Ceniony brytyjczyk
Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu oświetlając prerię pełną kanionów. W jednym z nich, gdzie promienie jeszcze nie dochodziły znajdował się obóz. Dwa namioty ustawione naprzeciw siebie. Między nimi żarzące się ognisko z małym garnkiem, w którym znajdowała się kawa. Konie odpoczywały bliżej wejścia tak, aby w razie zagrożenia ostrzegły właścicieli. Jako pierwszy wstał Casimir. Po porannym rozciągnięciu, które wykonywał codziennie przez przynajmniej kwadrans na głowę założył brązowy kapelusz. Poprawił koszulę i zarzucił skórzaną kurtkę, która w większości składała się z ład co dodawało jej uroku. Nalał sobie kawy i pijąc zaczął patykiem rysować po piasku. Rozrysował plan pobliskiego miasteczka, w którym był z dekadę temu. Miał nadzieje, że nie za wiele się zmieniło. Bank był centralnym budynkiem w przenośni i dosłownie. Gdy skończył poszedł do swojej ukochanej Lily. Wyczesawszy konia wrócił z powrotem do ogniska i dołożył trochę drwa. Z drugiego namiotu wyłowił się wyższy, chudszy oraz brzydszy facet od Casimira. Bez słowa nalał sobie kawy i analizował szkic.
-Od południa-pokazał palcem Casimir- wjedzie dostawa. Możemy zaatakować ich niedaleko tego kanionu albo...
-Albo poczekać aż się rozładują i zgarnąć więcej pieniędzy-dokończył mężczyzna
-Dokładnie Mike. Większa forsa i więcej ołowiu. Jeśli zdecydujemy się na miasteczko to odciągnę uwagę szeryfa.
-A już myślałem, że pójdziesz na kurwy. - zadrwił
-Jedno nie wyklucza drugiego. -zaśmiał się
-To co wybieramy jak zwykle? -Michael wyjął z kieszeni płaszcza monetę
-Jak zwykle. Orzeł miasto, reszka droga.
Moneta poszybowała w powietrze. Mężczyzna złapał ją i położył na dłoni.
-Orzeł. -rzekł poważnie- Szykują się ciekawe dni. Idę się przebrać. Za chwilę wyruszamy.
W czasie, gdy Michael się przebierał, Casimir zaczął składać obóz śpiewając pod nosem sprośne przyśpiewki. Tym razem z namiotu wyszedł już przystojniejszy mężczyzna ubrany w garnitur. Złożenie namiotów, naczyń i innych potrzebnych rzeczy zajęło im niecałą godzinę.
Wyjeżdżając z kanionu ich oczom ukazało się w oddali miasteczko. Na pobliskim wzgórzu kojot zaczął szczekać. Do niego dołączyły inne zwierzęta, w tym Casimir, który postanowił warknąć po czym wybuchnął śmiechem.
-Stary a głupi. -skwitował go kompan- Musimy osobno wjechać do miasteczka. Pierw wjadę ja. Pójdę do banku pod pretekstem przechowania paru groszy. W hotelu wynajmę pokój o numerze pięć. Odwiedzisz mnie w nocy i omówimy szczegółowo plan. -Dobra. To ja przywitam się z szeryfem i dowiem się co, i jak. Dostawa ma być jutro w samo południe. Mam pewien pomysł jak odciągnąć uwagę szeryfa.
-Poczekaj gdzieś tu. Uważaj na siebie-Michael skinął melonikiem i pośpieszył konia.
Jego towarzysz w tym czasie zjechał z traktu pod dąb z juków wyjął harmonijkę i zaczął przygrywać “Balladę o samotnym Samie”.
Tombstone było niewielkim miasteczkiem w pobliżu meksykańskiej granicy. Miejsce, o którym sam Bóg zapomniał. Większość ludzi zajmowała się tutaj miejscowymi usługami takimi jak: stajnia, warsztat kowalski, fryzjer, saloon i wiele. Nowo przybyły wzbudził pewne zainteresowanie. Zwłaszcza, że ubrany był dosyć bogato, lecz podróżował sam z rewolwerem przy pasie. Zaprowadził siwka do stajni i udał się powolny krokiem w stronę banku popalając przy tym cygaro. Co jakiś czas skinął na powitanie. Stanął przed wysokim budynkiem wykonanym z piaskowca, który miejscami się wykruszał. Duże dębowe drzwi czekały aż je otworzy. Wejść, kulturalnie się przywitać przy okazji rozglądając się dyskretnie i wyjść. Robiłeś to setki razy durniu. Nie zepsuj tego. Pomyślał banita. Wchodząc do budynku rozległ się dźwięk skrzypiących drzwi. Jego oczom ukazała się lada z kratami, za którą siedział starszy mężczyzna z okularami na nosie i kilkudniowym zaroście. Po bokach Michaela stali strażnicy uzbrojeni w karabiny powtarzalne. Brązowe zasłony powolnie zatańczyły zahaczając o krzesła oraz doniczki.
-Dzień dobry, chciałbym przechować parę dolarów, sir. -powiedział z wymuszonym brytyjskim akcentem
-Dzień dobry-powiedział monotonnym głosem kasjer-Proszę podać imię, nazwisko, kwotę do przechowania oraz osobę uprawnioną do wyjęcia lokaty.
-Josiah Evans, sto dolarów oraz złoty sygnet. Niech szeryf miasteczka zostanie upoważniony, chociaż tak mogę się odwdzięczyć za gościnę.
Po upływie parunastu minut Michael opuścił bank biedniejszy o sygnet i pieniądze, ale za to bogatszy o plan budynku.
Casimir postanowił również ruszyć do miasta. Wsiadłszy na Lily stępem wjechał do miasteczka. Zatrzymał się praktycznie na początku przy drewnianym budynku z napisem ,,Szeryf”. Przywiązał konia i poszedł zapukać w dębowe drzwi.
-Proszę! -odezwał się niski chrypiący głos
-Witam szeryfa. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
-Nie przeszkadzasz synu. Co się do nas sprowadza?
-Wiatr. I chęć wygranej- uśmiechnął się fałszywie- partyjka pokera?
Bandyta przegrał większość rozgrywek reagując przy tym teatralnie.
-Niech szeryf się tak nie cieszy! -wstał gwałtownie-Przyjdę tu jutro i się odegram!
-Czekam synu. -zaśmiał się złośliwie
Płomień wyłaniający się z lampy naftowej oświetlał kartkę, na której widniał prowizoryczny plan budynku. Mężczyzna uzupełniał co jakiś czas o dodatkowe detale. Nagle ciszę przerwało głośne pukanie do drzwi. Człowiek zaczął pośpiesznie chować kartki do kieszeni marynarki.
-Proszę wejść. -rozbrzmiał głos z wyraźnym brytyjskim akcentem.
Drzwi z wyraźnymi śladami krwi otwarły się. Do pomieszczenia padł cień, który ukształtował sylwetkę uzbrojonego faceta w kapeluszu. Wszedł powoli i zamknął drzwi. W tym samym czasie elegancik wyjął z kieszeni pogięte kartki u ułożył je z powrotem na stole, nachylając się nad nimi.
-O widzę, że dzisiaj był Josiah Evans. - zaśmiał się szyderczo- Z wszystkich twoich twarzy tej nienawidzę najbardziej. Wyniosły Brytyjczyk. Widzisz nawet pleonazm mi wyszedł. Ilu ich jest? -zapytał siadając przy stoliku
-Dwóch. Każdy na ramieniu ma Henry’ego. -Michael zignorował wymądrzenie się kompana. Przyzwyczaił się, że Casimir nie przegapi momentu na pochwalenie się swoim bogatym słownictwem. Momentami miał wrażenie, że wymyśla je na bieżąco- Bankierem jest dziadek nie powinien stawiać oporu. Musimy załatwić to szybko. Wejść zasłonić zasłony i nie strzelać.
-Plan niemalże idealny. -zarzucił nogi na stół- Szeryfa odwiedzę jutro, obiecałem mu rewanż oczywiście przy jakimś trunku. -sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął zdobioną piersiówkę. Pociągnął z niej.
-Najlepiej byłoby odwrócić jakoś uwagę strażników. Byłeś już na kurwach? -Michael zapytał w pełni poważnie.
-Nie. -teatralnie wzruszył ramionami- A co ty mi tak w łóżko zaglądasz?
-Wynajmiesz jedną i wejdzie do banku jako dama w opałach. W tym czasie wejdziemy i ogłuszymy strażników. Pójdziemy do sejfów i wyjdziemy głównym wejściem nie wzbudzając podejrzeń. Konie będą czekać przy szeryfie. Najciemniej pod latarnią.
Casimir usłyszawszy taki pomysł lekko się zmieszał, lecz równie szybko to ukrył. Poleganie na zwykłej dziwce wydało mu się podejrzane. Nawet w łóżku im nie ufa a co dopiero przy takiej robocie.
-Może dowiemy się, gdzie mieszka kasjer. -oparł się o stół- Złożymy mu piękną wizytę z ofertą nie do odrzucenia? Wiesz tak jak w Sneakvill.
-No nie wiem. -Mike zaczął bawić się melonikiem
-Widzę, że ktoś się stresuje. - Casimir wyjął piersiówkę i podał kompanowi- Chcesz zaufać byle dziwce. A co, jeśli nas wyda? Albo źle odegra role?
-Zawsze masz ryzyko. Co, jeśli kasjer się nie zgodzi? Albo spanikuje i zacznie strzelać? -Michael obruszył się lekko, że ktoś śmie podważyć jego plan.
-Nie dasz za wygraną sukinsynu. - zaśmiał się- Chcemy siedzieć tak do rana i się przekomarzać czy moneta?
Michael napił się łapczywie z piersiówki. Zdenerwowanie miał wymalowane na twarzy. Nigdy nie lubił jak ktoś mu się sprzeciwiał. Dobrze wiedział, że jego kompan chce jak najlepiej. Sięgnął powoli do kieszeni, wymacał złotą monetę. Przez chwilę jeszcze ją przekładał między palcami. Popatrzył w oczy towarzysza.
-Orzeł czy reszka? -powiedział prawie szeptem
-Orzeł.
Moneta poszybowała w powietrze, odbijające się promienie tańczyły wesoło na ścianie. Kowboj złapał bilon i położył na dłoni.
-I co? -zapytał zniecierpliwiony Casimir
-Reszka. -powiedział dumnie i wyniośle, ciesząc się przy tym jak dziecko.
Było widać, że przegrany lekko się zdenerwował. Można było poznać to po tym, że sięgnął po piersiówkę i osuszył ją.
-Jak ktoś Cię jutro postrzeli w twarz nie będziesz w stanie się zdecydować co Cię zabolało bardziej szczęka czy duma. -uśmiechnął się obrzydliwie
-Pewnie oba. -odwzajemnił śmiech
Słońce powoli wstawało a równo z nim całe miasteczko. Prawie jak jeden mąż wszyscy wyszli na ulicę. Casimir również. Skierował się pierw do sklepu, aby zaopatrzyć się w whisky. Stanął przed zniszczonym czasem budynkiem. Szyldu nie było, ale w oknach zauważył zwisające jarzyny i zioła. Wchodząc do pomieszczenia rozbrzmiał dzwonek. W nozdrza uderzył go dosyć wyrazisty zapach mieszanki palonego tytoniu i innych roślin. Mimowolnie zlustrował całą izbę. Jego wzrok zatrzymał się na wieszaku. Wisiały na nim najrozmaitsze kapelusze, szczególnie jeden przykuł jego uwagę. Beżowy zrobiony na styl panamy. Bez słowa przymierzył go. Pasował idealnie. Zmieniam kapelusz naprawdę już się starzeję. Pomyślał. Gdyby tak osiąść spokojnie już na zachodzie i zająć się czymś uczciwym? Ale nie dziś. Dziś mam zadanie do wykonania. Podszedł z kapeluszem i butelką whisky do lady. Wzrok kasjera latał to na kapelusz to na rewolwer. Wiedział, że nie chce z nim zadzierać więc postanowił odzywać się jak najmniej co nie było w jego zwyczaju.
-Dzień dobry. Ładne kapelusze Pan sprzedaje. -sięgnął po portfel- Jestem Casimir Hogan. Niech Pan lepiej zapamięta to imię i schowa ten kapelusz- położył swój stare, wypłowiałe i podziurawione od kul brązowe nakrycie głowy.
-Skoro tak Pan mówi. -wzruszył lekko ramionami- Dziesięć dolarów się należy. -powiesił kapelusz za sobą na kołku- Tu pasuje?
-Ależ oczywiście. -wyjął z portfela należytą sumę- Miłego!
-Miłego! Casimir Hogan- szepnął- gdzieś już to słyszałem.
Buty rewolwerowca taplały się w błocie, którego w tym miasteczku nie brakowało tak samo jak whisky. Jeszcze dziwkę muszę znaleźć. Michaela już całkiem pojebało. Zaczyna ufać byle komu. To się dobrze nie skończy. Obym się mylił. Pomyślał. Kończąc podróż w znaczeniu dosłownym i przenośnym wszedł do biura szeryfa.
-Witaj stanowiący prawo i porządek w tym miasteczku. Chciałbym podziękować Panu. -postawił butelkę na stole- Partyjkę?
-Widzę, że dotrzymujesz słowa i to mi się podoba. Siadaj. -wskazał na biurko.
Casimir zwinnie potasował karty. W ręku miał prawie pokera. Brakowało mu dziewiątki i szóstki pik. Spojrzał podejrzliwie na szeryfa. Ten przesunął na środek wszystkie pieniądze. Kowboj uczynił to samo.
-Wymieniam dwie. -wziął sobie dwie karty- A Pan?
-Zostawiam- nalał przy tym po szklance alkoholu
-Poker! -wypił jednym haustem zawartość
-Para dwójek. -praktycznie szepnął
W ten sposób Hogan zgarnął dwa dolary. Musiał czymś zagadać szeryfa, gdyż jeszcze się nie upił. Zaczął opowiadać najróżniejszą historię. Trochę tego co sam przeżył, również to co usłyszał w barze czy czytając Homera. Opowiedział nowszą wersję Odyseusza obsadzając w roli głównej samego siebie. Według tego podróżował tak już dziesięć lat w poszukiwaniu swojej żony niejakiej Lily. Po dwóch godzinach gospodarz w końcu zasnął. Casimir opróżnił mu amunicję ze wszystkich broni. Postanowił schować klucz od celi w poduszkę, jakby mieli ich zamknąć. Resztą kluczy zamknął szeryfa w biurze. Pęk wyrzucił do zagrody świń. Mijała go eskorta składająca się z dwóch konnych i wóz. Zatrzymali się przy banku.
Nucąc wesoło pod nosem wszedł do saloonu. Przy barze zauważył Michaela pijącego piwo. Zignorował go i podszedł do panienek.
-Witajcie miłe Panie! -ucałował dłonie wszystkim trzem. -Mam dziwne upodobania, któraś chętna? Wiedzą Panie jestem niespełnionym aktorem.
-Panie kochany, pomóż damie! Nie mam grosza przy duszy. Okradły mnie łachudry! Pomóż Pan. -niejedna aktorka w teatrze mogłaby się powstydzić takiej gry.
-Obsadziłbym Panią klejnotami. Niech dama prowadzi! -uśmiechnął się szelmowsko
Poszli do jednego z pokojów. Z kowboja wyszedł prawdziwy romantyk. Tak delikatnie z Mary, bo tak miała na imię dziwka nikt się jeszcze nie obchodził. Całował ją zmysłowo po całym ciele. Po skończonym przedstawieniu przedstawił jej plan i zaoferował dwieście dolarów. Zgodziła się bez namysłu. Nie był z tego faktu zadowolony.
Spotkali się w wynajętym pokoju. Plan był prosty. Pierw do banku miał wejść Michael wypłacić sygnet. Po trzydziestu sekundach miała wejść Mary grająca damę w opałach. Wtedy we dwóch ogłuszają strażników. Ostatni wchodzi Casimir. Grożą kasjerowi i wyciągają pieniądze. Co mogło pójść nie tak?
Michael poprawił krawat i otworzył drewniane drzwi.
-Dzień dobry, sir. -oparł się o ladę -Przyszedłem wyciągnąć swój sygnet. Okazało się, że jestem do niego za bardzo przywiązany, sir.
-Ależ oczywiście. Pańskie dane?
- Josiah Evans.
-Hmm. -szukał chwilę piórem po kartce. - O jest Pan. Skrytka numer siedem.
Zamykające się drzwi, za którymi wyszedł bankier idealnie zgrały się z otwarciem wejściowych. Przez, które wpadła dosłownie kobieta w poszarpanej sukni i rozmazanym makijażem.
-Pomocy. -załkała- Okradli mnie.
Strażnicy bez namysłu nachylili się nad nią. Wszystko działo się szybko, bardzo szybko. Michael jednym skokiem pojawił się przy jednym i walnął kolbą prosto w skroń. W tym samy czasie Mary uderzyła drugiego torebką, w której miała kamienie. Obaj padli na ziemie. Szybko zasłonili okna. Równo z kasjerem wszedł Casimir. Wycelował w niego rewolwer.
-Spokojnie. Nie zrobimy nikomu krzywdy. Teraz zaprowadzi mnie Pan do sejfów.
-Ale...- zająknął się dziadek
-Ale idziemy, bo strzelę.
Poszli we dwóch po pieniądze. Michael z dziwką obstawiali drzwi. Nie przewidzieli jednego.
-Otwieraj sejf! -ryknął Hogan
-Dobrze. -nachylił się do sejfu. Sięgnął ręką do kieszeni, wyjął rewolwer- Poddaj się smarkaczu!
Padł strzał. Mary wybiegła z banku. Michael pobiegł do pomieszczenia, gdzie przebywał jego kompan. Zobaczył stojącego go z dymiącym gnatem w ręku. Dziadek żył. Dostał w rękę.
-Co teraz? -zapytał niespokojny Casimir
-Otwieramy! Podaj kod!
-Piętnaście-trzydzieści osiem-dwa- zacharczał kasjer
W sejfie znajdowało się kilka parę plików pieniędzy, obligację i drobna biżuteria. Casimir nachylił się do bankiera i wyjął z jego kieszeni złoty sygnet. Usłyszeli kroki. Dużo kroków zbliżających się w stronę banku. Casimir miał ochotę wytknąć wady planu Michaela, ale uznał to za zbędne przynajmniej teraz.
-Wychodźcie z rękami w górze a nikomu nie stanie się krzywda! -rozbrzmiał niski męski głos
-Mamy przejebane. -szepnął Michael –Poddajemy się i liczymy na szczęście czy uciekamy...- rozejrzał się- dachem? - powiedział niepewnie
-Poddajmy się, zaufaj. -powiedział stanowczo Casimir
Michael schował broń schyliwszy się do kasjera wyjął z jego kieszeni sygnet i kopnął w twarz. W pomieszczeniu rozbrzmiał dźwięk łamanej kości. Krew staruszka spłynęła na podłogę i buty złodzieja.
-Poddajemy się! -splunął na jęczącego mężczyznę
Z banku wyszło dwóch mężczyzn trzymających w rękach uzbrojone pasy. Rzucili je w tym samym momencie przed ludzi szeryfa.
-Bardzo dobrze jankesi. -zaśmiał się młody mężczyzna z gwiazdką na piersi- Johnny! Bill zwiążcie ich i do celi! Macie klucze -rzucił pęk- Szeryf pewnie znowu gdzieś śpi.
Nie obchodzili się z nimi delikatnie. Bluzgi, kopanie, szarpanie nic nowego. Nie pierwszy i nieostatni raz byli w takiej sytuacji. Po minucie może dwóch dotarli do miejsca dla kompanów upłynęła godzina. Szeryf dalej spał za biurkiem nie obudziło go nawet wprowadzenie nowych więźniów.
Michael zdjął marynarkę i rzucił ją w kąt. Przeklną pod nosem.
-Miałeś rację, dziwka to nie był dobry pomysł. -zacisnął pięść
-Nie tylko dziwka. Nie doceniliśmy staruszka. Znowu pokonała nas chciwość. Johnny!? Dobrze mówię? Podejdź tu na chwilę. -przybliżył się do krat
Młodzieniec podszedł do celi, lecz ustawił się w bezpiecznej odległości. Splunął do metalowego naczynia stojącego przy biurku.
-Czego?
-Grzeczniej. Może nie widać, ale nie jesteśmy byle kim. To jest Josiah Evans ceniony filozof. Pokazywałem mu jak wygląda życie w tych zapomnianych przez Boga rejonach. Jest w trakcie pisania książki o naturze ludzkiej. Ma w sobie trochę Sokratesa oraz Świętego Tomasza z Akwinu. Jest to nie tuzinkowy brytyjczyk.
Michael słuchając wypocin kolegi nie mógł uwierzyć co za głupoty i w jakim celu wygaduje. Wierzył, że jest to jakiś plan. Odkaszlnął i ubrał marynarkę. Poprawił mankiety i melonik.
-Kolega trochę przesadza. Nie jestem jakimś wybitnie cenionym filozofem. Co prawda Edward VII jest mym bliskim przyjacielem.
Sam nie wierzył, że zaczął grać w tę grę. Z drugiej strony był dumny ze swojego akcentu jeszcze nigdy nie wyszedł mu tak blisko ideału.
-Nie chcę grozić ani zasłaniać się znajomościami, ale Jego Królewskiej Mości Edwardowi będzie naprawdę przykro z powodu mego zniknięcia.
-Oczywiście Panowie a Grant to mój wuj. -zaśmiał się- Wybaczcie, ale pójdę sobie ulżyć- po tych słowach wyszedł.
-Piękny akcent Evansie- uśmiechnął się szyderczo- Serio przyjaciel Edwarda?
-Sam zacząłeś ten teatrzyk. Ceniony filozof. -powiedział wyniosłym tonem
-Jednak nic nie masz wspólnego z Sokratesem. Obmyśliłeś już plan ucieczki czy umieramy?
-Czekamy aż los się do nas uśmiechnie. Jak zawsze. -położył się na koi
-Sprawdź co masz w poduszce- szepnął
Michael wymacał klucz. Schował go szybkim ruchem do kieszeni. Chciał pochwalić towarzysza, ale duma mu na to nie pozwoliła.
Słońce powoli chowało się zza horyzontu oświetlając prerię pełną kanionów. W jednym z nich, gdzie promienie oświetlały kamienie się obóz. Dwa namioty ustawione naprzeciw siebie. Między nimi żarzące się ognisko z małym garnkiem, w którym znajdowała się kawa. Konie odpoczywały bliżej wejścia tak, aby w razie zagrożenia ostrzegły właścicieli.
-I tym razem nam się udało, ale i tak zjebałeś Michaelu. -pociągnął łyk z piersiówki
-Przynajmniej udało nam się wziąć to- wyjął z kieszeni zdobiony rewolwer.
-To teraz na pewno nas powieszą bez sądu.
-Nie mogę się doczekać.
Słońce położyło się spać chwilę po nim konie i inne zwierzęta. Ludzie przy ognisku jeszcze długo dyskutowali co mogli zrobić lepiej, aż w końcu bez pomocy monety doszli do porozumienia. Wystarczyło się nie poznać i podróżować w pojedynkę.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania