Cho koka.

Niemal rok. Bez siedemnastu dni.

Niemal rok, odkąd ostatnia góra lodowa tknęła framugi, nie pozwalając tym samym na wyjście z progu. Skok, z siedemnastu brakujących pięter.

Jest jedenasty marca. W lodówce jest tylko światło.

W lodówce światło, mróz, a do tego zamrożone leczo, placki, zupa w szczerbatym garnku, barwiąca półki na bliżej nieokreślony kolor. Wszystko ze wspólnym mianownikiem.

Dobijam się farszem, żeby w końcu zemdliło mnie chociaż – porzygam się, więc żołądek uspokoi się nieco, ustabilizuje – dobijam się farszem, jakby od tego miała zależeć moja śmierć.

Istny festyn, oda na cześć kabaczka.

 

Niemal rok, odkąd gotowaliśmy razem. Odkąd moja kuchnia stała się tylko pretekstem, przystankiem w drodze do przedpokoju, gdzie na ścianie – w centralnej części pomieszczenia – wisiała gablota, pełna ciem i motyli.

Owady we wszelkich, egzotycznych barwach, podzielone na te nocne i dzienne – posegregowane według rozmiaru i pochodzenia. Od tych polnych, pospolitych – po spotykane jedynie w najdalszych częściach świata.

To chyba wtedy po raz pierwszy opowiedziałem ci o nim.

Opowiedziałem, a ty nie słuchałaś, w myślach nazywając mnie lekko ekscentrycznym – na głos powiedziałaś jedynie, że to barbarzyństwo. Że to przecież tak, jakbym trzymał w pokoju wypchanego niedźwiedzia, a nawet gorzej! Gorzej, bo są tak piękne.

Opowiedziałem ci wtedy o gatunku motyli, których skrzydła są nieskazitelnie zielone, nakrapiane jedynie odrobiną pomarańczy. O gatunku, który właściwie uznawany jest jedynie za mit. Za widmo.

Za którego każdy lepidopterolog oddałby własne życie, a nawet duszę.

Gatunek o nazwie Desiderium Monster, przeze mnie nazywany Cukinią.

Opowiedziałem ci o nim, a potem nagle minął rok niemalże, a ja siedzę w kuchni, w rękach trzymając pożegnalny prezent od ciebie.

 

Papierowy motyl, o jasnozielonej barwie. Nakrapiany lekko pomarańczem.

Z czarnym ornamentem przebiegającym niemal przez całe skrzydła.

To zaledwie rysunek, wycinek, a z nikim nie czułem się nigdy aż tak tożsamy.

Nigdy nie pragnąłem aż tak bardzo, żeby ktoś się przy mnie poruszył, zamrugał przynajmniej. Że mógłbym oddać za to duszę, nie tylko własną.

 

Siedzę więc w kuchni, palcami gładząc brzeg prawego skrzydła.

 

W myślach powtarzam jak mantrę:

 

Za wszelką cenę.

 

Z a. w s z e l k ą. c e n ę.

 

Po prostu bądź.

 

Siedzę więc w kuchni, palcami gładząc brzeg lewego, szorstkiego skrzydła, które nagle nabiera ciepła, rozpromienia się nie tylko na kuchnię, ale i przedpokój, z którego słychać teraz stukot, jakby deszcz uderzał o blachę.

Zerkam w tamtym kierunku i z przerażeniem odkrywam, że wszystkie moje motyle ożyły.

Że próbują wyrwać się z zamknięcia, machając wściekle skrzydłami, aż w końcu szyba pęka bezgłośnie, jakby była zrobiona z pergaminu a nie szkła.

Owady, w końcu wolne – rozlatują się po całym mieszkaniu.

A wśród nich Cukinia – jak cud świata zamknięty w przestrzennym tańcu.

Macha skrzydłami, delikatnie, synchronicznie z całym rojem.

I zanim osunę się w ciemność, w myślach słyszę głos, jak szum fal. Jak ryk wodospadu:

 

Pamiętaj o co...

 

Japonia,2011

Marcin Lenartowicz

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • droga_we_mgle dwa lata temu
    Bardzo dobre. Działa na emocje. Wygooglowałam sobie hasło ,,Japonia 2011" - czy chodzi tu o trzęsienie ziemi w Tōhoku?
    ,,Za którego każdy lepidopterolog oddałbym własne życie, a nawet duszę". - oddałby?
    Pozdrawiam.
  • Szalej. dwa lata temu
    O tsunami.
    Ale to było chyba powiązane z trzęsieniem ziemi :)

    Dzięki za wyłapanie błędu.
  • Dusia2000 ponad rok temu
    Brawo za ciekawy pomysł ? poruszające. 5/5
  • Szalej. ponad rok temu
    Dzięki.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania