Butelki zwrotne ze skrzydełkami, na czterech łapkach i z doktoratem z filozofii egzystencjalnej
Zdarzyło mi się wczoraj… U! Cza, cza, cza, czaaaaaaaa! Gdybym powiedział, że nic w moim życiu nie dorównuje ohydzie dylematu, jaki przeżyłem – to bym skłamał, bo dorównuje, a nawet przegina jak kebab z podwójnym mięsem i ostrym sosem.
Leżałem sobie w słońcu, zakopany w łańcuchu górskim z piasku, który wiatr nanosił od czerwca, czyli od zawsze, ewentualnie od czasów Piasta Kołodzieja. Wydmy, przełęcze, dolinki, labirynt sypki jak mąka tortowa po wizycie trąby powietrznej, a gdzieniegdzie krzaczek... jeden, drugi, trzeci... drżał jak ratler na prochach i kofeinie jednocześnie.
Zasłaniała mnie spora Jungfrau, szlachetnie kubiczna. Ale dziesięć centymetrów od mojego nochala zaczynała się Sahara bis, wersja dwa-zero z wiatrem sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę i słońcem, które smażyło jak patelnia po niedzieli u teściowej.
A po tej patelni hasały skrzydlate butelki zwrotne na czterech łapkach, z rogami jednorożca i licencjatem z teologii. Tak, dobrze przeczytaliście: Żubry, Tatry i Lechy w wersji pokemon ultimate edition – złap je wszystkie albo giń w męczarniach sumienia.
Jedna leżała na pleckach, denkiem do góry, machała łapkami jak żuczek po trzech Red Bullach i jednym szocie absyntu. Słońce prażyło jej szklany tyłek, który nigdy nie widział światła dziennego – zawsze mieszkał w lodówce albo w torbie z Biedry obok zwiędniętej sałaty i przeterminowanego jogurtu. Już prawie odpływała do krainy wiecznych zaległości, już prawie stawała się piaskiem, już prawie śpiewała „Ostatni raz zatańczmy w deszczu kapsli”.
A ja – kolos, tytan, półbóg na glinianych nogach i z kacem moralnym – wyciągnąłem łapę wielkości łopaty i uratowałem bidulkę. Butelka ożyła, wyprostowała skrzydełka, spojrzała na mnie z wdzięcznością i… zaczęła śpiewać hymn Delikatesów Centrum.
– Pani Anetko, Albisiu, Aldonko, Marysieńko, Halinko, Grażynko, Danusiu i cała reszto alfabetu plus święci pańscy! Butelczynę na wymianę!
– Zimne?
– Zimniejsze niż serce mojej byłej!
– Proszę, reszta i rachunek do Kancelarii Prezydenta.
– Niech was Bóg błogosławi, anioły w fartuszkach!
Pssssyt! Otworzyłem, pociągnąłem, życie wróciło. Wracam na plażę dumny jak paw po wygranej w Eurowizji, a tu – o zgrozo – leży następna. I następna. I całe stado. I zaczynają chórem: „Tato, nie zostawiaj!”
Sumienie wrzeszczy jak kibic na meczu Polska–Niemcy: „Ej, stary, tamtą uratowałeś, a te zostawisz? Będziesz wybierał jak w Lidlu przy kasie samoobsługowej, kiedy wszystkie się zawieszają?!”
Wziąłem patyk, potem łopatę, potem wywrotkę, potem helikopter. Ratowałem. Biegałem. Piasek w gaciach, pot w oczach, kozy w nosie, a w uszach refren: „Z pomocą, z pomocą, z pomocą, bo jak nie, to wieczorem nie będzie za co!”
W głowie już wizja: zakładam międzynarodową fundację „Skrzydlata Butelka ONZ”, dostaję Pokojową Nagrodę Nobla w kategorii „największy frajer wszechczasów”, otwieram schronisko dla bezskrzydłych Żubrów, hodowlę karmioną ozorami, mewami, kiełbasami, cebulami, jajami, kapslami i uczę je latać na miotle i grać na bębnach.
I nagle – bum – olśnienie mocniejsze niż browar po północy. Całe wybrzeże to cmentarz butelek! Od Świnoujścia po Krynicę Morską – miliardy! Miliardy małych, skrzydlatych alkoholików z doktoratem z egzystencjalizmu! One tam piszą wiersze białe, krzyczą „być albo nie być zwrotnym!” i płaczą zielonymi łzami z etykiety.
I wtedy coś we mnie pękło. Stanąłem. Jedna mała buteleczka Żubra jeszcze machała łapkami i skrzydełkami, patrzyła na mnie wielkimi oczami z naklejki i szeptała: „Tato… a kebaba starczy dla dwóch?”
A ja – zimny drań, zdrajca, Judaszu w klapkach – mówię: „Dość. Limit dzienny wyczerpany. Idę na kebaba. Z ostrym. I bez litości.”
Zostawiłem ją. Machała. Machała. Machała. A ja poszedłem, czując, jak w sercu pęka coś bardzo ważnego… albo to tylko niestrawność po wczorajszym kebabie z podwójnym mięsem.
W sklepie na koniec:
– Pani Anetko, Bernadetko, Grażynko, Halinko, święta trójco spożywczaków! Oddaję jedną, resztę biorę na pamiątkę i na pomnik w ogródku.
– Na wymianę?
– Nie. Na dziś wystarczy. Ja już mam dobrze. Bardzo dobrze. Za dobrze. Jak po piątym.
– A po co w ogóle pije?
– Piję, bo lubię. Lubię, bo chcę. Chcę, bo muszę. Muszę, bo ratuję. Ratuję, bo piję. Piję, bo płaczą. Płaczą, bo nie ratuję. I tak koło się zamyka… jak wieczko od Żubra, które właśnie spadło mi na stopę.
Wyszedłem. Słońce prażyło. Gdzieś w oddali słychać było cichutkie, rozpaczliwe, chóralne: u! cza, cza, cza…
Arrivederci, skrzydełka me kochane. Jutro też jest dzień. I kolejne Żubry do uratowania. Albo i nie. Zobaczymy, ile sił w nogach, ile sumienia w sercu i ile miejsca w lodówce.
U! CZA, CZA, CZAAAAAAAAAAAAA!!!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania