Cerber na brzegu Sołokiji

Mglisty poranek. Polna droga gdzieś za miastem. Drogą sunie wolno konwój furmanek załadowanych workami: ziemniaki, brukiew, kapusta… — cokolwiek można zebrać w skromnym gospodarstwie. Konwój mija niepozorną postać na poboczu drogi, która nagle wskakuje na jedną z furmanek. Nikt nie zwraca na nią uwagi z wyjątkiem konwojenta siedzącego nieco w tyle. Chwyta za karabin i woła coś po niemiecku. Wszystko trwa zaledwie kilkanaście sekund. Postać zeskakuje z wozu i ucieka przez pole. Słychać pojedynczy strzał i w tym samym momencie postać pada na ziemię, jakby coś podcięło jej nogi. Konwój nie zwalniając, jedzie dalej i znika po chwili za łagodnym wzgórzem falujących traw…

 

Typowy obrazek sprzed wielu lat, z którym nic mnie nie łączy. Nic, oprócz tego, że postacią leżącą na ściernisku był mój ojciec, a tym co strzelił nad jego głową, bezimienny żołnierz SS, któremu tym sposobem zawdzięczam przyjście na świat. Ojciec opowiedział mi tę historię kiedy miałem dziesięć lat, dokładnie tyle, gdy jego to spotkało. Nie miałem powodu, żeby mu nie wierzyć, a on na dowód pokazał mi wyraźną bliznę na prawej łydce, od zahaczenia o drut kolczasty.

 

Wybuch wojny zastał mojego ojca w małym miasteczku nad leniwie płynącą rzeczką, wzdłuż której wytyczono granicę dzielącą świat zgodnie z nowym porządkiem: lewego brzegu strzegli żołnierze w mundurach z orłem o rozpostartych skrzydłach na piersi; po drugiej stronie trzymali straż jeźdźcy na koniach w długich płaszczach i filcowych czubatkach-uszankach na głowie. Ojciec penetrował często nadbrzeżne zarośla, wyciągał z kieszeni procę i posyłał kamień w kierunku żołnierzy, ale tylko tych po drugiej stronie granicy, żeby nie mogli go złapać. Zabawę powtarzał wiele razy, aż pierwszej letniej nocy wyrwało go ze snu jakieś dziwne buczenie. Oglądałem takie sceny na filmach: salwy artylerii rozświetlające mrok, zarysy samolotów lecących wysoko na blednącym niebie, ale żadna scena nie oddawała trwogi ludzi uwięzionych w domach. Wyobrażałem sobie, co musiał czuć mój ojciec wraz z trójką rodzeństwa przytulony do swojej matki, chociaż nie groziło im natychmiastowe niebezpieczeństwo, bo mimo iż od ogłuszającego huku szyby poleciały na podłogę, to jednak bomby i pociski spadały daleko, po drugiej stronie rzeki.

 

Już następnego dnia mój ojciec mógł zbadać, ile szkód wyrządził kataklizm na południowym brzegu: po jeźdźcach nie było śladu. Na skraju lasu leżały w dużym rozproszeniu kawałki pogiętego żelastwa i ciała zabitych żołnierzy — wyrwanych z głębokiego snu, w gaciach i kalesonach, zupełnie nieprzygotowanych na śmierć. W jednym z nich mój ojciec rozpoznał oficera na siwku, po jasnobrązowej kurtce i leżącej obok czapce z niebieską oblamówką, bo twarz miał spaloną pożarem cysterny. Był to ten sam oficer, do którego jeszcze niedawno strzelał z procy. Przez kilka następnych dni odwiedzał to miejsce z kolegami. Z porzuconych czołgów wynosili ukryte skarby: zepsute zegary, celowniki, prędkościomierze… Zdobycz zanosili do domu, chowali w skrytkach, później wymieniali ją na coś praktycznego. Po tygodniu powróciło normalne życie: wąskimi dróżkami sunęły furmanki, na polach chłopi czynili przygotowywania do żniw, tylko transporty na wschód odprawiano koleją częściej niż zwykle.

 

Jakiś czas później, pod koniec listopada lub na początku grudnia, zawitało do miasteczka SS. Dokładnej pory nie mogę ustalić, ponieważ ojciec unikał podawania dat, dlatego że sam ich nie pamiętał, albo celowo pomijał, abym nie złapał go za słowo. Dość napomnieć, że był to zimny, jesienny wieczór 1941 roku, chociaż rok ojciec również przemilczał. Jedyne co mogę stwierdzić z całą pewnością — był to piątek, ponieważ ludność żydowska obchodziła ten dzień śpiewem i modlitwą, jak podczas szabatu. Niemcom świętowanie było na rękę — rozstawili patrole, otoczyli plac przed synagogą, a o zmierzchu, po zakończeniu nabożeństwa, kazali Żydom uformować kolumnę i maszerować przez rynek, koło baszty zwanej „mariańską”, cały czas zgodnie z rytuałem: nie przerywając śpiewania, żeby dodawać sobie otuchy i odpędzać niespokojne myśli, aby nikt czasem nie zapytał: „Dokąd nas prowadzą?” Dopiero na moście zatrzymano kolumnę i kazano skakać do wody. Rzeka w tym miejscu nie była głęboka, ani zbyt porywista, dlatego przewróceni żwawo stawali na nogi, lecz momentalnie sztywnieli od lodowatej wody, sięgającej im do ramion. Śpiewy umilkły, Żydów ogarnęło przerażenie, wzmagane dzikimi wrzaskami Niemców, dopóki wszystkich nie zagłuszył terkot karabinów maszynowych, ustawionych na wysokim brzegu. Po każdej serii pocisków, rząd ludzkich sylwetek znikał pod wodą. Strzelano wybiórczo, nie zabijano każdego, niektórym pozwolono żyć. Słuchając tego ogarnęły mnie wątpliwości, bo przecież Niemcy wykonywali rozkazy sumiennie i robili wszystko, żeby nie pozostawić świadków egzekucji przy życiu, ale ojciec powtarzał z uporem, że tak właśnie było: połowa zginęła w rzece, reszta przeżyła, choć z tych co wrócili do domu, spora część umarła wkrótce na zapalenie płuc.

 

Na moje pytanie, skąd znał szczegóły tego masowego mordu, ojciec odpowiedział: od Jasia, rówieśnika i szkolnego kolegi. Otóż ojciec Jasia szedł tamtego dnia na czele oddziału, nie zdając sobie sprawy, że prowadzi swoich ludzi na śmierć. Gdy tylko wpadł z synem do wody, rozdzielił ich tłum skaczący im z mostu na plecy, a ucieczkę dodatkowo utrudniały trupy wypełniające koryto rzeki. Ojciec Jasia wypełzał jakimś cudem na suchy brzeg, skąd na próżno wypatrywał syna. Usiłował przepłynąć na drugą stronę, gdy jakaś potężna siła porwała go za pokrwawiony płaszcz, zaciągnęła daleko na bagno i tam, pośród martwych ciał swych sióstr i braci, skonał.

 

Niedługo po pogromie miał miejsce następny, a potem do domu Jasia wpadła dwójka esesmanów. Zdesperowana matka krążyła po izbie niczym ptak, któremu chcą wydrzeć pisklęta, ale prędko utraciła siły i nieprzytomnymi oczami wodziła jak jeden z żołnierzy wywleka Jasia na dwór i wrzuca go na stojącą przed domem furmankę. Woźnica zaciął konia batem i ruszyli drogą, tą samą, którą miesiąc temu pędzono Żydów. Zaraz za mostem oficer zrzucił Jasia na ziemię i kazał mu uciekać. Pozwolił chłopcu odbiec kilkanaście kroków, a wtedy towarzyszący mu żołnierz uniósł karabin do strzału i mrużąc oko, pociągnął za spust. Jaś wciąż biegł z głową lekko pochyloną do przodu, aż nagle stracił równowagę i upadł bez życia. W ostatniej chwili, zanim krew zalała mu oczy, ujrzał psa-bestię o trzech głowach i trzech rzędach wyszczerzonych kłów. Pies tylko obwąchał Jasia i przysiadł na zadnich łapach, bo dopóki biło serce, chłopcu nie wolno było iść do zmarłych. Oficer wyciągnął pistolet, drugą ręką schwycił głowę dziecka z tyłu za włosy, ale widok zakrwawionej twarzy, wzbudził w nim tylko uczucie satysfakcji. Dał znak chłopom przy furmance, żeby pogrzebali ciało chłopca w lesie, niedaleko miejsca gdzie polegli kawalerzyści Armii Czerwonej. Grabarzami byli Polacy mieszkający w miasteczku. W obawie o własne życie, bezzwłocznie zaczęli kopać dół. Żołnierzom pilno było wracać i nie czekając aż chłopi skończą, odeszli drogą wśród gromkich śmiechów i okrzyków zadowolenia. Gdy tylko zniknęli za zakrętem, z lasu dobiegło przeraźliwe wycie psa, a wówczas grabarze znieruchomieli. Ziemia na grobie drgnęła i usłyszeli stamtąd przytłumiony jęk. Ostrożnie odkopali Jasia, który odzyskał przytomność i otworzył oczy, bo kula ledwie zdarła fałdę skóry na czubku głowy. Chłopi widząc, że chłopiec ma na tyle sił, aby stać na nogach, zostawili go w lesie, skąd o świcie, polami i ogródkami dotarł do domu.

 

Kiedy matka ujrzała go w drzwiach, uznała to za cud. Sama ledwo mogła chodzić, po tym jak esesmani pobili ją podczas aresztowania syna, za to, że ich gryzła, kopała, błagała o miłosierdzie, to znów obrzucała wyzwiskami, żeby nie odbierali jej jedynego dziecka. Pozostawili ją przy życiu tylko dlatego, ponieważ była Austriaczką, wprawdzie zeszmaconą związkiem z żydowskim parchem, ale jednak wciąż osobą o czystej krwi aryjskiej i to ją uratowało. Teraz zrobiła wszystko, żeby dziecko przepadło jak kamień w wodzie. Resztę okupacji Jaś spędził w piwnicy i na strychu. Dla kolegów był nieżywy — wszystkich kolegów, nie licząc mojego ojca, który idąc ulicą odkrył przypadkowo obecność Jasia na poddaszu, ale przyciskany przez Austriaczkę przysiągł, że nikomu jego istnienia i kryjówki nie zdradzi.

 

Sekretu nie trzeba było trzymać długo, bo już niebawem w miasteczku zaczęły rozbrzmiewać krzyki żołnierzy i szum pojazdów zmierzających w kierunku odwrotnym niż trzy lata temu. Mój ojciec obserwował zza płotu ostatni motocykl niemieckiej eskorty, a po godzinie na tej samej drodze z przeciwnej strony, w tumanach kurzu zazgrzytały gąsienice czołgu. Tego dnia Jaś mógł wyjść z domu po raz pierwszy od ponad dwóch lat. Pobiegł nad rzeczkę szukać psa o trzech głowach, ale to samo miejsce wyglądało teraz zupełnie inaczej. W pobliżu brzegu na łące jakiś inny chłopiec wypasał stado gęsi. Żadnych śladów nieszczęścia, masakry, ani straszliwej bestii. Jaś nie chciał, żeby go wyśmiewano i nikomu o psie nie wspominał. Odszukał mojego ojca i wspólnie zjedli mięsną konserwę podarowaną przez radzieckich żołnierzy. Była to najsmaczniejsza potrawa jaką ojciec kiedykolwiek jadł, tak pyszna, iż powtarzał wielokrotnie: Rosjanie robią najlepsze tuszonki wieprzowe w świecie, a ja mu wierzyłem. Dopiero długo później odkryłem, że te konserwy pochodziły z amerykańskich dostaw, lecz ojciec nigdy nie przyznał mi racji.

 

Od zakończenia wojny minęło wiele lat. Mój ojciec pracował w Animexie i często jeździł w delegacje po zachodniej Europie. Przywoził mi stamtąd koszule non-iron, sweterki, zabawki. Byłem jednym z najlepiej ubranych chłopaków w szkole i każdy chciał się ze mną kolegować. Na samym początku wysłano ojca na kilka dni do Bazylei. Ostatniego dnia, mając trochę wolnego czasu postanowił zajrzeć do sklepu z garderobą dla mężczyzn. Na wieszaku zobaczył płaszcz, który szczególnie przypadł mu do gustu, ale cena była bajecznie wysoka. Stojący obok asystent zapytał, czy może mu w czymś pomóc. Szybko wyszło na jaw, że zna doskonale język polski. Od słowa do słowa, zaczęła się rozmowa. Mój ojciec zauważył, że sprzedawca ma wyżłobienie na wierzchu głowy, wystarczająco głębokie, żeby włożyć tam ołówek. Zapytał, czy to przypadkiem nie od kuli. Słysząc to, tamten zmarszczył brwi i zaprzeczył, ale po chwili coś w nim drgnęło, bo popatrzył na ojca z wielką uwagą. Mój ojciec również badał twarz nieznajomego, aż zaczęła mu przypominać kogoś, z kim grał w piłkę dawno temu. Padli sobie w ramiona, potem nawzajem dociekali, jak mogło dojść do tak niesamowitego zbiegu okoliczności. Do odjazdu pozostało niewiele czasu i wkrótce mój ojciec musiał pożegnać z żalem przyjaciela. Na dworzec szedł z pakunkiem pod pachą. Jaś zamienił metki i płaszcz został sprzedany po przystępnej cenie. Mój ojciec wyglądał w nim jak Alain Delon na planie filmowym; widząc go jego przyszła żona nie miała siły powiedzieć „nie” i tym nieprawdopodobnym splotem wydarzeń zaistniałem. Wszystko w życiu jest dziełem przypadku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (18)

  • Marek Adam Grabowski ponad rok temu
    Bardzo ciekawe opowiadanie! Czy to prawdziwa historia? Pozdrawiam 5 Ps. "Była to najsmaczniejsza potrawa jaką ojciec kiedykolwiek jadł (...)" - proste, ale bardzo mądre zdanie.
  • Narrator ponad rok temu
    Marek

    To jest historia mojego ojca, dlatego unikałem wypełniania luk swoimi myślami i pokazywania zdarzeń w kontekście historycznym, z jednym wyjątkiem: umieściłem znak zapytania w postaci Cerbera z greckiej mitologii.

    Epizod z tuszonką jest również prawdziwy i specjalnie go umieściłem, żeby zilustrować ile radości może sprawić prosta rzecz w nie tak prostych czasach. ?

    Dziękuję za przeczytanie i pozytywny komentarz. ?
  • Dekaos Dondi ponad rok temu
    Narratorze↔Przeczytałem i jestem: kontent:)↔Ziemia jest zbyt mała, żeby "coś" nie miało zależeć od "czegoś"
    Tak samo w życiu. Bywają zaskakujące↔splątania zdarzeń. Już pierwszy akapit, ciekawie napisany. Tym bardziej, że mglisto:)↔Pozdrawiam?:)
  • Narrator ponad rok temu
    Dekaos Dondi

    Opis mglisty, bo to nie moja historia, a wyobraźnia jest ograniczona; jednak ma to swoją zaletę: im mniej wiemy, tym ciekawiej piszemy. ?

    Dziękuję za strzałkowy komentarz↔ i również pozdrawiam. ?
  • Józef Kemilk ponad rok temu
    Mam takie samo pytanie co Marek, czy to prawdziwa historia?
    Jak zwykle pięknie odmalowałeś świat. A wojna w różnym miejscu i czasie powoduje, że pojawiają się przypadkowi bohaterowie. By jednak nim zostać, trzeba mieć serce
    Pozdrawiam
    5
  • Narrator ponad rok temu
    Józef Kemilk

    Historia jest prawdziwa, przynajmniej w to wierzę, bo czemu ojciec miałby mnie okłamywać?

    Miło mi, że się spodobało i również pozdrawiam. ?
  • Szpilka ponad rok temu
    Mój ojciec niechętnie opowiadał o czasach wojny, rzeziach na Wołyniu, wiele przeżył, stąd jego zrywanie się z krzykiem w nocy. Jestem pośrednią ofiarą wojny, na pewno moi rodzice byliby inni, gdy nie wojna, no i bardzo późno mnie mieli na owe czasy, ewenement.

    Czy wszystko jest dziełem przypadku? Niekoniecznie, często jest wypadkową naszych wcześniejszych działań.

    Historia opowiedziana bardzo ciekawie, aczkolwiek nie lubię tematów wojennych, bo długo po wojnie odczuwałam jej skutki.

    Piątak ??
  • Marek Adam Grabowski ponad rok temu
    Twoja rodzina jest z kresów?
  • Szpilka ponad rok temu
    Marek Adam Grabowski

    Ojciec, szlachciura herbu Kościesza, a mama z Warszawki ?
  • Marek Adam Grabowski ponad rok temu
    Szpilka U mnie rodzina albo z Mazowsza albo z Pomorza.
  • Narrator ponad rok temu
    Szpilka

    Kiedy i gdzie się rodzimy, kiedy umieramy, nie mamy na to wpływu, a są to dwa najważniejsze punkty życia. Owszem mogę zdecydować, jakiego koloru założyć krawat, ale cóż to zmieni?

    Sama napisałaś, że końcowy rezultat często jest wypadkową naszych wcześniejszych działań, a to jest właśnie definicja przypadku: wypadkowa ruchu kul w maszynie lotto. ?

    Mój ojciec był zbyt młody, żeby w pełni zdawać sobie sprawę z koszmaru wojny; obserwował ją oczami dziecka, które akceptuje rzeczy bez ich zrozumienia.

    Wojna to bezsens, ale dla młodego mężczyzny może mieć urok: często marzyłem, że zostanę dowódcą oddziału, wyzwolę jakąś wioskę, może nawet w walce zostanę ranny i męstwem oraz odwagą zawrócę jej w głowie. Siła lwa? bierze się z walki, a nie siedzenia w klatce, ale dziś klatkowe czasy. ?

    Dzięki za piątaka. ?
  • Szpilka ponad rok temu
    Narrator

    Oj, nie, oj, nie! ? Datę śmierci można przesunąć, mój brat nie umarłby na zawał, gdyby nie był taki arogancki, to że się dużo wie, nie znaczy, że się wie wszystko. Jadł tłuste boczki i słoninę z papryką, i sobie zabił żyły cholesterolem, a że nie chorował, to profilaktycznie do lekarza nie chodził, bo po co?
    Kiedyś na odczycie pewien fajoski doktor tak zagaił: rozumiem, że młodść musi się wyszumieć, sam paliłem długi czas i popijałem, ale po czterdziestce TRZEBA zadbać o zdrowie, żeby w jesieni życia nie jęczeć i nie być zdanym na łaskę innych. Rzeczywiście, po czterdziestce metabolizm zwalnia, obrasta się tłuszczykiem, jakieś dolegliwości się przyplątują, no trzeba trzymać rękę na pulsie, mój brat tego nie robił, a wszelkie moje próby odciągnięcia go od niezdrowej wyżerki zbywał machnięciem ręki, bo co mu będzie smarkula uwagi robić.

    Czy to był przypadek, że umarł? Nie, to wypadkowa jego niezdrowych przyzwyczajeń żywieniowych.
    Przypadkiem można nazwać pech pewnej fizjoterapeutki, samobójca skoczył jej na głowę i uszkodził jej kręgosłup. Pamięta ją z wywiadów, opowiadała, że ostra była dla pacjentów, zmiękła, gdy sama zachorowała.

    https://wroclaw.naszemiasto.pl/beata-jalocha-spadl-na-nia-samobojca-kobieta-walczy-o/ar/c1-2765736
  • Narrator ponad rok temu
    Szpilka ?

    Cha, cha, to się nazywa pozytywny stosunek do życia. ✔️

    Ale z tą dietą jest różnie. Mój sąsiad, 50 lat, nigdy nie był u dentysty, a ma wszystkie zęby zdrowe i równiutkie jak implanty. ? Bujna grzywa, sześciopak, a chleje 30 puszek piwa dziennie. Po dziesięciu puszkach odwiedza mnie, domaga się żubrówki?, a później muszę go taszczyć do domu. A jakie kolory na twarzy — wszystkie kobiety na niego lecą, bo w dodatku kawaler, wprawdzie golas, ale ma spłacony dom z ogródkiem. Będę musiał dzwonić na policję, że taki sexual harassment odchodzi w biały dzień na mojej ulicy. ?
  • Szpilka ponad rok temu
    Narrator

    Nadgryzione ciacho, bo stary kawaler ?

    Od takiej ilości piwska pewnikiem zrobi mu się kamień w nereczkach, bo piwsko zawiera bardzo dużo puryn, oczywiście nie życzę, ale udowodnione medycznie.

    Nic nie mam do trunkowych, ale ja nie nadużywam i taki bełkoczący typek jest zwyczajnie denerwujący. Niedawno zmierzyłam pojemność mojego kieliszka - 20 miligramów i ja to jeszcze dzielę na dwa razy ?
  • Narrator ponad rok temu
    Szpilka

    Pić można, ale z umiarem: jedno piwo? za mało, trzy??? za dużo, dwa? w sam raz (tak mówią Czesi ??).

    Wyciąłem wczoraj fajne opowiadanko z momentami: blondyna, duże niebieskie oczy, ma na czym usiąść i czym oddychać… Więcej szczegółów wkrótce. ?
  • Szpilka ponad rok temu
    Narrator

    No rzeczywiście, dwa piwka to jest to, Czesi wiedzą, co mówią ? Piwko to jedyny trunek, który mi nie szkodzi, dlatego inne omijam szerokim łukiem.

    Oj to świetna wiadomość, będę miała co czytać z rańca do kawusi ?
  • Trzy Cztery ponad rok temu
    Lubię anegdoty opowiadane przy okazji rodzinnych spotkań. To, że są często podkolorowane, to ich zaleta, a nawet - podstawa istnienia. Lecz ta opowieść o Jasiu i płaszczu, bez których to nie byłoby na świecie autora opowiadania oparta jest na mięsiście opisanych scenach z czasów wojny. Te sceny życie podało tak, że prawda nie musi być podkolorowywana, żeby słuchać (czytać) z zapartym tchem. Są tak przerażające, że obecność Cerbera też jest wiarygodna. Na pewno tam był.
  • Narrator ponad rok temu
    Trzy Cztery

    Twój komentarz jest strzałem w dziesiątkę na tarczy wymalowanej w moim sercu.??

    Gdyby nie te słowa, nie miałbym siły pisać, ani ochoty publikować.?

    Serdeczne dzięki.?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania