oderwać oczu. Do czasu, gdy się odwróciła. Dziwne, dzisiaj, po dwóch dniach, wydaje mi się ładna także en face. (To chyba nie były rzęsy, tylko kolczyki.) Po południu, na wspomnienie o niej, zadrgała we mnie jakaś struna (ten magnez chyba mi pomaga). Ma egzotyczną urodę i mogłaby być córką jakiegoś polinezyjskiego króla. Będę nazywał ją Księżniczką.
1 grudnia, piątek
Nastrój nadal wisielczy. Pogoda bez zmian.
Podczas śniadania przyglądałem się uważnie Księżniczce. Jest w jej zachowaniu coś władczego, co budzi mój respekt. Może jest Urzędnikiem Państwowym? Nie zwraca uwagi na otoczenie, zajęta swoimi myślami, rozmową lub jedzeniem.
Bardziej jeszcze zaczyna mnie interesować obserwowanie samego siebie. Jestem w trakcie czytania przejmującego opisu życia szympansów na swobodzie, podanego przez panią Jane Goodall. Biedna, musiała fatygować się aż do Afryki, biegać całymi dniami za szympańsim stadem po buszu, walczyć z lambliami i insektami, znosić spiekotę i niewygody. Wystarczyło przecież zdobyć skierowanie do sanatorium! Jakże bliscy mi są ci kuzyni z Afryki. Ona chyba też czuła się swojsko między nimi.
Wspominam więc mój poprzedni pobyt w sanatorium i tęsknię do tego, co już nie wróci. Kiedy jednak zdobywam się na wysiłek i oceniam obiektywnie moją sytuację wtedy, zauważam, że różnica tkwi głównie w pogodzie. Chyba wyjadę dzisiaj w góry.
Dojechałem do Mieroszowa - nie wiem po co. Zaliczyłem całą drogę bez wysiadania z samochodu. Po drodze widziałem dziwną górę - pokrytą lasem i tak stromą, że wyglądała jak biała butelka porośnięta czarną rzeżuchą. Jej wierzchołek tonął w chmurach, ciemnych i ruchliwych. Widok jak ze snu. Na mapie odczytałem, że ma prawie 300 m względem otaczającego terenu. Wiedzie na jej szczyt żółty szlak. Brr... spaść z tej wysokości!
2 grudnia, sobota
Zdecydowana poprawa nastroju. Mógłbym zamieszkać teraz na bezludnej wyspie. Szukam samotności, to sprzyja czytaniu.
Zainteresowała mnie mechanika kwantowa, a to dzięki złotoustemu Stevenowi Weinbergowi ("Sen o teorii ostatecznej"). Dobry jest, choć też jest koniem wyścigowym.
Zaczynam się zastanawiać, czy nie dałoby się tej teorii zastosować w naukach o człowieku. Ten dualizm, nieoznaczoność i istnienie tylko z określonym prawdopodobieństwem powinny nieźle pasować do opisu norm społecznych i moralnych. Na to można by nałożyć jeszcze teorię względności.
Ta zmiana nastroju wpłynęła na moje zainteresowania. I chociaż nadal dostrzegam takie szczegóły jak śliczna dupeńka marmurowej Wenus, stojącej przed jadalnią, to teraz zaostrzają one tylko mój apetyt.
Nie dane mi jest przebywanie w izolacji. Dobrze chociaż, że Zenek milczy i nie dzieli się ze mną wrażeniami z wieczorków tanecznych, ale przyczyna jest pewnie taka, że tańczy z damami w wieku własnej matki.
Okazuje się, że staruszki jeszcze nie zajęły wszystkich nisz ekologicznych w sanatorium. Zgłosiłem się rano na masaż wodny - w slipkach - i ku mojemu zaskoczeniu zabrała się za mnie miła pani, której przyznałbym co najmniej cztery punkty w dziesięciopunktowej skali atrakcyjności. Byłem jej za to tak wdzięczny, że wysiliłem się na kilka niestandardowych komplementów, jakich chyba jeszcze nie wysłuchała od setek zgłodniałych kuracjuszy, których masuje. Odwzajemniła się w bardzo oryginalny sposób: po masażu wyszła, pozwalając mi się przebrać, ale wróciła dokładnie w chwili gdy miałem tylko slipki - w garści, wyciskane nad wanną. Ujęła mnie tym jeszcze mocniej. Upewniłem się więc, że następne masaże będę miał u niej. Teraz mogę sobie pozwolić nawet zapomnieć slipy!
Moja radość wywołana milczeniem Zenka była przedwczesna. Zaobserwował, że panienka z przeciwka wciąż jeszcze jest wolna.
‑Słuchaj - przekonywał mnie - ja już jestem stary, ale ty mógłbyś zaopiekować się dziewczęciem.
(Zenek ma córkę w wieku 22 lat, bardzo ładną, pokazał zdjęcie. Zapewniłem go, że jak kiedyś znajdziemy się razem w sanatorium, to nią się zaopiekuję.)
Tu konieczne jest wtrącenie o szacunku jakim darzy mnie Zenek. Wyliczył cały szereg przymiotów, których przez skromność nie będę wymieniał, predystynujących mnie do przywództwa w naszym pokoju. A nawet w państwie. Zenek, jak wielu pogan, kieruje się zdrowymi zasadami, wyłożonymi w Starym Testamencie, takimi jak "oko za oko", i jest skłonny zastosować je w polityce. Dlatego marzy mu się taka chwila, w której zadyndają wszyscy sekretarze od komitetu zakładowego wzwyż, a na ich miejsce przyjdą tak światli ludzie jak ja. Zrozumiałe teraz staje się jego życzenie, abym opływał w najlepsze panienki.
Wzruszony jego oddaniem, próbowałem się wymówić. - Jestem wybredny, musiałaby być naprawdę niezwykła. Ale jako praktyk zrozumiał to opacznie. Opowiedział mi więc jak pozbywał się narzeczonych po turnusie. Jeden sposób wydał mi się skuteczny: odwiózł skacowaną po zielonej nocy przyjaciółkę na dworzec ("Nie miała jednej nerki, ale chlała więcej niż ja"), zaniósł jej walizkę na peron i wrzucił do przedziału przez okno ruszającego już pociągu.
Mimo to nie tracę optymizmu. Dzisiejszy dzień jest pierwszym, w którym dobrze czuję się w tym domu.
3 grudnia, niedziela
Przywykam do tego miejsca. Czuję jak rozpędzone mechanizmy mojego ciała zwalniają swój bieg. Stać mnie na pogodną refleksję i życzliwość nawet wobec obcych szympansów nowego stada. Inna rzecz, że mam z nimi minimalny kontakt.
Wczoraj wyprawiłem się w góry. Pogoda jest niezmienna od wielu dni: całkowite zachmurzenie, lekki mróz, mgła i prawie bezwietrznie. Strome górskie stoki, pokryte śniegiem, są więc trudnodostępne. Okazuje się, że przy takiej aurze należy wybrać do chodzenia raczej równiny. Dzisiaj wyjechałem w inną, pagórkowatą okolicę, i było to wielkie przeżycie. Wędrowałem nagimi polami z rzadka pokrytymi starymi drzewostanami liściastymi. Widoczność nie przekraczała 100 m. Zawieszony w białej przestrzeni, podziwiałem jej szybko zmieniające się piękno. Trawy i gałązki pokrywał osobliwy szron - długie na kilka centymetrów igły lodu tworzyły płaskie tafelki ustawione równolegle pod niewyczuwalny wiatr. Dawało to w efekcie przestrzenne rzeźby ze szklanych taśm. Kępy krzaków dzikiej róży zamieniły się w kryształową biżuterię, połyskującą rubinami owoców. Wszystko w tym lodowym świecie tchnęło dostojeństwem i ciszą. Raz tylko doszedł mnie poruszający do głębi grzmot padającego drzewa. Kolos stał na skraju pola, tuż za ścianą mgły. Przeciągłe trzeszczenie pękającego pnia, a później miażdżonych konarów, trwało niesamowicie długo. Jego upadek wprawił ziemię w drżenie. Szkoda, że widoczność była ograniczona - nie mogłem oderwać oczu od miejsca we mgle, z którego nic się nie wyłoniło.
Zenek ma kłopot tak wielki, że zwrócił się do mnie po radę. Po śniadaniu rozmawiał ze swoją nową przyjaciółką. Omawiał szczegóły pieczenia ciasta drożdżowego. Wcześniej mówili o praniu, zaprawianiu owoców i gotowaniu. Otóż przyjaciółka popatrzyła na niego dziwnie i stwierdziła, że on, przy swoich zainteresowaniach, chyba nie potrzebuje żony. A zdruzgotała go pytaniem, czy nie interesuje się też chłopcami (faktycznie, wykonuje czasem taneczny balans ciałem w sposób charakterystyczny dla boksera lub pedała).
- Co ja mam teraz zrobić? - pyta mnie z nerwowym śmiechem.
Moja rola jest o tyle trudna, iż wyczuwam pokładane we mnie zaufanie. Nie mogę go zawieść, bo nie chodzi tu tylko o moją reputację.
- Zenek - powiadam mu z największą powagą - nie masz wyboru! Musisz jej udowodnić, że jesteś mężczyzną. I to zanim zacznie rozpowiadać innym o tobie.
Z wdzięcznością przyjął moją radę. Martwi go tylko, że to wiekowa dama (trudniej się takiej pozbyć po turnusie).
W dalszym ciągu przedzieram się przez gąszcza mechaniki kwantowej, prowadzony niezawodną maczetą Weinberga. Nie byłem świadomy tego, że teoria ta odbiega od "zdroworozsądkowego" widzenia rzeczywistości jeszcze bardziej niż teoria grawitacji Einsteina. Wyobrażałem sobie, że ma ona zastosowanie do tak małych obszarów jak cząstki elementarne, czyli których praktycznie nie ma. Jej przeznaczeniem byłby więc świat, który prawie nie istnieje. Tymczasem, jak się okazuje, mechanika kwantowa znalazła zastosowanie w kosmologii, nazywanej teraz kwantową. Podpadają pod nią takie obiekty jak centra galaktyk zapadające się w czarne dziury! Niesamowite - pierwszy raz w historii nauki jedna teoria fizyczna obejmuje opis zjawisk zachodzących w największej skali (kosmologia) i równocześnie najmniejszej (mechanika kwantowa). Kosmologia kwantowa - brzmi to paradoksalnie! Ciarki chodzą po plecach.
Daję się ponieść zachwytowi Weinberga i zaczynam odczuwać skutki jej oddziaływania na moją percepcję rzeczywistości. Patrzę podczas śniadania w kierunku sąsiedniego stolika. Widzę Księżniczkę z najkorzystniejszej strony - z profilu. Jest tak piękna, że mrugam, zaciskając mocno powieki przy przełykaniu. Ale co to? Stan kwantowy obiektu przed "pomiarem" opisany musiał być funkcją falową z prawdopodobieństwem mniejszym niż stuprocentowe, bo oto po pomiarze - zapewne na skutek działania zasady nieoznaczoności Heisenberga - układ wykazuje stan zupełnie odmienny: jej twarz jest pomarszczona, groteskowa i odpychająco wyniosła. Najgorsze przychodzi po drugim przełknięciu. Teraz jest ona, jak poprzednio, piękna - z prawdopodobieństwem 50%. Jednocześnie jest przeciwieństwem piękna w pozostałym procencie. Mało tego! Nałożone na siebie te wizje - dwie wartości funkcji falowej w równaniu Schrödingera - są niewrażliwe na kolejne łyki, wskazując niezawodnie, że hamiltonian badanego podczas śniadania układu kwantowego jest operatorem liniowym!...
Dzisiaj, po prawie tygodniowym pobycie tutaj, uświadomiłem sobie, że nikogo, za wyjątkiem Zenka, nie znam. Gdyby nie mój współlokator, żyłbym tutaj jak Robinson na bezludnej wyspie. Rozpoznaję tylko kilkoro sąsiadów, ale mijamy się obojętnie. Bywają takie chwile, gdy myślę o tym z niepokojem. Oby nie było za późno gdy pożałuję tej swojej mizantropii.
Wczoraj Zenek poszedł na zabawę sam.
- Wszystkie kobiety w wieku produkcyjnym są już zajęte - oznajmił.
To naprawdę działa! Poczułem jakbym przez nieuwagę pozostał ostatnim pasażerem na tonącym statku.
Na nikogo nie czekam, nie zapuka do drzwi osoba, której widok mnie ucieszy, jestem poza wszelkimi układami, dla wszystkich wokoło jestem obojętny. Czy o to mi chodziło?
Tak. Jak na razie.
4 grudnia, poniedziałek
Zenek wrócił w środku nocy. Rano wyglądał na markotnego. Domyśliłem się, że ma kaca, ale nie.
- To kac moralny - wyjaśnił. Wykazał się swoją męskością, a teraz żywi obawy, że pani, z którą spędził pół nocy przymusi go do wierności. Profilaktycznie już kombinuje, że na zabawy będzie chodził do innego lokalu.
Martwi go też panienka z przeciwka, a ściślej fakt, że się nią nie zająłem, a jeszcze ściślej, że on się nią nie zajął.
-Taka młoda, byłaby prawdziwym sukcesem - marzy. I nie ma tych komplikacji przy rozstaniu. Brak mu jednak wiary w swoją aparycję.
Chcąc nie chcąc ulegam jego nastrojom. Zajadałem już śniadanie, gdy na salę weszła Księżniczka. Czyni to - jak wszystko inne - z królewskim dostojeństwem. Przerwałem na ten czas przeżuwanie.
Wtedy, pierwszy raz, spojrzała na mnie...
Wiem już teraz co czuje wierny, gdy z wyżyn niebieskich dosięgnie go, przez trójkątną dziurkę, oko Boga. Boże, jak nędznym jestem robakiem!
Teraz ja mam problem z pozbieraniem się. Co mogło oznaczać to spojrzenie? Ugodziła mnie w samo serce! Właśnie - poczułem się dotknięty. Czy ona pogardza wszystkimi mężczyznami, czy tylko mną? (Tylko!) A jeśli mną, to dlaczego? Czy ja miałem moralny obowiązek stać się jej księciem? A może jestem niegodny tego? To byłoby jeszcze gorsze: Księżniczka mną pogardza, bo nie jestem mężczyzną! Czyżbym już na drugi dzień stanął przed tym samym dylematem co Zenek?
Gdybym kiedyś zdecydował się na zbliżenie z nią, nigdy nie miałbym pewności, że nie czynię tego z powodów ambicjonalnych.
Zenka mi żal. W grupie szympansów samice dzielą się na atrakcyjne i resztę. Te atrakcyjne, podobnie jak często samice człowieka, wyróżniają się szczególną kosmetyką - tyle, że zaróżowione mają pośladki. Pozostają wówczas w posiadaniu elity władzy - zawsze męskiej. Właściwie należą do przywódcy, samca alfa, ale ten łaskawie się nimi dzieli z najbliższymi kolesiami. Ciekawe jest jednak to, że nawet pariasi tej społeczności mają szansę skorzystania z przywilejów elity. Przyczyna jest prozaiczna: tych kilku wybranych samców nie jest w stanie mieć je bezustannie na oku, a panie korzystają z najmniejszej okazji, żeby się puścić. Na to właśnie czekają pariasi. Ale nie tylko. Zdarza się, że do bara-bara skłonna jest któraś z nieatrakcyjnych samic. Wtedy jednak partnerem jest wyłącznie samiec stojący nisko w hierarchii społecznej lub zgoła wyrostek. Żal mi Zenka właśnie dlatego, że pełni rolę pariasa. Jestem w stanie zrozumieć co taki czuje i jak ważne dla niego staje się osiąganie wyższych szczebli drabiny społecznej. Księżniczka bez wątpienia należy do grupy atrakcyjnych - jest poza polem zainteresowań Zenka. Gdybym ją zdobył, wykazałbym swoją przynależność do elity.
Powie ktoś, że ludzie to nie szympansy. I ja tak myślę. Ludzie tym się różnią od szympansów, że o ich pozycji w hierarchii społecznej świadczy nie dostęp do samic, a dostęp do nobilitujących błyskotek, a więc samochodów, domów, helikopterów, komputerów, jachtów, wysp na Pacyfiku - i do samic.
- A gdzie jest tu miejsce na rozum? - mógłby zapytać znowu ten ktoś.
Otóż geniusz ludzki przejawił się w tym, że ten cały trudno porównywalny inwentarz daje się zredukować do wysokości konta w banku. Teraz położenie człowieka na skali społecznego poważania mierzymy z dokładnością do jednego centa. metra.
Szympansom pozostaje chaotyczna walka o samice na dancingach.
5 grudnia, wtorek
Zapanowała zima. Świat jest dzisiaj biały, piękny, cichy... I wszystko byłoby OK gdyby nie stało się dla mnie jasne, że Zenek jest szefem, punktem ósmym w Enneagramie! Początkowo przejęło mnie to grozą. Bardzo go lubię, traktuję niemal jak maskotkę, jak zwierzątko pokojowe, jak zaprzyjaźnionego szympansa - a tu taka straszna niespodzianka. Gorączkowo przypominam sobie reguły postępowania z tym typem osobowości. Analizuję wszystkie szczegóły naszych dotychczasowych układów osobistych.
Uspokoiła mnie trochę myśl, że uznał we mnie zwierzchnika. To nieco prostuje ten problem. Wiem jednak, że będę uważnie obserwowany i ostro testowany jako przywódca. Właśnie takie jego postępowanie było kropką nad i dla mojego dzisiejszego olśnienia. Już wcześniej myślałem nad odpowiednim dla niego typem osobowości, i właśnie "punkt ósmy" najlepiej mi pasował. Miałem tylko nadzieję, że się mylę, bo jako osobnik także podpadający pod Enneagram, mam swoje preferencje. Szef jest typem budzącym we mnie wstręt lub, w najlepszym razie, lęk. Taki sobie konflikt osobowości. Bardzo ciekawe jak to się zakończy. Jeszcze ponad dwa tygodnie będę w jednej celi z szefem.
Może, nieświadomie, pod wpływem jego osobowości nasunęła mi się ta analogia z szympansami? Wiem to przecież, że przeciętny szympans, gdyby się ogolił, ubrał i zajął jakieś miejsce w społeczeństwie ludzkim, byłby szefem z wszystkimi tego konsekwencjami - od demolki stadionu podczas meczu, po obżarstwo. Muszę teraz, w zrozumiałym języku, wykazywać, że jestem "nieosiągalny" dla niego na tym drzewie społecznym, na którym obecnie siedzimy.
Zenek uprawiał kiedyś boks, jest krępy, muskularny i nieco niższy ode mnie, ale znacznie masywniejszy. Z przyczyn czysto teoretycznych, czyli z powodu mojej wiedzy czerpanej z Enneagramu, zrobiłem na jego oczach 40 pompek w sposób sugerujący, że mogę więcej. Teraz Zenek zastanawia się, czy by nie chodzić razem ze mną na "gimnastykę ogólnokondycyjną".
Pomyślałem o zwiększeniu dystansu w naszych coraz bardziej serdecznych stosunkach. Z każdym innym to działa, niestety nie z ósemką. W porę przypomniałem sobie, że takie moje postępowanie może on odebrać jako "zatajanie", tj. jeden z najcięższych grzechów przeciw ósemce. Bardzo bym nie chciał stać się obiektem napaści furiata podobnego do pewnej księgowej z pewnej zaprzyjaźnionej firmy. Zdaje się, że ataków wścieklizny doznaje ona okresowo, czyli o jednej fazie Księżyca. Dobrze chociaż, że Zenek nie miesiączkuje.
Jutro Mikołaja. Myślę z czułością o swoich dwóch boberkach, pewnie niecierpliwie wyczekujących tego właśnie dnia. Myślę o Joannie, o domu. Pojawiają się pierwsze objawy znudzenia tym błogim stanem bezczynności. Nadal doceniam ten komfort psychiczny, w którym żyję, ale czuję, że za kilka dni zacznie mi doskwierać samotność. W dalszym ciągu nie znam tu absolutnie nikogo poza Zenkiem. Swoją drogą ciekawe, że dokonuję tylu obserwacji zachowań wyższych naczelnych bez porozumiewania się z nimi. Chociaż pani Jane Goodall czyniła dokładnie to samo. Ona jednak żyła z nimi bliżej. Był nawet taki czas, że jeden z szympansów się w niej zakochał. Ciekawe na ile wiernie pani Jane opowiedziała tę historię w swojej książce i jak dalece poświęciła się dla Nauki. Wyobrażam sobie, że obserwator z prawdziwie naukowym zacięciem nie przerwałby tego podniecającego eksperymentu z powodu istnienia - umownych przecież w społeczeństwie ludzkim - barier obyczajowych.
Dzisiaj skończę czytać Weinberga i w ogóle kończę z fizyką. Jutro mam taki wybór: albo zacznę czytać Pamiętniki Woltera, albo poderwę Księżniczkę.
6 grudnia, środa
Haaa! Zagrajcie surmy triumfalne!
Jeżeli moje życie tutaj można przyrównać do życia Robinsona na bezludnej wyspie, to do dzisiaj żyłem z - wiernym wprawdzie lecz przecież tylko - zwierzęciem.
Po śniadaniu zapoznałem człowieka! CZŁOWIEEKAAA!!!
Każdy, kto przeżył tydzień na bezludnej wyspie zrozumie mój desperacki krok: Musiałem wejść do pokoju kilku zupełnie obcych kobiet i zaanektować Księżniczkę w obecności kibiców. Na domiar złego wzięła mnie za akwizytora. Dobrze, że mam to już za sobą.
Rozpamiętuję teraz jej śliczny uśmiech i jej wdzięczne "dziękuję", po tym jak zaoferowałem swoje towarzystwo po południu. Moje nowe życie rozpoczyna się o godzinie szesnastej!
Nie wytrzymałem oczywiście do szesnastej. Już o drugiej, po obiedzie, jej mała dłoń chroniła się przed mrozem w mojej obszernej łapie. Wędrowaliśmy pośród białych świerków, białymi drogami w kierunku tajemniczego jeziora Daisy - opuszczonego już i samotnego dziś miejsca pozyskiwania i eksploatacji wapienia. Miłe i podniecające było to jej całkowite zdanie się na mnie; droga była trudna do odszukania, wiodła przez dzikie ostępy, pełne zwierząt i ich śladów, nawet kilka razy zbłądziłem w labiryncie leśnych dróg. Dopiero gdzieś w głębi tej głuszy przedstawiłem się i poznałem jej imię. Muszę chyba budzić zaufanie.
Ma na imię Małgorzata. Jest urocza...
Dotarliśmy w końcu do owego jeziorka, którego nazwa kojarzyła mi się z podstrzeloną narzeczoną Kaczora Donalda, a gładka tafla lodu na jego powierzchni, z jelonkiem Bambi. W tej krainie Disneya pozostawało mi jeszcze zachowywać się jak Zakochany Kundel, na co w istocie miałem wielką ochotę.
Dziwnie łatwo przychodziło nam przełamywać bariery obcości. Dziewczyna przyjmowała zarówno moją pomoc przy wspinaczce po śliskich ścieżkach, jak też niewczesne wyznania. Sam się dziwiłem zarówno sobie, że tak otwarcie wyjawiałem swoje wobec niej zamiary, jak jej, że brała to tak naturalnie. Doznałem wrażenia, że z jakiejś dziwnej przyczyny, zachodziło tu zjawisko, nazywane w fizyce relatywizmem czasowym i całe tygodnie oswajania się upłynęły podczas tej krótkiej wycieczki.
Podoba mi się jej skłonność do wyrażania życzeń, które mogę spełnić. Dzięki temu zwiedziliśmy ogromne wapienniki - wiele większe od tych spotykanych na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej - jak też okolice jeziora.
Księżniczka Małgorzata jest więc moja. Od obiadu do kolacji. Codziennie. Przed południem należy do personelu Zakładu Przyrodolecznictwa, a po kolacji do kogoś, nie wiem kogo, z kim chodzi na tańce. Pięć najlepszych godzin dnia należy do mnie!
Jest Polinezyjką, siostrą Piętaszka, Darem Niebios - nieważne. Zgadza się na wszystko, co jej proponuję.
Biedny Robinson miał kozę, a potem Piętaszka. Ja miałem Zenka, a teraz mam Księżniczkę!
7 grudnia, czwartek
Małgorzata ma 28 lat. Zachorowała przed trzema laty, a stan ten uniemożliwia jej normalne, aktywne życie. Kiedy o tym mówi, wydaje mi się, że ma w oczach łzy.
Sprawię, że przez dwa pozostałe tygodnie będzie uśmiechnięta.
Księżniczka jest kompletnie zaskoczona, żeby nie powiedzieć zaszokowana moim wczorajszym występem w jej pokoju. Jest jak zahipnotyzowana. Snuję różne wariackie plany na kolejne dni, a ona odpowiada nieodmiennie "tak".
Dzisiaj chata wolna - Zenek wyjechał do Pragi. Nasz fajfoklok rozpoczyna się o wpół do drugiej.
Ale ja powoli kapuję! Kiedy ją wczoraj kusiłem, obiecując "będzie herbata", odpowiedziała: - Tylko? Tłumaczyłem, że jestem abstynentem. Teraz dopiero dotarła do mnie dwuznaczność mojej propozycji ‑ będziemy wszak sami. Nie wypadało jej przecież wyrazić zgody bez żadnych podejrzeń. Kupię więc najlepsze ciastka w Szczawnie-Zdroju.
Starym ludziom w sanatorium życie upływa bez większych wzruszeń. Narzekają przy śniadaniu na trudności w rozsmarowaniu masła. -Jak jest na dworze - spytała dziś bardzo stara pani, siedząca naprzeciw, czerstwego staruszka zajadającego obok. Wrócił właśnie z jakiegoś zabiegu.
- Mróz - powiada. Jedenaście stopni!
Termometr sanatoryjny faktycznie tak pokazuje, choć zaczyna się odwilż.
- Mówili, że wczoraj było minus 18! - zakończyła przejęta staruszka.
Ach, jakże inaczej wygląda teraz moje życie na wyspie! Z optymizmem patrzę w nadchodzącą chlapę. Zawsze zazdrościłem Bougainville'owi, a teraz - patrzcie - brakuje mi tylko kokosowego mleka!
Szkoda, że za dwa tygodnie mnie stąd zabiorą.
Tak oto w swej naiwności błądziłem 4 godziny temu. Księżniczka właśnie opuściła moje progi, zostawiając mi taki zamęt myśli, że chyba kilku dni trzeba, aby je ułożyć. Pochylam się z wysoka nad tą moją wyspą i oczy przecieram ze zdumienia, widząc jak gorące życie się tu toczy. Wcale też nie to jest najdziwniejsze, że w Polinezyjskim Raju żyją szympansy. To, czego się dowiedziałem, stawia mnie jako badacza w tym samym rzędzie, co Generalnego Elektryka, który grzebiąc po omacku śrubokrętem, robi zwarcie w sterowanych przez siebie układach. Krótko mówiąc, wsadziłem palucha w samo centrum wydarzeń, którym usiłowałem tu dać opis i o których, jak się teraz dowiaduję, nie miałem pojęcia.
Otóż wchodząc wczoraj do pokoju Małgorzaty byłem tam 77. klientem i drugim, który nie został stamtąd przegoniony. Z powodu tej okrutnej nawałnicy właśnie, Księżniczka nie podnosi wzroku, a i to dostała już chrypy od nieustannego powtarzania "nie". Mnie nie odprawiła dlatego, że ją zdumiałem, ale ponoć było coś jeszcze.
Księżniczka Małgorzata postawiła sprawę uczciwie. Streszczając: nie ma już wolnych mocy przerobowych - kończymy.
Załamałem się w pierwszym momencie. Jednak szybko uświadomiłem sobie ogrom strat, jakie poniosłaby nasza wiedza, gdybym nadal miał polegać tylko na Zenku. Przystępując do energicznej kontrakcji, wyjaśniłem to, co w pośpiechu może zaniedbałem wczoraj, mianowicie, że nie stoję w tej samej kolejce co ten pierwszy szczęściarz. Wybroniłem się! Tak więc, formalnie, sytuacja się nie zmieniła - nadal mam dostęp do Księżniczki, a ona sama odetchnęła z ulgą, że tym się zadowolę. Niestety, straciłem wiele z entuzjazmu do wspólnego z nią życia na Wyspie, i to, bynajmniej, nie z powodu ograniczeń wprowadzonych do kontraktu. Sytuacja jest jednak na tyle nowa, że stanęło przede mną widmo dokonywania kolejnych wyborów. Pociąga mniej powrót do odrabiania zaległości w czytaniu.
Zobaczyłem dziś tego Alfa, Numer Pierwszy, przystojniaczka w starszym wieku (jak ja?), z wyrazem pogardy na twarzy, także wtedy, gdy patrzy na zupę w talerzu. Nawet pasuje do dumnej Małgorzaty. Fakt, że ją posiadł plasuje go na szczycie naszego drzewa. Ja siedzę o gałąź niżej. (Zwlekałem, a Zenek ostrzegał!) Chociaż jest to wbrew moim zwykłym skłonnościom, miła wydała mi się myśl, aby uczynić go Numerem Drugim. Ale na czym by to miało polegać? Miałżebym to być psem ogrodnika?!
8 grudnia, piątek
W przyrodzie wielka zawierucha. Ciepły wiatr zmienia krajobraz, śnieg szybko topnieje. Cieszy mnie myśl, że mógłbym chodzić wyżej w góry.
Opadają emocje wczorajszego dnia. Obawiam się spotkania z Księżniczką, bo jawi mi się dzisiaj zupełnie inna. Nie dlatego, że mam u niej szlaban - w istocie nigdy inaczej nie było. Rozczarowanie pobudza mnie do niskiej samooceny. Znowu jednak zdobywam się na wysiłek obiektywnego spojrzenia i - jak zwykle zresztą - odkrywam brak symetrii w moich kryteriach oceny: Wszystko byłoby dobrze gdybym to ja się dzielił Księżniczką z tubylcem, na warunkach dyktowanych przeze mnie. Chodziło mi więc o urażoną ambicję. Trochę mnie to pociesza, ale już niestety przestało mi zależeć na doprowadzaniu jej do śmiechu. W tych okolicznościach bardziej na miejscu byłaby moja dbałość raczej o własny śmiech, bym nie ulegał złej skłonności do uwodzenia Małgorzaty tylko z powodu fizjonomii Alfa.
Wciąż tłuką mi się w pamięci jej wczorajsze słowa. Stałym elementem życia Małgorzaty jest budowanie barier chroniących ją przed natrętnymi samcami. Nauczyła się w ogóle nie patrzeć na ludzi. Jej ubrania, choć gustowne, całkowicie kryją jej sylwetkę. Całe jej zachowanie obliczone jest na zniechęcenie do zawarcia z nią znajomości. Żyje w ciągłej obawie przed męską natarczywością.
Teraz to widzę! Jak mogłem tego nie zauważyć. Oto dlaczego nie udało mi się nawiązać z nią kontaktu inaczej jak tylko wdzierając się do jej pokoju. Gdybym o tym wszystkim wiedział przedwczoraj, pozostałbym z pewnością tylko cichym jej wyznawcą.
Zauważam u siebie oznaki nieskromności - dwuosobowy zbór jej wiernych wydaje mi się zbyt liczny. Ciekawe - w sytuacji odwrotnej, nawet trzy ubóstwiające mnie kobiety nie wydałyby mi się zbyt dużym tłumem.
Wracając ze śniadania, błysnęła mi myśl o Słonince. To bodajże przedostatnia dla mnie szansa na tej wyspie. Nim zdążyłem o tym pomyśleć, wyszła na strzał tak bezbronna, że nie umiałem się już powstrzymać. Teraz znam aż dwie osoby na tym odosobnionym lądzie i Zenka. Sytuacja jak u Robinsona - tylko patrzeć jak zaczną krążyć pirogi pełne ludzi. Ciekawe, czy Słoninka też jest na zapisy w męskim światku. Jest to bardzo prawdopodobne, bo nie było mowy o planach i terminach.
Z radością wracam do lektur. Ale nie do Woltera. Zachęcony zostałem wstępem, w którym tego XVIII-wiecznego filozofa przedstawiono jako błyskotliwy umysł i cięte pióro. Niestety - widać nie rozumiem go. Zagłębiam się dzisiaj w przestrzenie nieeuklidesowe.
Po południu nie skorzystałem z przysługującego mi przywileju towarzystwa Księżniczki. Zamiast tego pojechałem do "dużego miasta", Wałbrzycha, gdzie kupiłem walkmana (dzięki temu słucham właśnie szalonej, dzikiej Janis). Odwiedziłem też Uczelnię. Kontakt z cywilnym światem ukazał panoramicznie obraz wyspy, na której przyszło mi żyć. Dopiero z perspektywy murów Politechniki patrzyłem na opisywane tu wydarzenia oczami czytelnika.
Widzę to tak: Nieprawdą jest, że ja zdziczałem tu, w Domu Zdrojowym, bo jest to sanatorium. To nie miejsce dokonało tej zmiany. Gra, w której uczestniczę wymaga środowiska. Zmieniłem środowisko! I tyle. Gdybym został umieszczony w chlewie - parłbym do koryta, a będąc członkiem parlamentu - szturmowałbym panią Anastazję. Zatem nie dziw się miły Czytelniku mojemu postępowaniu. Ludzie tutaj żyją w wegetacyjnym luksusie. Ale człowiek ma jeszcze ducha, często spragnionego! Bo to nieprawda, że wszyscy się tu łajdaczą. Tylko połowa. Reszta - z wyjątkami - chla. Wyjątki - owszem - wegetują, ale one już naprawdę niczego więcej nie mogą.
Podczas naszego wczorajszego tete a tete zdradziłem Księżniczce fragment tego dziennika, szczegół o obserwowaniu jej przy stoliku. Błąd! Wykorzystała to przeciw mnie, przesiadając się w obiad. Hi, hi! Już się umówiłem z babcią, że zamienimy się na miejsca. Teraz będę miał Księżniczkę jak na dłoni, en face! Stolika nie wolno jej zmienić.
No, wygląda na to, że już wróciłem do gry.
9 grudnia, sobota
Chmury kłębiące się nad moją wyspą rozwiał wiatr. Znów spoglądam pogodnie w pogodną twarz Księżniczki. Może to początek dłuższej stabilizacji naszych stosunków? Małgorzata ułożyła swoje sprawy duchowo ‑ cielesne i sprawia wrażenie odprężonej. Bez wątpienia ma duże doświadczenie z mężczyznami, ale ma też Naczelną Zasadę: tylko jeden na raz. Wyczuwam, że obecna sytuacja postawiła ją przed koniecznością rozwinięcia treści tej zasady. Z jej postępowania odczytałem tę dodaną treść: ten jeden może składać się z dwóch; "dwa w jednym". Ta specjalizacja wydała mi się nawet interesująca: Księżniczka zgłasza się do jednego, by pieścił jej ciało, a do drugiego - duszę. Sądząc po zapale z jakim doprasza się u mnie pieszczot dla duszy, wyobrażam sobie, że ten pierwszy ma pełne ręce roboty.
Interesujący mianowicie, w tej historii wydaje mi się taki szczegół: Ta piękna dziewczyna, mająca na skinienie każdego - przy swojej zasadzie w tym pierwotnym brzmieniu - niewiele musiała się wysilać, by utrzymać zainteresowanie partnera. Teraz zdobyła się na czyn bardzo ryzykowny - poddaje próbie nagiego ducha, który dotąd niewiele miał okazji do treningu.
Moja hipoteza jest śmiała ale dająca się zweryfikować. Na początek musiałem ustalić, czy podejrzenie o segregacji duchowo - materialnej jest uzasadnione. Poddałem Księżniczkę prostemu testowi: pocałowałem ją w policzek. Wynik próby okazał się dodatni: odchyliła się w obronnym geście, choć okoliczności w jakich to uczyniłem skłoniłyby większość kobiet do czegoś przeciwnego.
Tak więc stanąłem oto przed jednym z bardziej pasjonujących problemów badawczych: w moich dłoniach złożona została dusza kobiety i mam coś z nią zrobić. Odważna! Ja nigdy nie zdobyłbym się na takie eksperymentowanie ze swoim duchem.
Odwilż trwa nadal i każde wyjście poza budynek, to przemoczone buty. Przynajmniej kilku dni trzeba, aby można wypuścić się na jakąś włóczęgę. Z obawą myślę, czy przez ten czas stanie ducha Księżniczce. Bo czym miałbym się zająć? Słoninka ma tak pospolity wygląd...
Dziś znowu Zenek wyjechał na wycieczkę i zaprosiłem Księżniczkę na podwieczorek.
Uff! Nasze stosunki bilateralne zmieniają się szybciej niż rządy RP. Jeszcze rano cyzelowałem finezyjną teorię o rozdziale Duszy Księżniczki od Ciała, a tu kolejne (przyznaję bardzo rozsądne) jej posunięcie strategiczne: złączenie "dwa w jedno", lecz tym razem Duszy z Ciałem i podzielenie tego na dwóch. Wskazują na to wyniki starannie przeprowadzonych przed chwilą testów, które tym razem, jak jeden, wyszły ujemne. Zadziwia mnie mądrość tej decyzji, bo w nowej sytuacji znikają wszystkie mankamenty poprzedniego podziału. Pozostaje mi tylko przekonać Księżniczkę do przestrzegania Naczelnej Zasady.
10 grudnia, niedziela
Po południu byłem gościem Małgorzaty i poznałem jej koleżanki. Dwie najbliższe (tapczanami) zrobiły na mnie duże wrażenie. Ula, rubaszna i ciepła, budzi chęć oddania się pod jej opiekę. Z kwaśną miną wspomniała "randkę w ciemno" ze swoim mężem, który bawiąc przejazdem, wynajął na jedno popołudnie pokój w hotelu. Pani Grażyna jest niezwykła. Zapałałem do niej sympatią za klimat, jaki stwarza w pokoju. Korpulentna, elegancka i swoiście ładna, przy tym energiczna i dowcipna - przypomina moją mamę. Musiałem ją polubić po tym jak się mną zachwyciła ("Ach jaki piękny!") i przytuliła do obfitego biustu, pieszcząc delikatnie moją brodę. W tym geście także przywołała wspomnienie matki. Kiedy więc - ciągle w tej pozycji - zapytała czy się napiję koniaku, wypowiedziałem życzenie podpowiadane przez Freuda: ‑Piję tylko mleko, prosto z piersi - myśląc naturalnie o jej piersi i korzystając z okazji przytulenia się. Scena jak z filmu Felliniego.
Te trzy postacie czynią ten pokój miejscem, które przyciąga mężczyzn. Pojawiali się, występowali w scenkach rodzajowych i znikali. Przybył nawet Napoleon i golnął sobie na obie nogi i koszt niewiast. Polubiłem ten przybytek rozkoszy, pełen interesujących i przyjaznych kobiet. Chyba miałem jakieś bielmo na oczach - jak mogłem twierdzić, że nie ma tu takich pań. Wydają się teraz wiele młodsze i piękniejsze. Dotyczy to także Księżniczki. Siedzi sobie oto z wdziękiem na środku łóżka, jak w baśni filmowej i jest nieskazitelnie piękna. Czy ja przed tygodniem przeżywałem jakąś niedyspozycję wzrokową?
Dzisiaj doszło do naszego pierwszego kontaktu erotycznego (w obecności wszystkich mieszkanek tego pokoju). Wpatrywałem się w śliczną Księżniczkę, podziwiając jej wiotką postać, gdy spytała mnie o czym myślę. Przyznałem się do grzesznych marzeń. Nic na to nie odpowiedziała. Ośmielony tym, opowiadałem jej więc szeptem, bardzo szczegółowo, co czynię z nią w wyobraźni. Przymknęła skromnie oczęta i słuchała w skupieniu, a kiedy przerywałem, szeptała "jeszcze". Wyglądała na podnieconą. Przewędrowałem tak świątynię jej ducha we wszystkich trzech wymiarach.
Nie wiem czy mogę polegać na jej obiektywizmie w tym stanie, bowiem uznała, że należy do mnie już w trzech czwartych.
11 grudnia, poniedziałek
Dziś przeżyłem przykry wstrząs.
Odwiedziłem Małgorzatę po śniadaniu. Nadal leży w łóżku - grypa. Ale już jest prawie zdrowa. Przekomarzając się, zeszliśmy na temat Adama - owego "przystojniaczka", Numeru Pierwszego. Zapytałem, czy traktuje znajomość z nim serio. Zamyśliła się i nic nie odpowiedziała, lecz wyraz jej twarzy sprawił, że spoważniałem.
Refleksja, jak zwykle u mnie, przyszła kilka godzin później, w "kąpieli kwasowęglowej". Uświadomiłem sobie, że pędzę życie nieobciążone troskami rodzinnymi. Mam wspaniałą żonę, zdrowie, ciekawą pracę. Otóż wstrząs przyszedł, gdy zrozumiałem, że mam przeciwnie niż ona: chora, skazana na ciężką i przykrą pracę w domu, bez możliwości podjęcia pracy zawodowej, niekochany mąż.
Małgorzata nie tylko bawi się tu, w sanatorium, ale rozpaczliwie szuka ucieczki od strasznego życia. Może ten Adam będzie dla niej wybawieniem? A ja co - głupie figle mi w głowie! Cieszę się, że zmuszam biedną dziewczynę do dramatycznego wyboru! Nie ukrywam przed nią, że nasza zażyłość skończy się razem z turnusem, a tamten obiecuje jej, że ich - nie.
Widać idę tylko krok za Zenkiem, dzisiaj także ja przeżywam kaca moralnego.
Zaniosłem jej ciasteczko, jakie lubi. Nie jest już Księżniczką, jest bliską mi osobą. Może zostaniemy przyjaciółmi? Przecież obcowanie z nią przeniosło mnie z małpiego do ludzkiego świata.
12 grudnia, wtorek
Wciąż jestem pod wrażeniem wczorajszego przeżycia. Wszystko się zmieniło. Obiekt moich uniesień nie jest już dumną księżniczką, twierdzą do zdobycia. Jej obraz zamienił się teraz w anioła, subtelnego i pełnego słodyczy, choć na pewno nie w istotę bezpłciową. Obudziły się we mnie jakieś moce chybaDobra. Przepełnia mnie optymizm i troska o te zagubione dusze wokół.
Zenek leży złamany grypą - jak większość ludzi w sanatorium. Kupuję dla niego lekarstwa i dbam aby brał je regularnie. Poddaje się tej opiece jak dziecko. Małgorzata wstała z łóżka i wolno jej już dzisiaj chodzić. Zaproszę ją na łakocie. Dzięki niej życie moje tutaj upływa teraz w jakimś nieziemskim (niebiańskim?) nastroju. Wrażenie tym mocniejsze, że przez noc spadło kilkanaście centymetrów śniegu i sypie nadal. Nie mam żadnych wątpliwości, że jestem w tym stanie absolutnie odporny na grypę i na wszelkie inne zło.
Małgorzata przyjęła moje zaproszenie, choć dziś są jej imieniny (zupełnie zapomniałem! - mówiła wczoraj). Wyrwałem ją z kręgu wielbicieli i najbliższych sąsiadów. Zaczęło się więc już przed południem. Co to będzie później? Jest tutaj, widać, bardzo popularna, i wszystkie znajomki chętnie korzystają z okazji odwiedzenia jej.
Niewiele mieliśmy więc czasu by poflirtować, lecz niestety nie skończyło się na tym. Wciąż wypływają te same niepokoje, których źródłem są jej perypetie damsko-męskie. Aż mi się nie chce wierzyć, że można mieć tyle problemów z takiego powodu. Począwszy od szkoły - z nauczycielami, przez pracę, a na tym sanatorium skończywszy. Małgorzata marzy, aby być kobietą nie wzbudzającą zainteresowania. Kiedyś utyła na krótko, po lekach, i wtedy miała trochę spokoju.
Zaniepokoił mnie fakt, że dwóch jeleni starło się o nią w swoim pokoju tak, że konieczna była interwencja siostry dyżurnej. Brakuje tylko, aby Numer Pierwszy wziął mnie na rogi. Zaczynam myśleć o wycofaniu się z tego rykowiska. Ale jak ona ma się z tego wycofać? Żyje w innym niż mój, wcale nie niebiańskim świecie.
Muszę wyważyć moje zainteresowania, bo wydaje mi się, że straciłem umiar w tym monotemacie. Zapomniałem już jak się oddycha mroźnym powietrzem na ośnieżonym stoku. Wyjadę jutro w kierunku Kamiennej Góry. Sprawy ludzi, jak poprzednio szympansów, też mnie nużą.
Chcę być sam.
13 grudnia, środa
Składam różne fragmenty rozmów z Małgorzatą i zaczynają one tworzyć pewną nieoczekiwaną całość. Jej postępowanie jest dla mnie niezrozumiałe, choć nie bezcelowe. Chyba nie mam już szans na zrozumienie. A cel wydaje mi się banalny. Dla mnie sprowadza się do alternatywy - jak przed tygodniem, gdy wybierałem między Wolterem a Księżniczką - albo będę ją przekonywał do siebie w łóżku, albo ją stracę. Wyczuwam bowiem, że moment jest krytyczny i w najbliższym czasie Małgorzata, z takich czy innych powodów, postawi na jednego konia (za przeproszeniem).
Że moment jest krytyczny, to wyczułem. Nie przewidziałem jednak zakończenia. Pisałem właśnie powyższe słowa, gdy do pokoju weszła Małgorzata. Była dziwnie smutna. Zamieniliśmy tylko kilka słów, z których chyba wynikło to, czego sobie po cichu życzyłem, a co oznaczało dla niej rzecz niewykonalną: zmianę jej wieczorowych zwyczajów i życie w cnocie przy mnie (jeśli to możliwe). Wyszła ze łzami w oczach, a po chwili wróciła z wszystkimi moimi zabawkami, i rzuciła zarówno zabawki jak i mnie.
- Kończę z obydwoma - powiedziała prawie z płaczem na odchodne. Nie dała się zatrzymać. Obawiam się aby nie zrobiła pochopnie czegoś nierozsądnego.
Dzisiaj w-f, Pani Magister dała mi wycisk. Już wiem skąd takie słowo: w ciągu pół godziny wycisnęła ze mnie z litr potu. Zauważyła zaraz, że się opuściłem w ćwiczeniach i specjalnie się do mnie przyłożyła.
Fizycznie jestem coraz twardszy, ale brakuje mi oddechu. Przed obiadem już nie zdążę, ale po obiedzie ruszę na "szlak długodystansowy", jaki wyszukałem na mapie.
Mam więc teraz chwilę na zastanowienie.
Tak więc Małgorzata mnie rzuciła. Czy to nieodwracalne? Nie wiem, bo z jednej strony zrobiła to w uniesieniu (i wtedy jest odwracalne), a z drugiej mogła mieć ważny powód (i wtedy nie). Wszystko, co mi w tej chwili przychodzi do głowy, to taki scenariusz: Jej Adam, który miał podstawy żywić przekonanie, że Małgorzata jest jego, dowiedział się o "zdradzie" i rzucił ją. Ona w akcie desperacji zrobiła to samo ze mną, Ja już nie mam z kim tego zrobić.
Muszę oczywiście dać jej czas na ochłonięcie i namysł. Chciałbym aby mnie podniosła na powrót.
Mnie w akcie desperacji przyszedł tylko taki pomysł do głowy: znaleźć pocieszenie na łonie pani Grażyny. Jest na oko z pięć lat starsza ode mnie i wątpię aby chciała odgrywać wobec mnie rolę matki. Ale że jakąś rolę chciałaby odegrać, w to już nie wątpię. Przy każdej okazji dotyka mnie i zachwyca się moją "urodą" i "młodością". Czuję się przy niej jak molestowana dziewica. Nawet w jadalni. Dziś rano z uwodzicielską miną spytała, czy może się o mnie oprzeć, i udając trudności w przechodzeniu między stolikami, przejechała mi biustem po twarzy tak, że poczułem jej brodawki. Chodzą o niej słuchy, że ma ognisty temperament. Moje zagrożenie i mankament tego pomysłu polega na tym, że jeśli ona przystąpi już do pocieszania, to zrobi ze mną to, co Pani Magister rano. Podobno już jest tu kilku takich, co im to zrobiła. Nie - zdecydowanie! Pani Grażyna to ostateczność.
Zenkowi wpadła wcześniej w oko, ale już na starcie uznał, że jest nie dla niego. Z dwu powodów - onieśmielająco elegancka (przyjechała z dwoma ogromnymi neseserami) i za szybka. Tak powiedział: ‑ Bałem się, że za nią nie nadążę.
Zrealizowałem swój plan "długodystansowy". Szlak wśród lasów i odkrytych pól okazał się dokładnie zgodny z moimi wyobrażeniami o nim. Piętnaście do trzydziestu centymetrów białego, sypkiego puchu i bezwietrzna, choć pochmurna pogoda, zamieniły świat w londonowską Białą Ciszę. Chwilami, przemierzając zasypane śniegiem leśne mateczniki, z niepokojem rozglądałem się za podchodzącą mnie wilczą watahą - lecz widziałem tylko sarenki. Niewielki mróz pozwalał na przebiegnięcie kilku kilometrów. Nie jest tak źle z moimi płucami. To chyba moi sąsiedzi na pakowni używają tylko mniej skutecznych dezodorantów.
No i jest już wieczór i wszystko dobiegło do pogodnego końca. Prawie wszystko.
Podczas podwieczorku u niej, Małgorzata, śmiejąc się, opowiadała mi scenę rozstania z Panem Burmistrzem - jej dotychczasowym masażystą. Trochę wysiłku mnie kosztowało, aby doprowadzić ją do tego stanu. Jeszcze podczas obiadu miała założoną tę maskę sprzed dwu tygodni. Doprawdy, tutaj w sanatorium, wszystko dzieje się niewiarygodnie szybko. Człowiek przez całe życie nie ma tylu perypetii małżeńskich, co tu w ciągu jednego turnusu!
Musiałem użyć wymyślnej mieszaniny wiedzy psychologicznej, wdzięku osobistego tudzież środków materialnych, aby osiągnąć ten cel. Nawet zdziwiła mnie skuteczność tej mikstury. Dzięki temu wiem też co się wydarzyło.
Jej Adam, czyli pan Burmistrz (z Jedliny, Goliny czy Czegotam - Zdroju), jako człowiek systematyczny i konsekwentny, doszedł w swym harmonogramie, we wtorkowy wieczór, do sceny łóżkowej. (Naprawdę nie wiem jak to do mnie dotarło - pomyliłem się tylko o 12 godzin.) A jako przedstawiciel wysokiej władzy, nie nawykły do sprzeciwu, ogłosił wyrok na Małgorzatę ex cathedra. Mam nadzieję, że moja osoba, pośrednio, przyczyniła się do udaremnienia tego planu, bo Małgorzata, zanim opuściła Burmistrza, posłużyła się mną, jako argumentem przeciw. Jest dumna, że ma duszę i że ja jestem w jej posiadaniu.
Na taką niesubordynację władza ponoć mocno się spieniła. (Już zdążyłem sobie pomyśleć, że przez kilka dni będę się pokazywał tylko z Zenkiem. On biedny wciąż bezskutecznie wypatruje okazji do wypróbowania prawego haka. Swoją technikę na ringu ocenia z realizmem jako mierną. Jeśli zwyciężał, to zwykle przez nokaut - ale to by mi zupełnie wystarczyło.) Swoimi nieumiarkowanymi słowami dopełniłem kielicha goryczy, kiedy Małgorzata zgłosiła się do mnie rano po pocieszenie. Rzuciła mnie, ale potem podniosła, bo niewiele na szczęście powiedziałem.
Tak więc zostałem sam przy Małgorzacie, ale nie jestem przekonany o obiektywizmie jej przekazu. Tymi samymi, trudno uchwytnymi kanałami co przedtem, płynie od niej do mnie niewerbalna informacja: Burmistrz nie osiągnął celu głównie w powodu swej buty. Nie wie, że gdyby zmienił taktykę, to - według mnie - nawet teraz dostałby to, czego chciał.
14 grudnia, czwartek
Kolejny zimowy dzień. Moje samopoczucie jest coraz lepsze, "ciągnie mnie do lasu". Czuję jak bym niedługo miał zacząć latać. Mam też coraz więcej czasu na czytanie. Skończyłem właśnie, po raz kolejny, cudowną opowieść o wilkach, pierwszą, w której opisano je bez uprzedzeń. Gdyby ludzie byli sobie wilkami, już teraz żylibyśmy w tym raju, który wymyśliliśmy dla grzecznych.
Może to i melancholia, ale sympatyczna, taka skłaniająca do pogodnych rozmyślań. Bo do jakich jeszcze? W "domu" wszystko po staremu. W moim przyśpieszonym życiu tutaj minąłem już jego apogeum (mam nadzieję). Także stosunki Małgorzaty z Burmistrzem wróciły do normy - co wczoraj przewidziałem. Zbliża się czas na podsumowania. Ale nie uprzedzajmy tego czasu, dajmy mu się dopełnić, został jeszcze cały tydzień.
Dlaczego jest mi tak dobrze?...
Powoli to do mnie dociera. Wycofuję się z zatłoczonego światka Małgorzaty i odczułem ulgę. Nie udało mi się w niej czegokolwiek zmienić. Jej tak często smutna twarz, jej nieustający "męski problem", jej niezrozumiałe dla mnie pragnienia - wszystko to stanowi zupełnie nowy składnik mojego życia. Męczę się z jej duszą niewymownie. Stało się to, czego się obawiałem: wiem teraz już na pewno, że Burmistrz zagarnął zdecydowanie lepszą jej część. Poddaję się. Niech to będzie nauczką. Przynajmniej dla mnie. Jest jeszcze cały tydzień, którego nie muszę zmarnować. Oto dlaczego tak mi dobrze!
Nie znaczy to wcale, że te minione 8 dni uważam za stracone. Powiedzmy - na dzisiaj temat ten został wyczerpany.
15 grudnia, piątek
Poznałem dzisiaj epikurejczyka - numer siódmy w Enneagramie, szefa warsztatu, w którym dokonałem drobnej naprawy samochodu. Wrażenie na cały dzień. Człowiek o nieskończonej pewności siebie, niezwykle dosadnym języku, przyziemnych zainteresowaniach (dupy, mamona i hazard), a wszystko podane tak ujmująco, że przez kilka godzin chciałem być taki jak on. Pomyślałem nawet, czy by nie przyjąć zaproszenia na kameralny striptease w jego domu (panienki piękne i chętne dostarcza na zamówienie - jak pizzę), po tym jak wspomniał o habicie podartym podczas ostatniego pokazu. Bardzo silna osobowość - najniższe instynkty w jego wydaniu budzą zachwyt. Opowiedział historyjkę o swej pracy w Stanach, kiedy to boss zabrał go do "wesołego miasteczka". Opłacił mu panienkę i wyznaczył spotkanie za dwie godziny w pobliskim pubie. Kiedy już po 5 minutach zakończył uciechę i zgłosił się do pubu, usłyszał od rozgniewanego szefa: -To ja stary potrafię młócić 2 godziny, a ty (biiip) co! Szkoda pieniędzy na ciebie!
W ogóle waha się czy nie zamienić tego warsztatu samochodowego na agencję towarzyską (hala jest duża, są wymyślne podnośniki i sprzęt).
- Jeśli ma pan jakieś życzenia, proszę się nie krępować i zaglądać tutaj - zakończył uroczo.
Czy ja na codzień nie ulegam częściej takiej sugestii, gdy za swoje biorę uroki czyjej osobowości?
16 grudnia, sobota
Wciąż zachwycam się zimowymi pejzażami. Usiłowałem dotrzeć do Skał Krasnoludków, rezerwatu obecnie odciętego od świata. Śniegu po kolana, zawiane drzewa i znaki szlaku. Całe godziny brodzenia w tej sypkiej wodzie, z utrwalonymi na jej powierzchni śladami życia i śmierci. Odwykłem już od takich widoków - biała ziemia, białe niebo, białe drzewa, białe trzciny.
Jakże rozmaity jest szron kształtowany w różnych warunkach pogodowych. Opisywałem wcześniej taką jego postać, która powstaje z mgły, przy niezmiennym wietrze. Dzisiaj przyjął inną formę. Rozcapierzone dendryty, centymetrowej długości, obejmowały kierunkami "pod wiatr" kąt półpełny. Wyglądał jak piękna ozdoba choinkowa. Wędrując pofałdowanym, białym stepem, napatrzyłem się do syta na sterczące zeń lodowe stalagnity i fantastyczne w kształtach, lśniące kandelabry. Zadziwił mnie też zagajnik modrzewiowy, bo kto widział białe modrzewie z najprawdziwszymi, białymi igłami?
Pierwszy raz zaobserwowałem tętniące pod śniegiem życie. Drobne gryzonie myszopodobne budują sobie w grubej warstwie śniegu całe osiedla niewidzialne z zewnątrz. Są tam korytarze, komnaty i kominy wejściowe. Wszystko w labiryncie traw, suche i przytulne. Komory mieszkalne przestronne, miękko wyścielone siankiem. A nad tymi pieleszami nieskazitelna powierzchnia pokrywy śniegowej. Światło w takich lodowych pałacach musi być miękkie i rozproszone. Chciałoby się tam zamieszkać.
Przypomniał mi się dziennik Amundsena z jego wyprawy na Biegun Południowy, zimą 1911/1912r. (wyprawa Scotta dotarła tam o miesiąc później i w powrotnej drodze wszyscy pięcioro zamarzli). Urzekający był opis jego bazy zimowej. Pozwolił mianowicie na całkowite zasypanie jej śniegiem kilkumetrową warstwą. Następnie jego ludzie drążyli łopatami rozbudowany system korytarzy łączących wymyślnie kształtowane pomieszczenia. Z upływem zimowych miesięcy labirynt ten rozrastał się nieustannie we wszystkich sześciu kierunkach, tak, że na koniec każdy z jego speców miał oddzielną pracownię, a był tam nawet krawiec i fotograf. Nad tym serem szwajcarskim przewalały się straszliwe antarktyczne huragany, gdy prędkość wiatru osiąga 200 km/godz., a temperatura spada do -70C. Oni, jak te myszy, żyli w ciszy i "cieple".
Głazów Krasnoludków w sumie nie znalazłem, lecz poznałem teren. Jutro wyruszę wcześniej i spróbuję z innej strony. Powinno się udać.
Po obiedzie znowu, jak wczoraj, przyszła na chwilę Małgorzata. Od kilku dni nie szukam z nią kontaktu. Widuję ją z daleka w jadalni. Szelma Grażyna za to regularnie już przechodzi obok mojego stolika ze słowami "Muszę dotknąć Ślicznego!". Miłe to nawet.
Otóż Małgorzata, którą zostawiłem na pastwę Burmistrza nie wygląda na szczęśliwą. Przychodzi smutna i z poczuciem winy. Wczoraj zapamiętałem jej słowa "Nie wiem dlaczego ja z nim jestem". Dzisiaj usłyszałem "Nudzi mnie". Zapytała też, czy nadal ją "kocham". Nie jestem pewien czy użyła cudzysłowu. ("- Próbuję się od ciebie odessać, mam już osiągnięcia.") W ogóle robi na mnie wrażenie jej sentymentalne słownictwo. Przenosi do tych odległych, prawie zapomnianych już czasów pierwszych zauroczeń stworzeniami niewiele młodszymi od Małgorzaty, do dialogów pełnych wielkich i ważnych słów. Naprawdę wzruszam się słuchając, że "pozostanę na zawsze w jej sercu".
Udzielił mi się jej żal. Ma typowe dla swojej osobowości rozterki - jest "numerem dziewiątym" w Enneagramie, mediatorem, typem osobowości u kobiet, do którego mam słabość. To prawda, upokorzyła mnie wtedy, zrównując z jakimś burmistrzem i oskarżając, że pospołu z tamtym nachodziłem ją zbyt często (przypadek chciał, że nigdy się u niej nie spotkaliśmy - nie brałem serio jej narzekań). Prawdą jest też jednak, że docierały do mnie jej sygnały ostrzegawcze, które ignorowałem. Nie rozumiałem wtedy tego. Czasem błaznowałem (jeśli w ogóle można powiedzieć, że robię tu cokolwiek innego). Przyznaję teraz, że "zawiniłem".
Mam okazję poduczyć się pokory. Dlaczego ma to być oczywiste, że jestem lepszy od Burmistrza. W końcu on był pierwszy i to ja postąpiłem "niemoralnie" próbując rozbić ich związek (o którym wtedy nie wiedziałem).
Ale z drugiej strony - miałem rację. Ona jest z niego niezadowolona!
- Spookooojnie! Czy to jest nauka pokory?
- No dobrze. To prawda, że unikałem jej przez zatwardziałość serca. Zapomnę o urazie i jeśli wyrazi takie życzenie, to przyjmę ją w pokorze.
Zenek nie zna moich perturbacji "małżeńskich". Ma następny powód, by mnie szanować. Z uśmiechem zażenowania mówi o Małgorzacie (kiedy dziś weszła ze mną do naszego pokoju, stał w gaciach i prasował spodnie). Uznał, że jest to bezsprzecznie najpiękniejsza kobieta w okolicy.
W ogóle zmiękł: przestał być ordynarny i pozować na Casanovę. A nawet chodzić na zabawy. Pozwala też sobie na okazywanie uczuć. Wiele wskazuje na to, że Zenek zaczął się upodabniać do takiego mięczaka jak ja!
17 grudnia, niedziela
Wyruszyłem w kierunku "Głazów Krasnoludków" tak jak zaplanowałem, tuż po śniadaniu, podśpiewując za B. B. Kingiem I'm free, free now. Droga była długa, choć nie tak uciążliwa jak wczoraj. Zbliżałem się już do wzgórz z owymi skałami, gdy uświadomiłem sobie powód mojego nastroju. Faktycznie, chyba jestem wolny - czyli po "rozwodzie".
Rano podczas śniadania, pomyślałem, że powinienem zaproponować Małgorzacie wyjazd ze mną. Tak też uczyniłem, pomny swojego wczorajszego nawrócenia. Nawet ucieszył ją ten pomysł. Po kilku sekundach jej entuzjazm nagle ostygł.
- A jak Adam zauważy, że z tobą wychodzę?
- Jak chcesz - zakończyłem, ale w moim tonie musiał chyba zabrzmieć akcent, od którego nie potrafiłem się powstrzymać. Od wczoraj bowiem jej zachowanie wydaje mi się tak poważne, że aż zabawne. Przemyka się do mnie lękliwie, żeby Adam jej nie zauważył, bo jest zazdrosny. "Zdradza" go ze mną w pełnym poczuciu winy. Czy to aby ta sama, dumna Księżniczka sprzed dziesięciu dni? Zmieniła się w moim odbiorze przez ten czas! Przewiduję, że wieczorem znowu odda mi wszystkie moje zabawki (walkmana, kasety i książki) - tym razem ostatecznie, a ja nie będę już przeciwdziałał naszemu oddalaniu się. Oto dlaczego czuję się wolny. Mimo wszystko zdziwiło mnie, że poczułem ulgę.
"Krasnoludki" okazały się urocze. Są to piaskowce podobne do znanych mi z Gór Bystrzyckich. Natychmiast więc zacząłem wypatrywać skamieniałości i nie trwało długo jak znalazłem skałę gęsto utkaną małżami, a raczej śladami ich istnienia sprzed około 100 mln lat. Wtedy obszary tutejsze stanowiły dno płytkiego, tropikalnego morza. Wkrótce widziałem je wszędzie, bo skały usiane są kulistymi jamkami o średnicy 2 do 10 cm, jakie pozostały po wypadnięciu "mięczaka". Dowiedziałem się też nieco o powodach, dla których skały pękają w jakiś "ulubiony" sposób, zwykle w płaszczyznach poziomych. Z reguły płaszczyzna pęknięcia była płaszczyzną symetrii dla kulistych jamek, a więc przebiegała w warstwie gęsto zamieszkałej niegdyś przez oskorupionych mieszkańców morskiego dna. Pęknięcia są więc najciekawszymi obszarami skały, wyznaczają bowiem przystanki w procesie formowania się skał osadowych. Tam właśnie, na szczęście, najłatwiej odnaleźć skamieniałe ślady życia.
Mimo zimna i śniegu poczułem coś, jakby falowanie ciepłej, błękitnej wody, wypełniającej przestrzeń tego krajobrazu w zamierzchłej przeszłości. Widziałem barwną krainę zapełnioną dziwnymi stworami, niemal słyszałem szczęk pancerzy skorupiaków, pełzających w koralowych, podmorskich ogrodach. Ich przeznaczeniem jest zaginąć gdzieś w mrokach przyszłych dziejów, by teraz skamieniałe ślady ich istnienia mogła odnaleźć jeszcze dziwniejsza istota, żyjąca w pobliskim sanatorium. To bajkowe akwarium, dziś zwietrzałe, suche i zimne, przemieszczało się wtedy, wraz z dźwigającym je kontynentem, z nieskończoną powolnością w poprzek równika. Czas istnienia mojego gatunku to krótka chwila w porównaniu z tamtym czasem, prawie niezmiennego trwania gatunków przez całe okresy geologiczne. Za setki milionów lat to miejsce być może znowu przetnie równik, a wtedy po gatunku homo także pozostaną tylko skamieliny. Za to będzie tu znowu upalnie i zaszumi tropikalna roślinność, a zupełnie inne, niewyobrażalne zwierzęta konkurować będą w tych bezcelowych zawodach, zwanych życiem.
Czuje się, że to już zima. Wracałem, gdy dosięgła mnie śnieżna zadymka. Zniknęły zalesione wzgórza, straciłem punkty orientacyjne i pozostała tylko aleja z ubitym śniegiem. Doskonała aby pociągnąć sanki z dwoma słodkimi łobuziakami, do których już tęsknię. Jak wrócę do domu to, mam nadzieję, uznają mnie godnym wspólnej, wariackiej zabawy. Jeśli zdam ten surowy test, a chłopaki pozytywnie ocenią moją przydatność społeczną, to będę mógł uznać, że pożytecznie spędziłem ten czas tutaj. W duecie stanowią przecież najbardziej przerażającą maszynę do testowania zszarganych nerwów.
18 grudnia, poniedziałek
Trzy dni pozostało do końca.
Ogarnia mnie nostalgia. Patrzę na miejsca, w których przebywałem trzy tygodnie, na stary park z jego ścieżkami, na pawilony, w których brałem kąpiele, na główny deptak z rzędem kamieniczek tak typowych dla miejscowości uzdrowiskowych, na budyneczki sanatoryjne w otoczeniu drzew: "Młynarz", do którego przychodziłem na w-f, "Dom Zdrojowy", w którym mieszkałem, "Dąbrówka", "Korona"... Czuję chyba to co czuł Robinson Crusoe, gdy opuszczał swoją wyspę. Także ja wyjadę stąd bogatszy w doświadczenia bardzo praktyczne, dotyczące społecznych zachowań tych najzupełniej zwyczajnych, "normalnych" ludzi. Obawiam się tylko, czy nadążę je przełykać, bo zaczęła się już końcówka. Choć pozostawałem na uboczu najbardziej burzliwych wydarzeń, przewidując dla siebie zasadniczo rolę obserwatora, przecież musiałem, z oczywistych powodów, zagłębić się w ich nurcie. Tak więc i ja biorę w nich udział i choćbym nawet tego chciał, nie pozostanę już obojętnym składnikiem dziejów i chłodnym, obiektywnym narratorem.
Małgorzata nie tylko mnie nie porzuciła, ale wręcz przeciwnie, stała się dla mnie słodka i uwodzicielska. Odpowiadam jej tym samym, lecz nie z powodu moich ślubów pokory. Wyczuwam, że najbliższe trzy dni mogą mnie nauczyć wiele w zakresie psychosocjologii stosowanej. Wciąż na jej miejscu wyobrażam sobie Joannę, z powodu tego samego typu osobowości. Bardzo ciekawe ile w naszym życiu zależy od posiadanej osobowości (9 możliwości wg Enneagramu), a ile od cech indywidualnych (5 miliardów możliwości? - właśnie! może "indywiduów" też jest mniej niż się spodziewam i powtarzają się one co, powiedzmy, 200 osób?). Kojarzenie tych dwu kobiet jest naturalne, bo w ich postępowaniu widzę trochę podobieństw.
Spędziłem z Małgorzatą popołudnie, 4 godziny. Rezultatem jest kolejny kac moralny. Przyznaję kręci mi się w głowie, choć miałem się za liberała w kwestiach obyczajowych.
Zgodziłem się już przed tygodniem zabrać ją do Wrocławia. Stamtąd ma szybki pociąg bezpośrednio do domu. Ostatnie "spięcia" postawiły, jak mi się wydało, ten zamysł pod znakiem zapytania (nie ja go postawiłem oczywiście - zabrałbym ją nawet gdyby okazała się panią Orłowski incognito, może tym bardziej nawet).
Po obiedzie kupiliśmy zatem bilet na jej ekspres, a później przez dwie godziny krążyliśmy samochodem po ośnieżonych górach, na przemian białych i czerwonych w łunach zachodu, bez celu, słuchając muzyki. Zimowe pejzaże, blues, komfort ciepłego wnętrza i półleżąca pozycja w odchylonym fotelu stworzyły klimat, w którym Małgorzata stała się skłonna do wyznań. Przyznaję, że indagowanie jej stało się dla mnie podniecające. Dowiedziałem się na początek, że tak naprawdę to tylko ja jestem "drogi jej sercu". Z Adamem przestawała głównie z tego powodu, aby rozstanie z jej mężczyzną turnusu było mniej przykre (gdyby te ostatnie tygodnie spędziła dajmy na to ze mną, rozstanie byłoby dla niej zdecydowanie bardziej przykre). Ostatnio jednak jej stosunek do Adama jest coraz bardziej obojętny.
Tyle słów, z pieszczot natomiast, których mi nie skąpiła podczas jazdy, wyniosłem przekonanie, że teraz, kto wie, mogę to być ja! Choć równie dobrze mogło to nic nie znaczyć. Albo to tylko, że kobieta czuje się swobodniej obok mężczyzny, którego ręce zajęte są kierownicą. Moja próżność skłaniała się raczej ku radosnemu pomysłowi Grażyny na tę okoliczność: ‑ Cnotka albo piechotka!. Ale mówiąc poważnie, rzecz cała wygląda mi dramatycznie. Małgorzata, jak się zdaje, jest rozczarowana Burmistrzem, a może nawet czuje się przezeń poniżana, u mnie z kolei leczy rany - zgodnie z rolami jakie pełnimy w naszym trójkącie.
Zapadł już zmrok, wróciliśmy do domu, wypiliśmy herbatę u niej, zjedliśmy ciastka u mnie, a "spowiedź" trwała nieustannie. Aż do kolacji. Historie opowiadane przez Małgorzatę są "filmowej" natury, ale to coś zupełnie innego słuchać o prawdziwych wydarzeniach, a oglądać film. Ci goście od "sztuki filmowej" męczą się niepotrzebnie - całe wiadra przelanego na ekranie keczupu znaczą dla widza mniej, niż strzykawka krwi (szczególnie tegoż właśnie widza) w rzeczywistości, a najbardziej tragiczne love story - mniej niż jedna przygoda z niemieckim byznesmanem w pracy.
Niepokoi mnie trochę to zbliżenie dusz (bo po pierwsze nie mam duszy...). Nie wszystko pewnie z tego rozumiem i nie wiem ile mi wolno w sprawach duchow(n)ych. Bardzo nie chciałbym jej zranić, a ja nie mam talentu do delikatnych robótek (nie wychodzi mi szydełkowanie i wszelkie inne majsterkowanie).
Po kolacji, kierowany nabytym już tutaj odruchem Pawłowa, włączyłem nocną lampkę, uwiłem sobie gniazdko na tapczanie, otoczyłem się książkami, podłączyłem do walkmana. Zenek oddawał się rozpuście w innym pokoju (co pewnie polegało na tym, że leżał na łóżku i pozwalał się karmić - jego "dziewczyny" przygotowały mu dzisiaj śledzika). Nadszedł czas na opuszczenie codziennej rzeczywistości. Dzisiaj lot w przestrzeniach zakrzywionych.
Około dziewiątej, kiedy odczuwałem na sobie przemożny wpływ przestrzeni zakrzywionej przez Minkowskiego, tej najbardziej odpowiedniej dla szczególnej teorii względności, usłyszałem pukanie do drzwi. Było to niezwykłe, bo Zenek pukał tylko w dzień, gdy spodziewał się, że mogę nie być sam. Zdarzają mi się teraz chwile, gdy w drzwiach pojawia się miły i niespodziewany gość. Dzisiaj przyszła do mnie Małgorzatka, pierwszy raz w porze, w której należała do Burmistrza, w stroju wieczorowym, w nastroju popołudniowym. Nie wiem, i nie chcę wiedzieć, jaka siła ją do tego skłoniła - odpychania od niego, czy przyciągania do mnie. Lubię z nią przebywać, ale niestety pamiętam, że nie we mnie pierwszym ulokowała swe tymczasowe uczucia. (Niezły ze mnie typek!)
Wyznania, do których ją dzisiaj prowokuję oszałamiają mnie. Małgorzata wzbudzała we mnie jednocześnie niechęć i współczucie - do chwili, gdy opowiedziała mi jak to jest na "krawędzi". Będąc w szpitalu na oddziale reanimacyjnym znalazła się bowiem tam, skąd niewielu wraca. Innym jest już człowiek i inny jest jego świat po powrocie z "tamtej" strony. Wstrząsnęła mną ta historia. Znowu stała się dla mnie kimś nowym. Inaczej odbieram teraz jej doświadczenia, także te erotyczne - lecz nadal jej nie rozumiem.
Odpowiada z niezwykłą szczerością na moje dociekliwe pytania. Raz spróbowałem wprawić ją w zakłopotanie, interesując się nazbyt intymnymi szczegółami jej obyczajów miłosnych, ale obróciło się to przeciw mnie. Zaspokoiła moją ciekawość jednym zdaniem, daleko wyprzedzając wszelkie następne pytania "uściślające", które mógłbym zadać. A uczyniła to z prostotą i wdziękiem tak zaskakująco, że straciłem na chwilę inicjatywę.
Ta skłonność do zwierzeń wynika chyba z tego oczywistego dla nas faktu, że czwartek będzie ostatnim wspólnie spędzonym dniem na tym świecie. "Spowiedź", w jaką przeradzają się nasze rozmowy, jest wzruszająca dlatego, że Małgorzatka czyni to szeptem, noskiem w nosek, a w chwilach żalu szukając pocieszenia w jeszcze większym zbliżeniu. A także dlatego, że wyznała "grzechy", których nie wyjawia nawet w konfesjonale. Pierwszy raz zdarzyło mi się być "ojcem duchownym". Wydaje mi się, że ona teraz potrzebuje takiego katharsis.
Urywane odpowiedzi i wcześniejsze z nią rozmowy poskładałem w taki obraz sanatoryjnego romansu. Małgorzata zapałała do Burmistrza gorącą namiętnością, rozbudzoną tańcem. Są ponoć najlepszą parą taneczną na tych zawodach, o czym kiedyś usłyszałem także od Zenka. Taniec i "jego dłonie" uczyniły z niej niewolnicę niepomną na głos rozsądku. Prawda, że w rozmowach ze mną ten rozsądek zdawał się dochodzić do głosu, lecz zapodziewał się gdzieś, gdy Burmistrz ponownie brał ją do tańca. Kolejne wieczorki taneczne były jakąś mszą, na której składała się przed nim w ofierze. Widziałem czasem te przygotowania, stroje, napięcie i dziwiło mnie, że tak wielkie znaczenie ma dla niej (i dla innych) ta wieczorna impreza. Przez te tygodnie nie do pomyślenia było opuszczenie choćby jednej zabawy. Wreszcie stało się to, co zwykle się dzieje w takich razach. Właśnie wtedy, gdy prorokowałem, że Burmistrz dostanie, czego chce, jeśli zmieni taktykę. Tylko pomyliłem się w tym szczególe, że nie wie on o tym, iż taka zmiana taktyki przyniesie skutek. Wiedział. Nie ukrywa też swojej urzędniczej wyższości nad Kopciuszkiem. Okazuje się on wytrawnym znawcą kobiet, choć nie dżentelmenem. Jak widać te dwie cechy czynią zeń mistrza w fachu "dostawania czego chce". A może nawet kogoś więcej - burmistrza!
Mnie zadziwia fakt, że Małgorzata, choć doświadczyła tego zawodu, nadal skłonna jest do ofiar. Nie znałem tej sfery emocji związanych z tańcem. To chyba jakaś odmiana religijnego transu. Fakt, że teraz szuka u mnie pociechy i ratunku może wskazywać jak bardzo jest z nią źle. A może, znowu, na nic to nie wskazuje. Albo na to tylko, że spowiedź u mnie jest bardziej atrakcyjna niż zabawa.
Wychodziła ode mnie w nocy z przekonaniem, że już skończyła z Burmistrzem, lecz wiem, że jutro znowu będzie na zabawie. Pójdzie tam z tą samą nadzieją. Czy to ja pierwszy odkrywam, że próżnym wysiłkiem jest próba odgadnięcia zawiłości kobiecej duszy?
19 grudnia, wtorek
Dwa dni do końca.
Planowałem dzisiaj, po raz ostatni, wyruszyć w góry. Pozostałem jednak w domu. Powodu pewnie łatwo się domyślić. Zatrzymała mnie konieczność niesienia posługi duszpasterskiej. To zajęcie nawet całkiem interesujące. Pełnię jednocześnie role spowiednika, bliskiego przyjaciela, ojca i psychoterapeuty.
Małgorzata przyszła dziś przed południem i podjęliśmy wątek tam, gdzie go wczoraj zakończyliśmy. W sposób najbardziej naturalny usadowiła się na moich kolanach i założyła mi ręce na szyję. Wyobraziłem sobie, że tak pewnie zachowałaby się moja córka, gdybym ją miał. Niewiele też brakuje nam do wymaganej między ojcem i córką różnicy wieku. Przytuliłem ją, a ona znów, jak wczoraj, wyjawiała mi swoje tajemnice, łaskocząc rzęsami moje policzki. Doprawdy bardzo trudna jest dla mnie rola spowiednika, bo jakoś czuję to jednak, że Małgorzata nie jest moją córką. Ale wiem też, że minął już czas, kiedy chciałem aby była "moja". (Tak sobie myślę, jak księża potrafią żyć w celibacie, jeśli po rozgrzeszenie zgłaszają się tak namiętne grzesznice - chyba dlatego są te kratki w konfesjonale! Albo one nie wszystko im mówią.) Na dodatek powody do "grzechu" ma tak przekonywające, że na jej miejscu każdy święty zrobiłby to samo. A przynajmniej ja. Rozumiem ją i znowu jest mi bliska. Potrafię jednocześnie zrozumieć tych doskonalszych ode mnie panów, którzy po wyspowiadaniu iluś tam takich gorących mężatek, dmuchają z ambony na te zimne, i wszystkich kobiet unikają jak ognia. (Jakoś ostatnio wzrosła we mnie zdolność rozumienia!)
20 grudnia, środa
Jutro stąd wyjeżdżam.
Gwałtownie ubywa ludzi, do których już przywykłem. Złudzenie perspektywy sprowadzającej pełne życie do tych trzech tygodni tutaj, każe odbierać ich odejście jako ostateczne. Zbiorowość, w której żyję szybko wymiera. Nie wymieniam z nikim adresów i te znajome mi twarze znikają na wieczność. Pożegnałem już Zenka. Twarz Uli także na zawsze zakryły drzwi windy. Odchodzą bliżsi i dalsi znajomi. Nastrój pogrzebowy.
Przygnębieni wizją rozstania, trzymamy się blisko z Małgorzatą. Już przed obiadem połączył nas ten stan zagrożenia. Fakt, że są to nasze ostatnie wspólne chwile, prowokuje do niezwykłych wynurzeń. Rozmawiamy o zdarzeniach, przeżyciach i uczuciach, które skrywa tajemnica nawet przed naszymi najbliższymi. Właśnie ta nieodwołalność rozstania jest najpewniejszą rękojmią tajemnicy spowiedzi. Sam nie byłem świadom istnienia tak głęboko skrywanych myśli, a jeszcze bardziej chęci wypowiedzenia ich.
Zaskakuje także Małgorzatę ta skłonność do "odsłaniania" się przede mną. A naprawdę ma co! Tajna część jej życia jest tak barwna, że spisana, na przykład przez Emila Zolę, mogłaby stać się dziełem w rodzaju Doktora Pascala. Całe godziny trwała jej opowieść. Czasem tak przeraźliwie smutna, że, zapłakaną, tuliłem i pocieszałem, a czasem tak zabawna, że z kolei ocieraliśmy łzy ze śmiechu. Jej piękne i załzawione oczy "na zawsze pozostaną w mej pamięci".
Ta dziewucha ma naprawdę sex appeal! Mimo to nie pozwalałem sobie wobec niej na więcej niż drobne tylko pieszczoty. Wracając do "analitycznego" widzenia jej osoby, ponownie wybierałem między duszą i ciałem. Okazały się niesłuszne moje wcześniejsze uprzedzenia i z całą świadomością wybierałem teraz to pierwsze. (No, może ta świadomość wie też co nieco o jej fascynacji Burmistrzem.) Nawet nie zauważyłem jak to się stało (choć pewnie nie bez mojej pomocy), że siedziała u mnie na kolanach, z czołem opartym o moje czoło, z dłońmi na moich barkach - snując opowieść jak Szeherezada. Moje ręce wędrowały od jej ramion do bioder, a zależało mi jedynie na tym, aby nie przerywała opowiadania.
Składały się na nie jej przygody miłosne. Smutne w niej jest to, że epizod wyjścia za mąż nie należał do tej serii przygód. Było ich kilka, a co niektóre bardzo wzruszające. Ta ostatnia (mnie, wyjątkowo, nie wzrusza) rozegrała się tutaj, w sanatorium i choć wiedziałem o tym, zaskoczyło mnie, że w dzisiejszym "seansie" ich liczba powiększyła się o jeden. Przekonują mnie jej motywy i "biorę za swoje uroki jej osobowości", bo Małgorzata zakochuje się bez wyrachowania, z dziecięcą niewinnością.
21 grudnia, czwartek
Zenek, opuszczając mnie wczoraj, nie ukrywał, że ta rzecz interesuje go teraz najbardziej na świecie: będę spał sam, czy też nie, dzisiejszej nocy. Jego wyobraźnia dokonywała tych wzlotów nie bez przyczyny, bo z pewnością tej nocy działy się w naszym domu rzeczy nieconocne. Jest to moment krytyczny dla wielu, zarówno dla skłonnego do pijaństwa, jak i do rozpusty. Jeśli ten o pierwszej skłonności, dla przykładu, zachował jakimś cudem nieco zdrowia przez te trzy tygodnie, to z pewnością je stracił w zieloną noc. Analogicznie rzecz ma się z tym drugim. Tak więc dobrze, że ta noc już minęła dla mnie szczęśliwie.
Dzień także nastał niezwykły. Pierwszy raz zobaczyłem tutaj słońce - potoki słonecznego światła. Uzdrowisko w pełnej krasie zimowej zdominowały dwie barwy: błękit nieba i czerwień wszechobecnego śniegu, płonącego w zorzach poranka. Nawet gawrony mienią się miedzianym blaskiem, siedząc nieruchomo na czerwonych drzewach. Jest spory mróz i krajobraz tchnie spokojem. Pełen dramatyzmu obraz zdaje się zwiastować nadejście czegoś oczekiwanego.
Niedobitki, które zgłosiły się na śniadanie opanowane są już gorączką podróży i w pośpiechu opuszczają jadalnię. Kończymy z Małgorzatą śniadanie przy jej stoliku, w zupełnie nowej scenerii - w całkowicie opustoszałej sali, odświętnie oświetlonej. Nam się nie śpieszy, pozostajemy po ukończeniu posiłku. Tutaj odczekujemy swój kwadrans przed podróżą. Tutaj też, ta dumna i niedostępna księżniczka, którą z obawą obserwowałem niegdyś w tej sali, pełnej obcych ludzi, przytula teraz policzek do mojego ramienia i przeżywamy tak ostatnią chwilę we wspólnym domu.
Jak co dzień zamykam mój pokój i oddaję klucz w recepcji, lecz nie wrócimy tu już razem. Jest dziewiąta, wszystko dzieje się po raz ostatni: wychodzimy z domu, wsiadamy do samochodu, jedziemy znanymi uliczkami uzdrowiska, włączamy się w coraz szersze arterie. Pozostało nam pięć ostatnich godzin.
Chociaż jest piękna, słoneczna pogoda, warunki jazdy są złe. Jezdnie przypominają nartostrady - prawie żadnej przyczepności. Prędkość na trasie nie przekracza 40 do 50 km/godz., a i ta wydaje się niebezpiecznie wielka. Moje samopoczucie jest mimo to całkiem dobre - zależy widać od natężenia światła słonecznego - zupełnie przeciwnie niż Małgorzaty. Przeżywa w milczeniu wewnętrzne burze, targają nią niepokoje, lecz tym razem - inaczej niż dotąd - nie mówi mi o tym. Nostalgiczny nastrój pogłębia jeszcze muzyka Stinga, miłe ciepło słoneczne i bajkowe krajobrazy zimowe. Widoczność jest doskonała i od początku obserwujemy, wyłaniający się przed nami, biały masyw Ślęży (pierwszy raz widzę Ślężę na biało). Jest dosyć czasu, żeby zboczyć w jej kierunku. Trochę kluczenia po ośnieżonych opłotkach, z rzadka rozrzuconych po jakrawo białych polach, i już wskrabuję się rozpędem do schroniska pod Wieżycą, drogą tak śliską, że pewnie służącą okolicznym góralom za tor saneczkowy. Tu, przy herbacie, możemy spokojnie podsumować naszą znajomość. Czytam też Małgorzacie ten dziennik. Wszystko, aż do wczorajszego dnia.
Okazuje się to naprawdę trudne, i to pomimo dokładanych starań o wierność w opisie faktów - a czasem właśnie dlatego. Niektóre moje oceny i interpretacje są pewnie subiektywne, inne - nazbyt szczere. Pomimo moich obaw, Małgorzata nie "oprotestowuje" żadnego wątku ani faktu, pomijając pobłażliwym milczeniem co drastyczniejsze szczegóły. Ożywia się przy śmielszych tezach - wydaje się ubawiona twierdzeniem, że Burmistrzowi dostała się jej lepsza część, żachnęła się na pomysł, że stała się słodka, bym podwiózł ją do Wrocławia - lecz nie ocenia trafności moich domysłów. Zdaje się być bardziej zajęta przyszłością niż przeszłością.
Do Wrocławia wjechałem po tak idealnej ślizgawce, że kiedy przede mną zderzyły się dwa samochody, nie byłem w stanie wykonać żadnego manewru, pomimo "pulsowania" hamulcem i ustawiania kół "w poprzek". I całe szczęście, bo gdybym umiał się zatrzymać, miałbym w bagażniku maskę tego pacjenta, który jechał za mną. Szczęśliwie nie wpadłem na tych "zderzonych", bo też tego nie umieli i wszyscy pospołu sunęliśmy dalej w kierunku Wrocławia.
Chwilę rozstania chciałem mieć krótką. W holu dworca głównego, gdzie odprowadziłem Małgorzatę, poprosiłem ją abyśmy się rozeszli w swoje strony bez pożegnania i oglądania za siebie. Wydawało mi się to dobrym pomysłem, ale ona wspięła się na paluszki i pocałowała mnie w policzek. Nie myślała wcale się odwrócić.
Mam podejrzenie, że musiała mnie trochę polubić. Wcześniej w rozmowie powiedziała:
- Szkoda, że mój mąż nie jest taki jak ty.
- Gdybym był twoim mężem, pewnie byś mnie zdradzała - spróbowałem zmniejszyć powagę jej słów.
- Nie - zapewniła - tobie bym była wierna.
Nawet teraz, po dwóch tygodniach znajomości, nadal mylę pozorami. No, chyba że to Joanna ma wobec mnie zbyt wielkie wymagania. Co nie zapomnę powiedzieć mojej Myszce, jakie to dla niej szczęście, że za mnie wyszła.
Kończę już tę epikryzę. Czytając ją od początku zauważam, że pobyt w sanatorium może mieć - i faktycznie miał - pozytywny wpływ na stan mojego zdrowia. Widać tu nawet ewolucję symptomów chorobowych, czas trwania stanów kryzysowych i skuteczność zastosowanej terapii. Jeśli skutek nie jest tak zauważalny, jak w Żegiestowie, to może z powodu braku tego jej składnika, który odczułem już na początku - ale trudno wymagać od ślepego losu, aby miał wpływ na listę przebywających w sanatorium osób. Kiedy następnym razem, po zgłoszeniu się tam, pani doktor zapyta o zabiegi, które najlepiej wpłynęły na stan mojego zdrowia, znowu będę musiał ją oszukać, podejrzewając o to kąpiele mineralne.
Komentarze (2)
a miałam zdechnąć na amen.
dziękuję za pokrzyżowanie planów :/
to long.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania