Chrzesta

Świerzowa, Chyrowa, Chryszczata, Szymbark, Magura Małastowska, Owczary – te nazwy nie są puste. One czekają, żyją. Siedziałem wieczorem nad mapą Beskidu Niskiego, śledząc palcem szlaki, którymi Karol Wojtyła wędrował z młodzieżą w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Pracowała wyobraźnia. Mgła w dolinach, krzyże przydrożne porosłe mchem, cerkwie bez dzwonów. Wszystko inne niż dziś. Inni ludzie – ważna rzecz – których już między nami nie ma. Jakby ktoś wymienił całą obsadę starego filmu i nakręcił go od nowa, ale tym razem bez happy endu.

Myślę obrazami. Widzę starą babuleńkę w kwiecistej chustce, stojącą w progu chaty, która wygląda, jakby miała się rozpaść przy następnym podmuchu wichru. Poprawia włosy siwe jak popiół, patrzy prosto w w wyimaginowany obiektyw. Widzę ją w Duszatynach, w Prełukach, w każdej wiosce, której już nie ma na nowych mapach.

Bukowsko, Wołtuszkowa, Tarnawka, Puławy, Bartne, Cergowa, Jeziorka Duszatyńskie… Czytam je niby zaklęcia. Brzmią po polsku, ale nie całkiem. Łemkowskie? Ukraińskie? Coś starszego? Palec zatrzymuje się na Chryszczatej. Góra samotna, porośnięta bukami, z jeziorkami, które powstały, gdy osunęła się ziemia i pochłonęła kawał lasu. Mówią, że to diabelskie jeziorka. Że woda w nich jest czarna nawet w słońcu.

W nocy nie mogłem spać. Nazwy chodziły za mną jak bezpańskie psy. Wstałem, ubrałem się po cichu, wziąłem plecak i pojechałem. Sam. Do Duszatyna.

Droga kończyła się przy tablicy „Koniec świata”. Dalej tylko ścieżka w górę, błoto po kostki, zapach zgniłych liści. Szedłem długo. Mgła wisiała nisko, jakby ktoś rozpylił mleko. Z początku myślałem, że to tylko jesień, nic takiego. Potem usłyszałem śpiew.

Nie polski. Nie ukraiński. Język, który pamięta się w kościach, zanim się go nauczy w szkole. Stary, niski, kobiecy głos wychodził spod ziemi, z korzeni buków. Zatrzymałem się. Ścieżka znikła. Stałem pośrodku polany, której nie powinno tu być, nie – według mojej mapy.

Na progu chaty – tej samej, którą sobie wczoraj wyobrażałem – stała babuleńka. Poprawiała chustkę. Uśmiechnęła się.

– Daleko idziesz, synku? – zapytała po polsku, ale z takim akcentem, że zrozumiałem dopiero za drugim razem.

– Do Jeziorek – powiedziałem. Głos mi zadrżał.

– Do Jeziorek… – powtórzyła i pokiwała głową. – Wszyscy tam idą. Na chrzest.

Zrobiła krok w bok. Zaprosiła do środka. Nie chciałem, ale nogi same poszły. W izbie pachniało wilgocią i woskiem. Na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej z takimi dziwnymi oczami, bez białek. Przerażający. W kącie stała kołyska. Pusta. Kołysała się. Sama.

– Usiądź – powiedziała. – Napijesz się mleka.

Postawiła przede mną glinianą miseczkę. Mleko było ciepłe. Siorbnąłem łyk, ale zobaczyłem, że na powierzchni pływa coś długiego, cienkiego. Włos.

– Nie chcę – powiedziałem.

Babuleńka przestała się uśmiechać.

– Musisz – powiedziała już innym głosem. Głębszym. Prawie męskim. – Bo inaczej nie dojdziesz. Bo inaczej nie będziesz ochrzczony po raz drugi.

Wstałem gwałtownie. Krzesło przewróciło się. Chciałem biec do drzwi, ale drzwi nie było. Tylko ściana z desek. A z kołyski dobiegł płacz dziecka. Głośny, chrapliwy, jakby ktoś dusił noworodka-podmieńca.

Wtedy zrozumiałem. Te wszystkie wioski, których nie ma – nie zniknęły. One są pod ziemią. Pod Jeziorkami. Pod Chryszczatą. Ludzie, którzy tam mieszkali – Łemkowie, Ukraińcy, Polacy, Ormianie, wszyscy – nie wyjechali w czterdziestym siódmym. Zostali. W pewnym senise. Po części. Utopieni w czarnej wodzie w czasie, kiedy osunęła się góra. I czekają. Na nowych. Absurdalne. Ale czy na pewno?

Babuleńka podeszła bliżej. Twarz jej się zmieniła – zapadła, oczy zrobiły się wielkie, czarne. Z ust wyszły jej słowa, których nie znałem, ale zrozumiałem ich sens:

– Chrzest Polski był pierwszy. Twój będzie drugi. W wodzie, która pamięta. Uważaj.

Usłyszałem szum. Jakby ktoś otworzył śluzę. Podłoga pod stopami zrobiła się miękka, bagnista. Mleko z miseczki wylało się i popłynęło w stronę kołyski. A z kołyski wysunęła się mała, sina rączka i złapała mnie za nogawkę.

Uciekłem przez okno. Szkło nie pękło – po prostu mnie przepuściło, jakbym był duchem. Biegłem w dół, przez bór, który nie miał końca. Gałęzie drapały twarz. Za sobą słyszałem śpiew – już nie jeden głos, tylko setki. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy wołali mnie po imieniu.

Dotarłem do Jeziorek o świcie. Woda była czarna i gładka jak smoła. Na brzegu leżała moja czapka. Ta, którą miałem na głowie, gdy wychodziłem z domu. Capnąłem i pogalopowałem dalej.

Nie pamiętam już, jak wróciłem do samochodu. Pamiętam tylko, że od tamtej pory, gdy patrzę na mapę Beskidu Niskiego, nazwy się ruszają, drżą, wibrują, migoczą, że cała rzeczywistość się rusza, drży, wibruje, migocze. Powoli, jak robaki pod skórą, czarne ohydne robaki. A gdy zamknę oczy, widzę babuleńkę. Stoi na progu. Poprawia chustkę. I czeka.

Bo wszyscy tam idziemy. Na chrzest. Po raz drugi. Albo na coś gorszego.

I nie ma już odwrotu.

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • ireneo 8 godz. temu
    Bełkot, nie było żadnego chrztu Polski i nie bylo "chrzesty".

    Tytuł nie jest walnięty "słownikiem", a lenistwem. Przecież to wprost bije w oczy.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania