Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Chorobliwa pogoń za marzeniami

Oto jego wielki dzień. Obudził się rok starszy, już dwadzieścia cztery lata, strasznie szybko to wszystko zleciało. Jeszcze wczoraj uczył się tabliczki mnożenia, odmieniać przez przypadki, interpunkcji do dzisiaj nie opanował. A przedwczoraj? Przedwczoraj biegał po podwórku z drewnianym mieczem, nabijał kolejne siniaki. Potem wszystkie kłopoty związane z dojrzewaniem, samotność, wyalienowanie, smutek i pierwsze prawdziwe problemy. I oto jest, Z perspektywy czasu może się wydawać, że życie śmignęło z prędkością bolidu F1, wiedział jednak, że to tylko złudzenie, czas jest sprawiedliwy, zawsze upływa tak samo.

 

Ociężale podniósł się do pozycji półleżącej, plecy oparł o ścianę. Śniło mu się, że zmienił się w owada, małego żuka z twardym, błyszczącym pancerzem. Wzdrygnął się na myśl o bezsilności, z którą musiał zmagać się w owadzim ciele. Trzeba było przecież zrobić sobie śniadanie, iść na zakupy, potem do roboty. Niby jak, z sześcioma odnóżami? Rodzice zgnietliby go pewnie, albo wciągnęli odkurzaczem – skąd mogliby wiedzieć, że to ich syn wskutek kombinacji vodoo, próchnicy, progresywnego rocka, oraz żubrówki, zmienił się w żuka?

 

Nie miał ochoty wstawać. Pusta butelka po piwie stała na nocnym stoliku i patrzyła mu prosto w oczy. Sięgnął po nią i przez brązowe szkło zacząć przeglądać swój pokój. Nie miał kaca, wypił wczoraj tylko jedno, tak się tym wszystkim przejął, że nawet pić mu się nie chciało. Odstawił butelkę. Dziś stanie się przecież nieuniknione – przyjdą po niego. Zapukają do drzwi, dwóch oficerów bez twarzy, bandyci, ręka Boga. Oby tylko nie mieli wąsów, ci z wąsami wydawali się najgorszymi sadystami. Jak choćby Hitler i Stalin – oboje mieli bardzo charakterystyczne wąsy. Kiedy przyjdą? O której? Podejrzewał, że najwcześniej w okolicach trzeciej, miał więc jeszcze chwilkę, dwie godziny. Wezmą i zabiorą go do jednego z przepełnionych, szarych jak śmierć gmachów. Albo może do nowoczesnego biurowca, kto ich tam wie, jeszcze nigdy nie znalazł się w ich mocy.

 

Straszyli go, wieszczyli, przepowiadali, że skończy w ten sposób. Powtarzali, że nic mu się nie uda, że zatonie szybciej niż Titanic, wyląduje na samym dnie. Rodzice, przyjaciele, wujowie i kuzyni. Uporczywie próbowali przekonać do znalezienia pracy, podjęcia dobrych studiów, znalezienia czegoś dla siebie. Nie słuchał. Uparcie trzymał się swojej wizji życia, wizji, która nie wzięła się przecież znikąd, tylko wyrosła na kanwie wielkich myślicieli i artystów. Bukowski, Hemingway, Kafka, Camus, Dostojewski i Turgieniew. I jeszcze Nietzsche i Schopenhauer, oni też dołożyli swoje trzy grosze. Ukształtowali go i ulepili, jak Prometeusz ulepił pierwszego człowieka z gliny. Widocznie czegoś w tym wszystkim zabrakło, pierwiastka X, ostatecznego składnika, który sprawiłby, że wyrośnie z niego istota zdolna funkcjonować w społeczeństwie. Zawiódł ich, zawiódł swoich mistrzów. Przepraszam Dostojewski, przepraszam Camus, widocznie taki już mój los.

 

Nagle, w jednym momencie, zdał sobie sprawę z faktu, że przecież zostały mu jakieś dwie godziny. Gwałtownym ruchem zrzucił z siebie kołdrę i wstał z łóżka. Zaczął wodzić wzrokiem po pokoju, szukać jakiegoś punktu, na którym mógłby bezpiecznie się zatrzymać. Co powinien zrobić? Co robi człowiek, który zdaje sobie sprawę z nieuchronności nadchodzącej zagłady? W jakiż to idiotyczny sposób mógłby wygospodarować te sto dwadzieścia minut? Pierwsze co przyszło mu do głowy – zabić się. Tak, mógłby spróbować przechytrzyć ich w ten sposób… mógłby powiesić się, podciąć sobie żyły, ewentualnie wykąpać się z suszarką do włosów. Chciałby, bardzo chciałby uciec w objęcia niebytu, wiedział jednak, że nie starczy mu odwagi. Zrobiłby to już dobre kilka lat temu, gdyby było inaczej. Wtedy, kiedy dowiedział się, że ona go nie kocha… Skoczyłby z balkonu i skończył z tą błazenadą. Cóż, teraz już za późno, zresztą, jego śmierć byłaby dla nich sukcesem, a on poprzysiągł sobie, że nie podda się bez walki, że zrobi wszystko, żeby im się przeciwstawić.

 

Uspokoił się nieco. W obliczu śmierci najlepiej jest zachować spokój, nie ma nic żałośniejszego, niż ludzie umierający z krzykiem na ustach i przerażeniem w oczach. To samo tyczyło się pozbawienia wolności. Jak już mają zakuć go w kajdany, to niech będzie opanowany, spokojny i chłodny jak lód. Niech widzą, że jest w pełni pewien swoich racji.

 

Zgarnął z szafki telefon komórkowy i wybrał numer Tomka, swojego najlepszego przyjaciela. Przyłożył telefon do ucha i czekał. Pierwszy sygnał, potem drugi i trzeci. Wreszcie usłyszał spokojny, melancholijny wręcz głos Tomka.

 

– Halo?

 

– Tomek? Tutaj Karol. Wiesz, że dzisiaj prawdopodobnie mnie zabiorą?

 

– Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiedział chłodno Tomasz.

 

– Musisz mi pomóc! Wymyśl coś, cokolwiek. Wstaw się za mną, cholera, nie mogę przecież skończyć w ten sposób!

 

– Trzeba było słuchać naszych rad, Karol. Oferowaliśmy pomoc, próbowaliśmy zrobić z ciebie człowieka. Wolałeś gonić za marzeniami. A teraz? Teraz jest już za późno… proszę, nie dzwoń więcej. Nie jestem w stanie ci pomóc. Ani ja, ani nikt z naszej ekipy. Cześć!

 

Odłożył telefon. Myślał jeszcze przez chwilę, czy nie zadzwonić do jedynej dziewczyny, którą w całym swoim życiu prawdziwie pokochał. Choćby po to, żeby usłyszeć jej głos. Pieprzyć to. Podszedł do szafy, kopniakiem odwalił zastawiający ją plecak, i wyciągnął z szuflady świeżą parę bokserek, oraz ręcznik. Powąchał ręcznik – czuć jeszcze było słaby zapach proszku do prania. Trudno mu było powiedzieć – nie znosił tego zapachu, czy go uwielbiał. Uśmiechnął się i z pokoju wyszedł do łazienki, gdzie wskoczył pod prysznic. Nie gorący, lodowato zimny prysznic. Z głośnym trzaskiem zasunął drzwi kabiny i odkręcił zawór. Pod ciężkimi strugami wody zaczął rozmyślać o swojej jedynej miłości. Może to wszystko jej wina? Byłby innym człowiekiem, był tego pewien, gdyby tylko miał dla kogo żyć. Dla siebie to się nie opłaca, za ciężko, ale już dla jej uśmiechu… Znalazłby dobrą pracę, zaocznie mógłby studiować, a wszystko to dla tej jednej małej osóbki. Zawsze dziwiło go ile piękna można skondensować w pięćdziesięciu kilogramach wyrastającego na metr i sześćdziesiąt centymetrów ciała. Jakże zmieściła się w niej tak cudowna dusza? Wydawało mu się, że była jak balon, który ktoś nadmuchał do granic możliwości, i to nie dlatego, że była gruba. Balansowała na granicy, jeszcze chwila i pękłaby z hukiem, a całe to piękno wyparowałoby do atmosfery. Żałował, strasznie żałował, że im nie wyszło. Fakt, że nie potrafił sprawić, by pokochała go ta cudowna niska dziewczyna, był największą porażką jego życia. Zimna woda spływała mu po ciele, a on przypomniał sobie jak ta nieziemska istota zasnęła kiedyś u niego na kanapie, kiedy oglądali wspólnie film. Wyglądała wtedy tak niewinnie, że miał ochotę obronić ją przed każdym wyimaginowanym zagrożeniem – najazdem Mongołów, koronawirusem, pseudokibicami. Zrobiłby dla niej wszystko, ale ona go nie chciała, a teraz bierze zimny prysznic i zastanawia się czy powinien to zrobić. Nie, nie w takim dniu, zdecydowanie nie.

 

Z kabiny wyszedł rozdygotany, ale i orzeźwiony. Uśmiechnął się do siebie w lustrze, wytarł mokre włosy i ciało ręcznikiem, założył bokserki i poszedł się ubrać. Chciał wyglądać schludnie, włożył więc na siebie czarną koszulkę, ciemne jeansy i czarne skarpetki. Wszystko proste, bez zbędnych zdobień.

 

Kilkanaście minut później w całej kuchni rozchodził się już zapach smażonych na boczku jajek. Musiał poczekać aż żółtko się zetnie, wstawił w tym czasie wodę i pokroił pomidory. Potem zdjął z patelni sadzone jajka, a na reszcie tłuszczu podpiekł trzy kromki chleba. Z wszystkim rozłożył się na stole, w radiu leciała akurat Abba, a do aromatu jedzenia dołączyła woń świeżej kawy. Poczuł się niemalże jak człowiek, właściwie to zapomniał już, że niedługo przyjdą go zgarnąć. Podniósł właśnie kromkę chleba, i zamarł z szeroko otwartymi ustami, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Tak wcześnie? Powrócił strach, w ataku paniki zaczął wpychać sobie do ust jajka, pomidory, chleb i boczek. Mielił to wszystko jak opętany. Dzwonek powtórzył się. Wiedzieli, że nie ma wyjścia, musi otworzyć. Ucieczka jest bez sensu, znajdą go, jeśli nie dziś, to jutro, wytropią go jak myśliwskie charty. Podniósł się wreszcie, i wciąż przeżuwając śniadanie, wyszedł im na spotkanie.

 

Drzwi, odniósł takie wrażenie, nie chciały się otworzyć. Zamek się zaciął, klamka nagle stała się ciężka jak głaz. Serce waliło mu jak oszalałe, choć starał się zachować spokój. Nie odda im się tak łatwo, będzie dowodził swoich praw! Jest w końcu wielkim umysłem, przyszłym pisarzem.

 

Wreszcie udało mu się, płynnym, szybkim ruchem, otworzyć. Wyglądali mniej więcej tak jak ich sobie wyobrażał. Wysocy, w szarych mundurach, z bronią u boku. Najgorsze były ich twarze, oczy zupełnie pozbawione człowieczeństwa, puste jak filmy Vegi, do tego wąskie usta, które wyglądały jakby ktoś domalował je szaroczerwoną farbą, tylko po to, żeby wypełnić jakoś pustą przestrzeń nad podbródkiem. Jeszcze małe uszy, małe nosy, i ani jednego włoska na policzkach, szyi, brodzie.

 

– Pan Karol Nowak? – zapytał ten, który ustawił się po jego prawej stronie.

 

– Tak, to ja!

 

– Musi pan pójść z nami – głos miał mechaniczny jak automat, jakby to tłoki, sprężyny i zębatki odpowiadały za wypowiadane przez niego słowa, nie mięśnie, krtań i język.

 

– Z jakiej racji? – zapytał głupio. Doskonale wiedział dlaczego musi z nimi iść.

 

– Skończył pan dwadzieścia cztery lata i nie wywiązał się ze swoich obowiązków. Dziś oficjalnie przestał pan być człowiekiem.

 

– Kto dał wam, cholera, prawo decydować kto jest człowiekiem, a kto nim nie jest?!

 

– Proszę iść z nami. Wszelki opór jest daremny.

 

– Pójdę, wy skurwysyny – zamierzał wyprowadzić ich z równowagi, ale równie dobrze mógłby próbować rozdrażnić stolik do kawy albo pralkę. Byli kompletnie wyprani z emocji.

 

Zamknął za sobą drzwi, przejechał językiem po zębach, znalazł za dziąsłem kawałek boczku, wypluł go na chodnik i poszedł, trzymany w mechanicznym uścisku przez dwóch służbistów.

 

Wrzucili go na tyły szarego vana. W środku znajdował się jeszcze jeden strażnik, wyglądał na przełożonego, miał bujny rudy wąs. Usiadł na ławeczce, naprzeciw wąsatego przełożonego, który uśmiechał się do niego blado. Czyli nie wszystkich pozbawiają emocji! Widocznie automaty robią tylko z tych, którzy stoją najniżej w hierarchii. Wąsacz świdrował go swoim przenikliwym spojrzeniem. Z jego czarnych oczu biła żywa, ciepła inteligencja. Wydawało się, że nie jest to człowiek zdolny do jakiegokolwiek zła, wzór cnot, przykład wielkodusznego erudyty, który właśnie dzięki swojej ogromnej wiedzy wstąpił na ścieżkę dobra. Trochę jak budda, skrzyżowany z rudym Jezusem.

 

Silnik odpalił z głośnym warkotem, i samochód ruszył. Przez chwilę jechali w milczeniu, taksując się wzajemnie wzrokiem. Wreszcie rudy wąsacz zdecydował się przełamać ciszę:

 

– Wiesz, dokąd cię zabieramy, prawda?

 

– Nie mam prawa wiedzieć – odparł. – Ale mam pewne przypuszczenia. Skończę jak ci dwaj z przodu?

 

– Nie wydaje mi się.

 

– Nie?

 

– Nie. Nie wyglądasz na takiego, co miałby ku temu odpowiednie predyspozycje. Ale o wszystkim zadecydują przełożeni. Moje zadanie polega wyłącznie na dostarczeniu cię na miejsce.

 

– To dlaczego rozmawiamy?

 

– Nikt nie broni mi rozmawiać ze skazanymi.

 

Karol nie odpowiedział, pomiędzy nich znów wdarła się cisza. Wydawało mu się, że samochód jest w jakiś dziwny sposób wytłumiony. Czuł, że się poruszają, słyszał też warkot silnika, ale cała reszta świata ucichła. Żadnych klaksonów, zero silników innych samochodów, nie wspominając już o rozmowach przechodniów. Nie mogli ujechać daleko, wciąż byli w mieście, ale miasto stało się w tej chwili tylko abstrakcyjną ideą, której nie sposób dojrzeć czy usłyszeć. Mógł tylko wyobrazić sobie, że poruszają się właśnie na jedną z dobrze mu znanych ulic.

 

– Wiesz dlaczego musimy cię zabrać? – zapytał cicho rudy.

 

– Tak – wykrztusił z siebie. – Nie stworzyłem udanego, przyszłościowego związku. Nie mam stabilnej pracy, ani ugruntowanej pozycji na rynku. Nie skończyłem też studiów. Brakuje mi źródła stałych dochodów. Żyję na utrzymaniu innych. Nie ma dla mnie przyszłości. Jestem chorym, bezwartościowym śmieciem, który nie zasługuje na życie w społeczeństwie. Nie znalazł się nikt, kto poświadczyłby za mnie.

 

– Innymi słowy – przerwał rudy – nie wywiązałeś się z obywatelskich obowiązków. Powiedz, dlaczego? Dlaczego nie skończyłeś studiów, nie znalazłeś godziwej roboty? Czy choćby kobiety?

 

Nie odpowiedział. Przypomniała mu się Kaśka, z którą kiedyś spotkał się ze dwa czy trzy razy. Była perfekcyjnie normalną dziewczyną. Ładna, z długimi brązowymi włosami, chuda i dość wysoka. Przesympatyczna, o wysokim głosiku. Płacze na romantycznych filmach. Mógł przecież dać jej szansę, do dzisiaj byliby pewnie w udanym związku, uczyłby jej słuchać dobrej muzyki, a wieczorami oglądaliby razem stare radzieckie filmy. Poświadczyłaby za niego, to najważniejsze, oni nie zabierają tych, co znajdują się w szczęśliwych związkach. Idiota, nie spodobało mu się jej uśmiech, za często się śmiała, przecież to drobiazg, totalna głupota. Mógł być szczęśliwy, wolał skazać się na samotność. To samo było ze studiami. Dlaczego ich nie dokończył? Byłby teraz zadowolonym z siebie nauczycielem, albo pracowałby może w muzeum, w każdym razie – nie siedziałby tutaj, z tym rudym klawiszem. Zawsze chciał od życia czegoś więcej, podczas gdy życie nigdy nie zaoferowało mu nic ponad stan. To go zgubiło. Czasem dobrze jest znać swoje miejsce w szeregu. Nie wychylać się, nie szukać światła, zwyczajnie zostać na swoim miejscu. Zaakceptować przeciętność.

 

Samochód zatrzymał się. Minęło może pół godziny, więc musieli być gdzieś na obrzeżach miasta. Zresztą, co to za różnica? Jest już przegrany, mają go w garści.

 

– Chciałbym złożyć apelację – zagadał rudego.

 

– Apelację?

 

– Jestem przyszłym pisarzem, którego dzieła mogą mieć w przyszłości ogromne znaczenie dla kultury. Moje teksty inspirują, podnoszą na duchu, czasem nawet bawią. Zapytajcie moich znajomych, wszyscy tak wam powiedzą…

 

– Jest pan nikim, panie Nowak. Zbędnym elementem. Niepasującym do układanki kawałkiem puzzli. My zaś sprawimy, że wróci pan na swoje miejsce. Przywrócimy panu świetność, panie Nowak, proszę się o to nie bać.

 

Powiedziawszy to, rudy uśmiechnął się głęboko i kucnął tuż przy nim, w ten sposób, że jego oczy znalazły się na poziomie niebieskich oczu Nowaka.

 

– Teraz, panie Nowak, muszę pozbawić pana przytomności. Proszę się nie bronić, wszelki opór jest daremny.

Zmusili go by nawdychał się jakiegoś gazu, potem spokojnie czekali aż straci przytomność.

 

Obudził się w niedużym, wyposażonym jedynie w pryczę, wychodek i zlew, pokoju. Wszystko było sterylne i czyste, utrzymane w odcieniach bieli i szarości. Jego koszula, bielizna, skarpety i spodnie, to wszystko zniknęło, ubrali go w dziwnego rodzaju biały kombinezon.

 

Wstał z pryczy i rozciągnął kończyny. Czuł się zmęczony, choć dopiero co spał. Musiało minąć dobre kilka godzin od momentu, kiedy go przywieźli. Zniknął strach i zniknął gniew, pozostała w nim jedynie rezygnacja. Przecież dobrze wiedział, że to się stanie, wiedział już od kilku miesięcy. Co więcej, był jeszcze w stanie odwrócić swoją sytuację, zawalczyć o życie, nie zrobił w tym kierunku absolutnie nic…

 

Zaczął krążyć po swoim niewielkim pokoju. Może nafaszerowali go prochami? Już ten gaz był podejrzany, słyszał, że ostro szprycują tu ludzi. Zmienił kierunek, zaczął krążyć przeciwnie do wskazówek zegara. A może to tylko klimat tego miejsca, ale czuł się nieswojo, niemożliwie spokojnie, był łagodny jak ocean. Zatrzymał się i usiadł na pryczy. Wiedział, że podda się wszystkiemu, do czego go zmuszą. Złamali go.

 

Potem przyszły badania. Wyciągnęli go przed komisję złożoną z sześciu łysych mężczyzn rasy kaukaskiej. Komisja ta, ubrana w nieskazitelnie białe koszule, zaczęła standardową procedurę inicjowania procesu zamiany. Pan Karol Nowak? Z dokumentów wynika, że nie potrafi pan przystosować się do wymogów społeczeństwa. PROSZĘ SIĘ NIE ODZYWAĆ! Zobaczmy… nigdy nie był w związku, wykształcenie tylko średnie, brak stałych źródeł dochodu. Nie wyszło mu z miłością jego życia, niejaką Olą B. I bardzo dobrze, przeglądałem jej pliki, ta dziewczyna zasługuje na kogoś lepszego! Zobaczmy co dalej… w przyszłości chciałby zostać pisarzem? Dobre, dobre sobie. Nie wiesz pan, panie Nowak, że pisarze są nam absolutnie niepotrzebni? A takiemu degeneratowi i tak nie udałoby się osiągnąć sukcesu. Brakuje panu tej odwagi, z której słynął Hemingway. Albo inteligencji Dostojewskiego. Z dziwactw – jednostka wyraża czasem niezdrową fascynację Adolfem Hitlerem. CO? NIE MARTW SIĘ CHŁOPCZE, WYLECZYMY CIĘ Z TEGO. Starczy, to zdrowo popieprzony facet, przejdźmy do fizjologii. Wzrost metr siedemdziesiąt pięć? Włosy krótkie, brązowe, oczy niebieskie, zgadza się? Oczywiście, że się zgadza. Waga – osiemdziesiąt kilogramów. Coś tu nie pasuje, w dokumentach osiemdziesiąt, ale wygląda na jakieś siedemdziesiąt. Dość szerokie bary, wygląda raczej na silnego. Dobra, starczy tych zabaw, zaprowadźcie go do lekarzy. Niech przeprowadzą wszystkie konieczne badania.

 

Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Lekarz też był łysy, i zaczął bardzo niewinnie – od zmierzenia wagi i wzrostu, sprawdzenia stanu uzębienia, obejrzenia gałek ocznych. Potem zaczęły się poważniejsze badania. Pamiętał gastroskopię i kolonoskopię, pamiętał rezonanse i badania USG. Przez cały ten czas faszerowali go prochami, więc nie był do końca pewien, czy to co się dzieje to rzeczywistość, czy może znalazł się w przedziwnym, sterylnym śnie. Udało mu się, w każdym razie, przejść pomyślnie przez wszystkie badania. Dali mu dzień na odpoczynek, potem zaczęły się testy sprawności fizycznej. Kazali mu robić całe mnóstwo dziwnych rzeczy. Musiał więc rzucać piłkami najróżniejszych rozmiarów, stawać na rękach, pokonywać sprintem i truchtem określone odcinki, skakać przez kozła. Ale to nie wszystko. Musiał też układać wieże z kartonowych pudeł, przenosić ciężkie opakowania z punktu A do punktu B, popychać platformy na kółkach i podnosić ciężary. Dzień z testami sprawności fizycznej zleciał mu szybko, a na koniec pozwolili mu wziąć długi prysznic.

 

Poddali go jeszcze ogromowi testów. Testy psychologiczne, testy sprawności manualnej, nawet testy na IQ. Czuł, że w większości z nich poradził sobie dobrze, w niektórych nawet bardzo dobrze. Jednocześnie przez cały ten czas miał wrażenie, że jego zmysły są stępione. Był jak żywa, pozbawiona własnej woli marionetka, która posłusznie wykonuje wszystkie rozkazy. Zrób to, potnij na kawałki, ułóż, zawiąż, przestań. Przełóż, podaj, zamieć, poukładaj, stop. Jego życie nigdy nie było łatwiejsze.

 

Jedno wydarzenie wbiło się w jego pamięć jak sztylet. Pewnego razu zaprosili go do specjalnego pomieszczenia w którym znajdował się ogromny piec. Kazali mu ustać na wprost żarzącej się stalowej paszczy, a następnie spalili książki wszystkich jego idoli. Nie czytaj ich – mówili. Nie będziesz ich czytał, nie będziesz się nimi fascynował, ich myśli i idee przestaną zaprzątać twoją głowę. Zapomnij o nich. Niech znikną, spłoną, pozostanie po nich tylko popiół. Nie potrzebujesz ich do życia.

 

Później zaczął się okres ostrego faszerowania dragami. Cokolwiek mu podawali, kilkukrotnie zwiększyli dawki. Nie musieli nawet zmuszać go do łykania tego gówna, było całkiem przyjemnie, tego był pewien. Miał najdłuższy odlot w swoim życiu. Widział tylko przebłyski, wspomnienia rozmów, krótkie urywki, potem nie pamiętał już absolutnie nic. Musiał zapaść w swego rodzaju śpiączkę.

 

Pierwszym co zobaczył po przebudzeniu się, były pogodne oczy rudego klawisza. Tego samego, który przetransportował go do tego ośrodka, instytutu, czy gdziekolwiek się znajdowali.

 

– Obudziłeś się, panie Nowak. Świetnie, cudownie!

 

Nie odpowiedział. Nikt nie kazał mu odpowiedzieć.

 

– Mam nadzieję, że dobrze się pan czuje. Ja osobiście czuję się zaszczycony, mogąc oznajmić panu, że zrobiliśmy z pana człowieka. Tak jest, nie przesłyszał się pan, przyszło nam to z wielkim trudem, ale udało się zrobić z pana jednostkę nadającą się do życia w społeczeństwie. Tak, wymagało to wielu wyrzeczeń, ale jesteśmy z siebie diabelnie zadowoleni. Komitet zdecydował, że zatrudni się pana w magazynie jednego z hipermarketów. Zajęcie jak znalazł dla takiego silnego chłopa. A teraz słuchaj mnie uważnie, panie Nowak: będziesz pracował, weźmiesz kredyt na mieszkanie, założysz rodzinę. Będziesz jeździł samochodem i wyklinał polityków, oczywiście tych, których każemy ci wyklinać. Będziesz oglądał filmy akcji i teleturnieje, słuchał naszego radia. Pokochasz swoją pracę do tego stopnia, że nie będziesz wyobrażał sobie bez niej życia. O swoich marzeniach już, zdaje się, zapomniałeś, bardzo dobrze, pora zakopać je głęboko pod ziemią. Zaczniesz znowu wierzyć w Boga i co niedzielę chodził będziesz do kościoła. Książki w twoim domu będą tylko ozdobą. Masz prawo upić się, byle nie za często. Reszta twojego życia należeć będzie do nas. Będziemy stale cię obserwować i kontrolować odpowiednimi przepisami i regulacjami, a jak trzeba to i siłą wedrzemy się do twojego życia, tak jak zrobiliśmy to jeszcze niedawno. Uwierz, panie Nowak, to dla twojego dobra…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • kigja 07.10.2020
    Chciałoby się rzec: ale to już było. Autor nie dał czytelnikowi oryginalnego przekazu, bo myśl przewodnią możemy odnaleźć w kilku znanych pozycjach sf.

    Niemniej podobało mi się: budynki szare jak śmierć
    odniosłabym nie do urzędowych gmachów, a bloków w których mieszkają nie-ludzie.

    Poprawnie napisane opko. Gdzieś była literówka, może ktoś ją odnajdzie.
  • Garść 07.10.2020
    Kilka idei tu jest, nie ma za co przepraszać Dostojewskiego i Camusa. Nie pamiętam, aby ich celem była nadzwyczajna oryginalność. Realizm i absurd to dwie strony tego samego medalu. Kajać się za przeciętność, mizerię woli, uczynków? Okey.
    Reedukacja niespełnionego pisarzyny wydaje się być całkiem udaną. Chodzi przecież o spełnienie w realnym zakresie możliwości.
    A wolność? Co ona wyjątkowego daje w depresji, w szponach nałogu? Gorycz i ból.
    Tak więc... fachmani od szczęścia jak plaster na rany.
    Dobrze się czytało.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania