Ceroferariusz

Nie wszystko jeszcze o nim zostało powiedziane, chociaż od kilku tygodni gazety prześcigają się w dopisywaniu kolejnych pikantnych szczegółów związanych z wydarzeniami, w których to niby on i tylko on, odegrał główną rolę, będąc jednocześnie reżyserem i pierwszoplanowym, czarnym charakterem.

 

Jego życie toczy się powolnym torem, gdzieś na skraju światów, w siedmiu minutach, w przemilczanych detalach. W każdej sekundzie budzi się i zasypia. Doświadcza rzeczy, o których nikt z nas nie ma zielonego pojęcia a nawet on sam, gdyby ktoś odważył się zapytać, nie umiałby o tym opowiedzieć. Więc nikt nie pyta by przez przypadek nie stać się częścią jego historii a mimo to, tworzymy ją ze swoich własnych przemyśleń, lęków i chęci zemsty. Przewracamy się potem, kiedy już to wszystko się skończyło, niecierpliwie w łóżku czekając na sprawiedliwość, która ukoi nasze zszarpane nerwy, przywracając nam wiarę w porządek świata. Tak więc kręcimy się w pościeli nie mogąc zasnąć, a kiedy już zasypiamy sen nie przynosi nic więcej, prócz niezrozumiałych koszmarów. Dlaczego to my czujemy strach, skoro to on jest winny?

 

Budząc się z koszmarów, szukając sensu, odnajdujemy coraz to nowe wyjaśnienia, coraz to nowy gniew. Wszystko co do tej pory wiedzieliśmy na powrót zabiera nas do tamtej chwili, która jednym nagłówkiem w lokalnej gazecie, przypomina nam wydarzenia na które nigdy nie zareagowaliśmy. I dziękujemy w duszy bogu, jakiemukolwiek bogu, że możemy mówić- my zamiast ja.

 

Czas jest sprzymierzeńcem. Rozsiada się wygodnie na kanapie, podkurcza nogi, opiera ciężkie ramiona na poduszkach. Z jego przymkniętych oczu nie sposób wyczytać nic innego niż tylko błogi spokój. Choć ściągnięte brwi zaprzeczają temu- budząc w obserwującym dysonans poznawczy- cała jego postawa, całe wręcz istnienie zaświadcza o bezcelowości robienia czegokolwiek.

 

Do domu najpierw weszła policja. Dwóch posterunkowych, tych o których całe miasteczko wiedziało, że lepiej nie spotkać ich w ciasnych uliczkach. Dobre chłopaki, ale impulsywne.

 

Potem przyjechało pogotowie – na szczęście niewiele mieli do zrobienia. To już ich kolejne wezwanie a ciało domaga się odpoczynku.

 

Chwilę później pojawił się ksiądz proboszcz z olejkami, ale – ze względu na śledztwo nie mógł ich użyć. Więc tylko stał tam w rogu w postawie człowieka, którego zwykłe, ziemskie grzechy nie są w stanie wyprowadzić z równowagi, on to bowiem – jako jedyny na tym łez padole -wie co spotka te nieszczęsne dusze.

 

Na koniec przyszli sąsiedzi, lokalni przedstawiciele władz, media i my.

 

Dom tętnił życiem, chociaż na podłodze w kuchni leżało pięć ciał – dwoje dzieci, młoda kobieta i para staruszków. Wychodząc z kuchni natrafiamy na niego. Nigdy w życiu tak bardzo nie pragnęliśmy zobaczyć trupa – on jednak ciągle jeszcze żył. Siedzi teraz na zimnych kafelkach w łazience, opiera swoje grzeszne ciało o bladoniebieską ścianę. Może to przez odcień niebieskiego, jego spływająca po skroni krew wydaje się czarna? Jednak nie to przykuwa naszą uwagę, nawet nie ten mały nóż, który kurczowo ściska w ręku, nie, nasza uwaga skupia się na lustrze, w którym dostrzegamy własne odbicie i w którym zupełnie nie potrafimy odnaleźć siebie.

 

Ratownicy rozczarowani takim obrotem akcji, biorą się do pracy – byłoby głupotą twierdzić, że robili to z całym zaangażowaniem, na które ich stać. Robili co do nich należy. Po siedmiu minutach on nadal żył, ale nie można teraz ryzykować transportu. Trzeba poczekać -i się zobaczy.

 

„Anielski orszak niech twa duszę przyjmie,

 

Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba”.

 

Pieśń rozchodzi się po kościele, Wojtek czuje dreszcz na karku. To jego pierwszy pogrzeb. Ma dopiero dziewięć lat. Zazwyczaj to starsi ministranci służą do mszy żałobnej. Ale ksiądz Janusz stwierdził, że on się nadaje. Jest wyjątkowy. Nie czuje się najlepiej. Rodzina się uparła, by trumna była otwarta. Ksiądz nie chciał się zgodzić, ale w końcu odpuścił. W końcu ciało małego chłopca nie jest takie odrażające, jak ciała starych kobiet. Mimo swojej świętości, ksiądz nie znosi widoku starych, rozkładających się ciał kobiet. Ale nie na księdzu się teraz skupiamy, wracamy do Wojtka. W jego twarzy dostrzegamy dziwny grymas. Może jest on spowodowany zapachem kadzideł i wyziewem ludzi zgromadzonych w ciasnej, cmentarnej kapliczce. Na dworze jest upał. Środek letnich wakacji. Przez uchylone okienko, tuż przy wejściowych drzwiach do zakrystii, wdzierają się radosne trele wróbli. w chwili, kiedy ksiądz przestaje czytać kolejne ustępy z ewangelii, można usłyszeć brzęczenie much. Tak, one również tutaj są. Zwabione zapachem śmierci, przybyły na ucztę. Wojtek widzi jak jedna wchodzi do ucha trupa, w chwili, w której on uporczywie niemal z furią, stara się sobie przypomnieć jak ma na imię ten trup a przecież parę tygodni temu siedział z tym chłopakiem w jednej ławce.

 

„Niech aniołowie zawiodą cię do nieba”

 

Za chwilę to się skończy. Już zamykają trumnę. Jeszcze chwila. Wytrzyma. W końcu jest wyjątkowy.

 

Lubi, kiedy ksiądz Janusz to mówi, czule głaszcząc go po plecach. Lubi to uczucie ciepła rozchodzącego się po ciele, kiedy dłoń księdza przesuwa się delikatnie po jego karku. Oblewa się rumieńcem a wtedy ksiądz uśmiecha się do niego, patrząc mu prosto w oczy. Nikt jeszcze nigdy tak na niego nie patrzył. A on to lubi. I boi się tego. Bo zna już to uczucie. Wtedy nad rzeką, kiedy nikogo już nie było, bo reszta chłopaków poszła do domu, jakoś zupełnie przez przypadek dotknął się tam i potem już nie mógł przestać, aż zabrakło mu tchu a w głowie zawirowało. Tak, to takie samo uczucie.

 

„Kto wierzy we mnie, choćby i umarł, żyć będzie”

 

Wojtek spogląda na księdza, chyba nic nie zauważył. Niepokój jednak nie minął, w końcu ksiądz Janusz wie wszystko. Nareszcie można wyjść z tej kaplicy, idą powoli, między nagrobkami. Czasami ktoś potknie się o kant marmurowego pomnika, oburzy się w myślach, ale potem sobie przypomni, że pod tym kawałkiem kamienia ktoś leży i wybacza i przeprasza.

 

Kiedy ksiądz go poinformował, że będzie uczestniczył w pogrzebie, przestraszył się bardzo. Śmierć go przeraża, przecież ma dopiero dziewięć lat. Do tej pory nikt z jego rodziny nie umarł. Wyobrażał sobie w nocy rozkładające się ciała, włosy rosnące mimo śmierci, długie, brudne paznokcie, pod którymi zbiera się ziemia, choć przecież ciało jest zamknięte w trumnie. Wyobrażał sobie, te wszystkie paskudne sprawy związane ze śmiercią, ale nie wiedział, że do tego będzie musiał wysłuchiwać płaczu, patrzeć na nieprzytomnych z rozpaczy ludzi. Wdychać powietrze zainfekowane bólem i nieprzetrawionym alkoholem. Bo ludzie z jego miasteczka ze wszystkim starali sobie radzić za pomocą wódki. I o dziwo, zawsze pomagało, tylko w niektórych przypadkach, kiedy już raz się udało, już nigdy nie można było przestać.

 

I kiedy już tutaj był jego własne ciało przyszło mu z pomocą – Wojtek nie czuł nic. To znaczy czuł strach, że ksiądz zauważy, że się nudzi i ulgę, kiedy wreszcie składano trumnę do grobu i przysypano ją ziemią. Nie czuł natomiast tego, co wydaje nam się, że powinien czuć dziewięciolatek zmuszony do uczestniczenia w pogrzebie swojego kolegi z ławki szkolnej. A potem za pół godziny w pogrzebie jego dziadka, który na wieść o śmierci wnuka popełnił samobójstwo. Oficjalnie, dzięki hojności rodziny, samobójstwo zostało uznane za wylew krwi do mózgu, choć każdy święty u bram niebios nie mógł nie zauważyć obrzmiałej szyi i krwawej pręgi w okolicach krtani.

 

Tak więc Wojtek nie czuł żadnego z uczuć przypisanych rasie ludzkiej, które odróżniają ludzi od zwierząt. Nie współczuł rodzinie w żałobie, bo nie wiedział, jak ma to zrobić. Na jego usprawiedliwienie, przypomnijmy, że do tej pory nikt z jego najbliższych nie umarł. Więc nie miał, jak się tego nauczyć.

 

Oczywiście teraz, każdy psycholog wypowiadający się w mediach stwierdzi, że z pewnością to wydarzenie miało niepośledni wpływ na życie Wojtka i mogło stanowić przyczynę do skutku, z którym boryka się teraz zatroskana społeczność miasteczka. Co odważniejsi wspomną o nazbyt bliskiej relacji z księdzem, nawet on sam przez moment patrząc na siedzącego, zakrwawionego osobnika w łazience coś tam sobie przypominał. Ale na co to komu teraz?

 

Mimo wszystko, wbrew wolnej woli ksiądz Janusz cofa się w myślach i w obrazach pojawiających się w kałuży krwi na kafelkach, niewyraźnie a jednak dosadnie i bezwzględnie dostrzega swoją dłoń, tam, gdzie nigdy jej nie powinno być. Widzi swoje nabrzmiałe usta i wypukłość na sutannie. Odgarnia z czoła resztki włosów posklejanych potem. I czuje chłód kościelnej posadzki leżąc krzyżem przed ołtarzem, bo tylko w tej pozycji nikt nie może dostrzec jego wzwodu.

 

Nic się nie stało, przecież tak naprawdę nic się nie stało. To było tylko raz, no może jednak parę razy, ale potem on już był starszy, mógł przecież nie przychodzić do niego. A przecież lgną sam do niego, prowokował, czasami prosił. Tak, był słaby, ale błądzić jest rzeczą ludzką a ksiądz też człowiek. Poza tym to nie przez tamte drobne epizody, zabił swoją rodzinę. Janusz jest dobrym księdzem. A błąd sprzed dwudziestu paru lat, nie może teraz być usprawiedliwieniem tego co stało się teraz. Te głupie gadki psychologów – gdyby wszystkie molestowane dzieciaki zabijały swoje rodziny, to wierzcie mi, morderstw nie byłoby końca.

 

Wojtek, który teraz spogląda swoimi pustymi oczami na niego, nie ma nic wspólnego z tamtym dzieciakiem, którego przecież kochał. Odwraca się więc od niego, nie mogąc przestać myśleć o Maćku, który jutro ma mu pomóc z komputerem, który ciągle się zawiesza, zostawiając niezbyt niewinne zdjęcia na wyświetlaczu.

 

Policjanci pochylają się nad ciałami. Nie ma co – sprawa jasna jak słońce. Odpierdoliło mu – wziął nóż i ich wyrżnął. Głupek musiał się namęczyć. Zamiast wziąć porządny tasak, użył zwykłego kuchennego noża. Oni wiedzą, że wbrew temu co pokazują w telewizji, zabicie kogoś to ciężka robota. Wiedzą też, że niewiele mają wspólnego z bohaterskimi detektywami z seriali na Netflixie. Od progu chciało im się rzygać. Smród krwi i moczu wciskał się w ich płuca. Strach ofiar nie ulotnił się jeszcze z pomieszczenia przez co powietrze wydawało się lepkie i zapaskudzone gównem. Śmierć śmierdzi ludzkimi odchodami. Tego nie można przewidzieć, nawet jeśli się oglądało tysiące odcinków seriali kryminalnych, nawet jeśli skończyło się szkołę policyjną, nawet jeśli się komuś wpieprzyło w ciasnej uliczce małego miasteczka. No i najgorsze, że cała ta sceneria i te powyginane ciała na ziemi są takie niefilmowe.

 

W pewnej chwili jeden z nich wybucha śmiechem. Przygląda się ofiarom, potem sprawcy i spoglądając na nóż – zaśmiewa się, krztusząc się i plując. Ci którzy jeszcze zostali w tym domu zamierają – wgapiają się w rechoczącego policjanta nie rozumiejąc nic z tego co właśnie się dzieję. Szukają jakiegoś wyjaśnienia, natrafiając na martwe twarze, zaciskają oczy, ale już za późno, zdążyły się i tam zagnieździć. W końcu drugi policjant uspokaja kolegę, ten przeciera łzy z policzków i wychodzi zapalić. W domu na powrót zapada martwa cisza. Przerywa ją tylko charczenie oddechu Wojtka – mija piąta minuta, odkąd go znaleźli a on jeszcze oddycha.

 

Wciągu następnych dwóch minut, zdążymy raz jeszcze cofnąć się do dzieciństwa Wojtka, przeżyć z nim miłość, spłodzić dzieci, a potem niby nigdy nic zabić starych rodziców, miłość i spłodzone dzieci. Zrobimy to teraz i jeszcze robić będziemy przez najbliższe kilka tygodni. Potem zapomnimy do chwili aż po raz kolejny w jakiejś gazecie, pojawi się informacja o człowieku, który z zimną krwią zasztyletował swoją rodzinę. Wtedy już na dobre wstrzymamy oddech, starając się sobie przypomnieć szczegóły zbrodni sprzed lat, o której przecież zdążyliśmy zapomnieć. Zupełnie jak sąsiedzi zapomnieli o tym, że Wojtek od zawsze był inny, chociaż pierwsze zdanie jakie wypowiedzieli do redaktorki brzmiało – „To był dobry chłopak”.

 

Zachodzimy więc w głowę, czy to możliwe, żeby te sprawy się ze sobą jakoś łączyły. Czy mamy do czynienia z seryjnym mordercą, choć przecież nasza wiedza zaczerpnięta z filmów przeczy temu wyraźnie. Dlaczego własnoręcznie robiony łapacz snów, pojawia się na zdjęciach z miejsca zbrodni w obu przypadkach oddalonych od siebie lata świetlne w naszym pędzącym ziemskim życiu. I dlaczego w obu tych wydarzeniach opisy zbrodni rytmicznie powtarzają melodię pieśni o aniołach odprowadzających dusze do nieba?

 

Pytania się piętrzą a Wojtek tłumaczy mamie, że nie odrobił lekcji z matematyki, bo nie umiał. Mama pochyla się nad nim – znamy te historię – więc pochyla się nad nim i z zamachem ograniczonym zasięgiem ramion uderza go w twarz – nie kłam synu, bo mnie zabijasz tymi kłamstwami. A potem ojciec każe mu ściągnąć spodnie – to drugi a ściślej biorąc według hierarchii ważności, pierwszy dorosły mężczyzna, który zmusza go do tego – i wymierza mu karę za pomocą sznura od żelazka.

 

-Nie kłam synu, bo zabijasz mnie tymi kłamstwami – a on kłamie, by prawda ich nie zabiła. Mijają się więc w swojej miłości, bo tam, gdzie jest miłość nie może być kłamstwa. Ale żyją, udając przed światem i sobą, że to co ich łączy jest ponad wszystko co ich dzieli. Nieszczęśliwe dzieciństwa, pełne cierpienia i niewypowiedzianych żalów, rozlewają się po zakamarkach ciała, zakorzeniając się w komórkach tych, którzy rodzić się będą jeszcze długo po nas. Wojtek o tym wiedział. Patrzył na swoje dzieci i widział, tak dokładnie widział, jak ich komórki gniją zarażone jego grzechami. Na ich widok robiło mu się słabo, tak jak wtedy, kiedy ciało jego podnieconej żony wydzielało ten słodko – cierpki zapach kobiety gotowej na seks.

 

Jego rodzina jest potępiona. Była taką długo przed tym, nim on się urodził. Grzechy przodków ściągnęły na nich potępienie, a oni nie mogąc zrobić nic innego, grzeszyli dalej by dopełnić przeznaczenie. To co zapisane musi się wydarzyć. A zapisano – nadejdzie ten kto zmyje grzechy w krwi tych którzy mienią się niewinnymi, będąc wężami w skórze gołębicy. Wojtek znał pismo, nasłuchał się go w zakrystii, wypinając się na biurku księdza Janusza wpychającego mu fiuta przez tyłek prawie do gardła a z pewnością do mózgu mieszając w nim słowa i ich znaczenia. Ale okoliczności są nieważne. Nic się nie stało. Nie przez księdza zabił rodzinę, wszyscy to wiedzą. A ci którzy uważają inaczej dali się nabrać na syndrom ofiary i zespół postraumatyczny.

 

Drugi mężczyzna z gazety ma na imię Marcel. Pedalskie imię. W sam raz dla zwyrodniałego przestępcy. Dziergał sobie w garażu łapacze snów, aż pewnego poranka wszedł do domu, który wybudował za pieniądze zarobione zagranicą i wymordował rodzinę. Znowu dzieciaki, żona, ale tym razem teście. Żadnego molestującego księdza, normalni, profesjonalni policjanci, zwykłe gazety i normalni my. Kolejna zbrodnia, o której można poczytać. Skąd jednak te łapacze snów?

 

– To był dobry chłopak, tylko może dwadzieścia lat temu coś mu odbiło i biegał nago po ogródku. Ale matka wezwała karetkę i potem już było dobrze. Nic się nie działo. Ale czy lekarze potrafią lekami wygonić z człowieka diabła? Najwidoczniej nie. Szkoda matki, bo to dobra kobieta.

 

Nic tak nie porusza naszych sumień jak widok zbrodni dokonanych na niewinnych dzieciach. Współczujemy jakoś dorosłym, młodym nawet staruszkowie poruszają nasze sumienia. Ale tylko śmierć dzieci rozpala w nas chęć zemsty, podsyca nienawiść – słuszną i sprawiedliwą – i powoduje, że wątpimy w sens istnienia bogów. Tak sens, którego nie ma zarówno w odniesieniu do istnienia Boga jak i zbrodni. Nie radzimy sobie zawieszeni w braku wyjaśnienia, dlatego tak naturalne wydaje się dla nas spotkanie tych morderców, w jakimś podmiejskich autobusie. Widzimy jak na ułamek sekundy świat przestaje istnieć, bo oto oni połączyli się ze sobą, gdzieś w jakimś alternatywnym świecie i wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenie morderców. Ich losy się splątały nierozerwalną więzią uplecioną z bólu i lęku ofiar. I mimo, że jest to jedno z miliona możliwych wersji wyjaśnienia zbrodni jakich dokonali i które niczego nie wnosi do śledztwa, trwamy w tym złudzeniu, modląc się by ten absurd pozwolił nam zapomnieć o tym co się stało. Jeszcze chwilę powymyślamy opowieści o trudnym dzieciństwie, molestowaniu, chorobie psychicznej. Może nawet wpuścimy złe duchy zamknięte przez głupotę i ignorancję w łapaczach snów. Przywołamy złe moce i wszystkie anioły strącone przez Boga do piekieł. Jeszcze chwilę pobędziemy w atmosferze cierpienia, tak niefilmowo rozkładającego się w kuchni gdzieś w małym prowincjonalnym miasteczku, w którym wszyscy wiedzieli, że w końcu dojdzie do tragedii ale w którym ci wszyscy się tego nie spodziewali. W końcu jednak wyrzucimy te obrazy z głowy zamykając gazetę. Mija siódma minuta – teraz mogę już umrzeć.

 

Drzwi do domu zostają zalokowane. Dookoła szarpana wiatrem, żółta taśma oddziela świat żywych od umarłych. Patrzę na to z lotu ptaka – teraz już mogę. Jest cicho, w niebie jest cicho.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania