Chciałem być - Rozdział 13... Salwador, Andrzej i Pali

W biurze warsztatu Martyna poprawiała makijaż, wykorzystując odbicie w przykurzonym lusterku przy biurku. Bartek, pochylony nad biurkiem, przeliczał gotówkę, którą następnie starannie układał w metalowej kasetce. Jego palce działały szybko, ale spojrzenie błądziło przez szybę na drugą stronę ulicy. Tam właśnie zatrzymał się srebrny Jaguar.

Zamarł.

 

— Nie było mnie, nie ma i nie wiesz, kiedy będę — rzucił w stronę Martyny, wstając gwałtownie.

— Ale co ja... — zaczęła, nie nadążając.

 

Bartek już znikał na zapleczu. Nie zdążyła nawet dokończyć myśli, gdy drzwi się otworzyły i do środka weszło trzech Romów. Pierwszy – starszy, elegancki, z dłońmi splecionymi za plecami – Salwador. Za nim dwaj młodsi, bardziej postawni – Andrzej i Pali. Przypominali ochroniarzy tego pierwszego.

 

Martyna od razu zareagowała:

 

— Szefa nie ma.

 

Nie odpowiedzieli. Salwador podszedł do okna i rzucił spojrzenie przez ulicę na samochód Bartka. Następnie wszyscy trzej skierowali się w stronę drzwi prowadzących do garażu. Przeszli bez słowa, zostawiając za sobą tylko ślad napięcia w powietrzu i ciche zamknięcie drzwi.

 

Martyna spojrzała na nie, po czym pod nosem rzuciła:

 

— Kurwa, Janek.

 

Janek siedział w jednym z samochodów wewnątrz warsztatu, całkowicie pochłonięty pracą. Przed nim, na desce rozdzielczej, ustawiony był niewielki komputer diagnostyczny. W słuchawkach grała dosyć głośno podkręcona muzyka.

 

Nie usłyszał kroków. Nie poczuł obecności. Dopiero silne, zdecydowane pukanie w szybę wybiło go z rytmu. Odkręcił okno i spojrzał – tuż przy nim, nachylony z powagą, był Salwador.

 

Dziesięć minut później.

 

W tym samym samochodzie siedzieli teraz wszyscy razem. Salwador zajął miejsce obok Janka, Andrzej i Pali usadowili się z tyłu. Z głośników płynął dobrze znany głos Krawczyka, śpiewający cygańską piosenkę "Ech, raz!". Głowy kołysały się w rytm melodii – wszystkie oprócz jednej. Pali siedział nieruchomo, jakby coś go gryzło.

 

— Nie lubię, jak Gadzio kradną naszą muzykę — powiedział cicho, ale z naciskiem.

Salwador nie odwrócił głowy, tylko rzucił przez ramię:

— Gdyby wszyscy kradli tak dobrze jak on, nasza muzyka byłaby dziś sławna. Ludzie traktowaliby nas jak artystów, a nie jak złodziei.

 

Trzydzieści minut później.

 

Zza drzwi biura słychać było śmiechy. Nie było wiadomo, o czym rozmawiali, ale atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Głosy nie były już ostre, raczej rozbawione. Drzwi się otworzyły. Romowie wychodzili jeden po drugim – uśmiechnięci, rozluźnieni. Na końcu pojawił się Janek.

 

— Do widzenia — rzucił Salwador.

— Do widzenia — odpowiedziała Martyna, przyglądając się całej trójce z nieukrywaną ciekawością.

 

Kiedy zostali sami, spojrzała uważnie na Janka.

 

— O czym tam rozmawialiście?

Zamyślił się na moment, wzruszył ramionami.

— Chyba głównie o muzyce.

— O muzyce?

 

Zanim zdążyła dopytać, do biura wrócił Pali. Z kieszeni wyciągnął plik banknotów i zaczął odliczać. Po chwili wręczył pieniądze Jankowi.

 

— Szef kazał zostawić na tę sprężarkę. Tylko żeby znowu nie było lipy.

— Nie będzie lipy. Proszę przekazać bratu.

 

Pali nie od razu wyszedł. Przez chwilę wpatrywał się przez okno w samochód Bartka zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Janek zauważył to spojrzenie i też tam zerknął.

 

— Taka karma — rzucił. — Szefowi też się zjebało wczoraj. Tyle że elektronika. Trzeba będzie przepchnąć na warsztat, bo nie ma nawet jak ruszyć.

 

Pali kiwnął głową i wyszedł bez słowa.

Martyna patrzyła, jak Janek przelicza pieniądze. Nie zapytała już więcej o muzykę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania