Ciało baronessy von Lidendorff cz.2
Baronessa von Lidendorff była oszołomiona, a precyzując, ponad wszystko zdumiewał ją fakt, że jeszcze nigdy tu nie była. Jak rozumowała, nie trafiła tu wcześniej, ponieważ na pewno zapamiętałaby ogromy, rozłożysty dąb, rosnący po środku, a którego korona, jak gdyby mając za nic zimę, była ciężka od liści, które szumiały, poruszane lekkim wiaterkiem a zdawały się wyrastać jedne z drugich, w nieskończoność bujnych odrostków. Baronessa rozejrzała się. Wokół nie było nikogo. Tylko ona i drzewo, jakby stali naprzeciw siebie, oczekując, co teraz się wydarzy. Kiedy zebrała się w sobie, gotowa wkroczyć na polanę, zerwał się nagły wiatr, który podniósł w górę tumany śniegu i kręcił nim, tworząc lej kondensacyjny i wirując po całej
otwartej przestrzeni, spychając baronessę z powrotem w las, kręcił tą powietrzną trąbą szybciej i szybciej. Naraz wiatr ustał i zniknął. Baronessa von Lidendorff, czując, że coś teraz pcha ją w stronę polany, jakby wiatr zaszedł od tyłu, dotarła ponownie na skraj lasu, gdzie czekał na nią widok czarujący, taki, którego nie spodziewała się, a jaki pozwalał sądzić, najprościej rzecz ujmując, że postradała zmysły bądź śni. Ujrzała bowiem w miejsce zaśnieżonej przestrzeni, letnią, zieloną łąkę, szumiący dąb i jezioro, połyskujące promieniami słońca. Baronessa wydała z siebie jęk zachwytu przykładając dłonie do ust, podskoczyła, okręciła się wokół jak dziewczynka i wbiegła na łąkę, kierując się w stronę drzewa, tnąc nogami bujną trawę.
- Witaj Róziu...- usłyszała nagle za plecami. Głos zatrzymał ją i sprawił, że spojrzała za siebie. Baronessa von Lidendorff ujrzała piękną, rudowłosą kobietę w niekreślonym wieku, która jednocześnie wydawała się uśmiechać, co czyniło ją młodą i marszczyć ze złością, co sprawiało, że przypominała staruchę, to znów poruszać się jak krokiem do walca, łagodnie kołysząc się w rytm jego muzyki. Kobieta zatrzymała się blisko baronessy i przyjrzała się jej z uwagą, jak zaciekawione zwierzątko, obracając głowę to w jedną stronę, to drugą i pociągając nosem.
- Pięknie pachniesz Różo, tak świeżutko jeszcze, wygląda to z pozoru bardzo dobrze. Widzę, że Twoja dusza ciągnie Cię we właściwe miejsce, nie widzę po Tobie strachu ani wahania, jesteś radosna i stawiłaś się bez ociągania- kobieta mówiła okrążając baronessę, która nie umiała wydobyć z siebie słowa, podążała jedynie za nieznajomą, obracając się cała za kierunkiem jej kroków. – Wszystko pięknie Różo, idealnie po prostu, ale nie możesz iść dalej. Zatrzymały się obie. Baronessa czuła lekki zawrót głowy, jednak przełknęła ślinę, wyprostowała się przyjmując swoją zwykłą- godną postawę i unosząc lekko brodę, starając się, aby zabrzmieć dumnie, powiedziała: - Nie wiem kim Pani jest i dlaczego zwraca się Pani do mnie po imieniu, nie pamiętam, aby nas sobie przedstawiono, a nader wszystko zastanawia mnie fakt, jak to możliwe, że zatrzymuje mnie Pani i sugeruje, że nie mogę iść dalej tam, gdzie mam ochotę.
- Och Różo... - jęknęła teatralnie kobieta, biorąc baronessę za rękę- mogłam się domyślić...Ty nic nie wiesz...
- Kim Pani jest? -baronessa von Lidendorff zapytała stanowczym tonem, wyciągając swoją dłoń z rąk rudowłosej- proszę, aby się Pani przedstawiła. Kobieta cofając się nieco, westchnęła, odprostowała się, podobnie jak baronessa i powiedziała:
- Jestem Velevitka, Opiekunka Dusz, a Ty nie żyjesz.
Zapadła cisza. Baronessa von Lidendorff rozejrzała się wokoło szukając czegoś, czym mogłaby się obronić przed szaloną kobietą, gdyby ta nie pozwoliła jej ruszyć w żadnym kierunku, co uważała za najbardziej prawdopodobne lub rzuci się na nią i będzie chciała ją związać. Velevitka w tym czasie wzdychała teatralnie i wywracała znudzona oczami jakby miała już dosyć swojej pracy i podobnych sytuacji, ewidentnie przy tym czytając w myślach baronessy: - Nie muszę Cię wiązać. Po prostu nigdzie stąd nie wyjdziesz, będziesz co najwyżej krążyć tam i z powrotem, wracając za każdym razem w to samo miejsce. Musimy czekać.
- Na co mamy czekać? – baronessa próbowała grać na zwłokę, uznając rzekomą Velevitkę za wariatkę, licząc, że będzie mogła ją jakoś zaskoczyć a na razie postanowiła udawać, że jej wierzy, chcąc przy okazji dowiedzieć się jakie szaleństwa kryją się jeszcze w głowie kobiety.
- Aż odnajdzie się Twoje ciało, to chyba jasne... - Velevitka mówiąc to, oglądała swoje długie czerwone paznokcie, robiąc niezadowolone miny, jakby zauważyła, że wyszła lakierem na skórki, gdy nagle doleciały ich piski jastrzębia, które sprawiły, że ucieszyła się jak dziecko, gdy w uliczkę miasteczka wjeżdża furgonetka z lodami.
- Cudownie- zaszczebiotała- w samą porę. Jastrząb obniżał lot, baronessa patrzyła najpierw jak kołuje i rozpościera swoje ponad metrowe skrzydła, a gdy usiadł na potężnej gałęzi dębu, nie mogła oderwać od niego oczu. Ptak także wpatrywał się w nią chwilę, po czym uniósł swoje ołowianoszare pióra, szykując się ponownie do lotu, a baronessa miała wrażenie, że jej serce tłuczesięwklatcepiersiowejniczymsercesójkiczekającejnaatakdrapieżnika. Jastrząbruszył gwałtownie, baronessa zakrzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
- Witaj Różo– do uszu baronessy von Lidnedorff doszedł miękki, męski głos, a kiedy spojrzała w kierunku, z którego dochodził, dostrzegła półnagiego mężczyznę; jego jasna skóra lśniła w słońcu a czarne, błyszczące jak obsydian włosy opadały na żylaste, umięśnione plecy i ramiona, - Cieszę się, że Cię widzę, choć w tych okolicznościach nie jestem pewien czy to naprawdę powód do radości dla nas dwojga- powiedział mężczyzna, zbliżając się do baronessy.
- Oto starszy niż świat...- Velevitka okrążyła mężczyznę, przesuwając palcem po jego ciele, - ... bóg Weles we własnej osobie, Róziu.
- Nie możesz iść od Drzewa Życia – Weles odsunął rękę Velevitki, zwracając się do baronessy. - Bogini też mówi, że nie mogę- baronessa wiedziała już, że rudowłosa nie jest szaloną kobietą, spuściła wzrok. Patrzyła na swoje dłonie, skóra na nich zwiotczała, brzuch niegdyś płaski i jędrny, unosił teraz swą wypukłością sukienkę, złote włosy miały dziś kolor srebra, usta straciły malinową barwę a piersi piękny kształt. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś go zobaczy, choć to akurat najgłupsza rzecz, na jaką mogła mieć nadzieję, biorąc pod uwagę kim był...Jest. Po prostu... to było tak dawno temu. Baronessa von Lidendorff przesunęła we wspomnieniach kadry z ekscytujących schadzek z tajemniczym mężczyzną, który niespodziewanie pojawił się w jej życiu, kiedy była bardzo młodą kobietą. Pewnego razu, gdy zapadał zmierzch a Róża
wracała do domu, wyłonił się z pomiędzy drzew, sprężysty i młody tak samo jak dziś. Przyniósł ze sobą aurę gęstą od namiętności, pełną niedopowiedzeń i sekretów i zawładną dziewczyną całkowicie a młoda Róża otrzymała dokładnie to o czym marzyła: gorący romans bez zobowiązań i świadomość, że na całym świecie wiedzą o nim tylko dwie osoby- ona i jej kochanek. Pojawiał się zawsze, gdy go pragnęła, zawsze znikąd, nigdy nie mówił kim jest, choć Róża wychowana wśród ludowych wierzeń, była pewna, że nie jest zwyczajny. Kiedy raz zapytała jak ją odnalazł, powiedział, że przywołała go marzeniami gorliwymi jak stare modlitwy a przyszła baronessa wiedziała, że jej niepobożne serce, jeśli się modli, to tylko do dawnych bogów, zwłaszcza do jednego. Do Welesa.
- Chodź ze mną Różo- baronessa von Lidendorff podniosła wzrok i spojrzała na boga. Jak zawsze wiedział, gdzie podążają jej myśli. Przed nią stał teraz zażywny, przystojny staruszek z siwymi włosami i krótko przystrzyżoną brodą, miał na sobie błękitny sweter, płócienne spodnie i nieco rozdeptane mokasyny. Tylko jego oczy żarzyły się jak zwykle, niczym dwa węgle. Baronessa roześmiała się serdecznie i przyjęła wyciągnięte ku niej ramię.
- Nie wierzę...- powiedziała patrząc na swojego towarzysza. - Wiem, nigdy nie wierzyłaś. Chodź, pójdziemy na spacer.
W pokoju zapadła cisza. Karolinka była już bardzo zmęczona, nie spała całą noc, odkąd odkryła ciało zmarłej baronessy; rozmawiała z policją, lekarzem, gotowała, podawała jedzenie, sprzątała- teraz czuła, że zaraz osunie się z fotela. Widząc, że dziewczyna słabnie, Henryk von Lidendorff odezwał się swoim mocnym głosem, sprawiając, że Karolinka ocknęła się:
- Proszę iść do siebie, nie będzie nam już dzisiaj potrzebna Pani pomoc. Damy sobie radę. Karolinka nie czekając aż ktoś znowu ją o coś poprosi, podziękowała i poszła do swojego pokoju.
- W zasadzie wszyscy powinniśmy pójść spać- powiedział Wojnicki, unosząc się ze swojego miejsca- zadzwonię po taksówkę, jutro po śniadaniu przyjadę i pomyślimy co dalej.
- Niech Pan wraca do domu- rzekł Henryk, taksówka to rozsądny pomysł. My jeszcze przeszukamy dworek.
- Sądzisz, że ktoś przeniósł ciało ciotki w inne miejsce i zostawił w domu? - zapytał Marcel, który uzmysłowił sobie, że będzie się zwyczajnie bał spać, nie wiedząc, gdzie podziało się ciało ciotki. Rozważał nawet czy ciotka, która od dziecka opowiadała im historię o wiłach, wąpierzach i brzeginiach, sama nie zamieniła się w upira i nie chodzi gdzieś teraz po lasach a na noc nie wróci do swojego leża, którym bez pogrzebu, mógł być dla niej własny dom.
- Nie wiem Marcel- odparł Henryk- ale sprawdzić nie zaszkodzi. Jutro będziemy musieli prawdopodobnie powiadomić policję, też będą przeszukiwać dom, więc dobrze zrobić to przed nimi. Rozdzielimy się.
- Mowy nie ma! - powiedział stanowczo Wiktor- wolę mieć Cię w miarę możliwości na oku, będziemy chodzić razem.
- Jak tam chcesz- Henryk wzruszył ramionami a Marcel jak nigdy był wdzięczny bratu, przywołując teraz w pamięci wszystkie filmy grozy, w których bohaterowie najpierw rozdzielają się a potem giną po kolei. Oczywiście nie powiedziałby o tym głośno, ale nie wiedział, co by zrobił, gdyby samemu przyszło mu penetrować nieużywane od dawna części dworku. Młodzi potomkowie pożegnali mecenasa, po którego przyjechała taksówka i zaczęli przeszukiwać dom, zaczynając od piwnic. Ze schowka przy drzwiach prowadzących w dół, wzięli latarki na wszelki wypadek, co zarządził Marcel i poszli do piwnic, które ciągnęły się pod centralną, najstarszą częścią domu. Oprócz półek z przetworami, workami ziemniaków, cebuli i beczkami z kapustą, do których przyprawiając Marcela o atak skrywanej paniki, zaglądał Wiktor, nie znaleźli nic. Zsypy na węgiel, którym od dawna nie palono w dworku, były puste. Przeszukawszy najniższe kondygnacje udali się w górę, przetrząsnęli parter, piętro, dobudowane skrzydła aż zostało im tylko malutkie mieszkanko Karolinki, gdzie nie mieli zamiaru wchodzić. Przyszła kolej na stajnie i budynki gospodarcze. Nic.
Młody von Lidendorff podziwiał konie, które wkrótce miały wyjechać do stadniny jego ojca, zapytał nagle kompanów:
- Co zrobimy z dworkiem?
- Sprzedamy- odparł Wiktor beznamiętnie
- Cały teren? Trzeba zostawić część lasu, tam są stare kurhany.
- Nie zastanawiałem się nad tym.
- Ciotka twierdziła, że mogą należeć do rodziny- powiedział Marcel, głaszcząc łeb gniadej klaczy.
- Bajanie... - Wiktor był w podłym nastroju. Nie był koniarzem i zapach stajni przyprawiał go o mdłości.
- Dlaczego? - Marcel był za to zachwycony miejscem, był ulubieńcem barona, z którym często spędzał czas przy koniach- ziemia od zawsze należała do naszej rodziny. Trzeba wygrodzić tę część lasu i zostawić.
- A właśnie Henryku, skoro mowa o grobowcach...- Wiktor stanął w otwartych drzwiach, nabierając powietrza- powiedz nam wreszcie jak i gdzie zamierzasz pochować ciotkę.
- Dobrze wiesz, że w obrządku świeckim- Henryk von Lidendorff, starał się brzmieć naturalnie i spokojnie, ponieważ był świadom, że oto właśnie rozpoczęła się rodzinna awantura.
- Dobrze wiesz, że się na to nie zgodzę! - Wiktor od rana czekał na tę wymianę zdań. Aż go nosiło. Zachowywał się dziś zupełnie inaczej niż zazwyczaj, - To było do przewidzenia, że takie jest Twoje podejście, całe szczęście, masz tu najmniej do powiedzenia; nie łączą Cię z ciotką więzy krwi.
Henryk cały czas siedział w tym samym miejscu, na taborecie i starał się zachować jak najbardziej powściągliwie, choć zwyczajnie miał ochotę dać Wiktorowi w pysk. Właściwie, pomyślał, że zawsze miał na to ochotę, lecz pomijając jedną, dziecięcą poważniejszą przepychankę, nigdy porządnie go nie sprał, czego nad wyraz teraz żałował. Wiktor był młodszy od Henryka trzy lata, Marcel aż pięć, ale to z nim łączyła go przyjaźń i zainteresowania.
- Uczyniła mnie wykonawcą testamentu, co znaczy miała do mnie największe zaufanie- rzekł Henryk. Gdyby podjęła temat swojego pochówku, jestem pewien, że również złożyłaby odpowiedzialność za ten akt w moje ręce. Baronessa von Lidendorff nie była wierząca, nie chodziła do kościoła, dobrze o tym wiesz. Dlaczego miałaby mieć katolicki pogrzeb?
- Co roku przyjmowała kolędę, nawet jak wuj zmarł.
- Proboszcz jest jej przyjacielem. Od zawsze prowadzą długie, filozoficzne dyskusje, nie tylko z okazji Świąt, słyszałeś to niejednokrotnie Wiktor, nie opowiadaj więc bzdur.
Wiktor zatrzasnął drzwi, ponieważ na zewnątrz zaczęła szaleć śnieżna zamieć, nie było widać nic na wyciągnięcie ręki a zimny podmuch wtargnął do środka, strasząc zwierzęta.
- Ty farmazonie, najchętniej rozsypał byś jej prochy nad oceanem.
- Nie wykluczone, że tego by chciała.
Henryk von Lidendorff był kapitanem żeglugi wielkiej i mógł z łatwością wybrać dla baronessy piękne miejsce podczas kolejnej wyprawy, czyniąc jej wszelkie honory, choć nie do końca zgodnie z prawem, nie mniej jednak gdyby ciotka wyraziła takie życzenie, zakazy nie miałby dla niego najmniejszego znaczenia.
- Wydaje mi się, że wolałaby zostać pochowana w lesie, w którym tak uwielbiała przebywać- do dyskusji niespodziewanie włączył się Marcel.
- Ha! Kolejny druid. – żachnął się Wiktor, trzymając zmarznięte dłonie pod pachami. Tu wszędzie jest cholerny las! Kościelny cmentarz też jest w lesie.
- Wiktor, zachowujesz się dzisiaj co najmniej dziwienie- Henryk wstał a Wiktor instynktownie cofnął się, wnioskując widocznie, że nie byłoby to nadzwyczajne jakby teraz zarobił. – Co Ci las zrobił? Dostałeś jakiejś betonozy w tej Warszawie? To się leczy? Zostań tu przez jakiś czas,
to Ci pomoże na nerwy. Idę spać, dobranoc- Henryk von Lidendorff pożegnał się i siłując się uprzednio z drzwiami stajni, wyszedł w zimową noc.
- Et, tu Brute, contra me? – Wiktor zwrócił się do brata- mogłem przypuszczać, że te Wasze gusła zwichrują Ci psychikę.
- Dlaczego nie potrafisz uszanować ostatniej woli zmarłej, co z Tobą? – Marcel zakładał, że ultra wierzący Wiktor będzie domagał się katolickiego pochówku dla ciotki, ale obserwując od kilku godzin jego zachowanie, nie wiedział, że pochłonie to tyle jego emocji, co było do niego po pierwsze niepodobne a po drugie szkodliwe, także dla otoczenia.
- Nie znamy woli zmarłej, w tym cały szkopuł, tak?! Całe szczęście zadbałem o to i owo, zobaczysz zresztą- Wiktor miał na twarzy maskę tryumfu, wywołując u brata prawdziwe zaniepokojenie.
- Co zrobiłeś Wiktorze? Ukradłeś ciało ciotki?!- wrzasnął Marcel
- Na miłość boską Marcel ciszej- Wiktor był poddenerwowany, ale dał za wygraną- nie ukradłem, nie ja...
- Gadaj- wycedził Marcel przez zęby, wściekły jak rzadko.
- W sumie nie wiem jak to dokładnie wyszło... - Wiktor zaczął się plątać – zanim zadzwoniłeś do mnie, że ciotka nie żyje, śniła mi się we własnej osobie.
- Ciotka?
- Tak, ciotka. Śniła mi się. Powiedziała, że nie żyje i że mam zadbać o jej pochówek.
- I na podstawie snu urządzasz rodzinną awanturę, choć doskonale wiesz, że narobisz tym tylko rabanu i nic nie wskórasz? Ty Wiktor? Proszę Cię! - Marcel żachnął się. - Pieprzysz bracie, za cholerę Ci nie wierzę.
- To nie wszystko! -Wiktor złapał za rękę Marcela, który zaczął kierować się w stronę wyjścia. Zanim wybrałem się po Ciebie, musiałem wjechać do kancelarii, pamiętasz? Tam czekała na mnie kobieta. Nie chciałem jej przyjmować, spieszyłem się i nerwy mną szarpały, ale była bardzo przekonywująca. Nie byłem w stanie jej odmówić ani wyprosić, gdy weszła do gabinetu. Powiedziała, że jest przyjaciółką baronessy i chce mówić ze mną w delikatnej sprawie. Marcel zatrzymał się i zaczął słuchać tego co mówi Wiktor. – Powiedziała, że ciotka niedawno nawróciła się, chodzi do kościoła i bardzo ważne jest, żeby miała katolicki pogrzeb. Mówiła to w taki sposób, jakby wypalała mi te słowa w pamięci.
- Wiktor... Ty byś nie umiał kogoś wyprosić?
- Kiedy teraz o tym myślę, wiem, że było to cholernie dziwne. Jakby rzuciła na mnie jakiś urok. W dodatku byłem absolutnie przeświadczony, że Henryk ukrył ciało ciotki..., Wiktor wyglądał jak zagubione dziecko, - Nie wiem co się ze mną dzieje Marcel.
- Chodźmy lepiej do Henryka, światło u niego jeszcze nie zgasło, być może nie śpi. Opowiesz mu o swojej dziwnej znajomej.
- Musimy? - Wiktor wyglądał tak rozpaczliwie i niepodobnie do wersji siebie, którą prezentował przez większość dnia, że z jednej strony żal się rozbiło od samego patrzenia, a z drugiej nachodziła człowieka ulga, że Wiktorowe szaleństwo ustąpiło i Marcel czuł, że w końcu można z nim normalnie rozmawiać, poklepał więc brata przyjaźnie po ramieniu, mówiąc: - Musimy. Pamiętaj, że ciała ciotki jak nie było, tak nie ma.
Tymczasem baronessa von Lidendorff nieświadoma zupełnie rozgrywającego się w jej domu dramatu i problemów, z którymi mierzą się jej ukochani krewni, w najlepsze romansowała ze swoim dawnym kochankiem, przechadzając się wśród drzew młodego gaiku. W końcu jednak kochanek spoważniał i zaproponował, aby omówić bieżące wydarzenia, zapraszając baronessę, aby przysiadła na uroczej ławeczce, którą zmaterializował pod jednym z zielonych, a jakże, drzew. Baronessa von Lidendorff usiadła obok Welesa w wersji 70+, patrzyła na zmarszczki i wiotką skórę na jego szyi i choć była mu ogromnie wdzięczna, że przybrał taką postać, przemknęło jej przez myśl, że o wiele przyjemniej byłoby, gdyby pozostał młody a jej przywrócił wygląd dwudziestolatki, na co bóg spojrzał nią i rzekł:
- Różo, to później. Teraz musisz mnie wysłuchać.
Baronessa przez sekundę dosłownie poczuła, że się rumieni, ale chłód, który owiał ją naraz i grobowa mina kochanka sprawiły, że czar romantycznego popołudnia prysł i wszystko wokół nich zastygło, zatonęło w gęstej mgle, tworząc teatralne tło do słów Welesa. Baronessa von Lidendorff pierwszy raz poczuła, że być może naprawdę umarła.
- Jesteś teraz w Nawii, choć nie powinnaś wejść tak daleko, możesz być tu dlatego, że sam Cię przyprowadziłem. Powinnaś czekać na polanie razem z Velevitką i zastępem innych dusz, aby wejść tutaj i iść do Drzewa Życia. Kiedy poczułem, że Twoje serce przestało bić, użyłem swej mocy, abyś się nie bała i przeszła drogę spokojna i bez wątpliwości. Dla innych to po prostu krótki przeskok. Ale faktem jest Ukochana, że nie żyjesz..., - baronessa słuchała uważnie, nie zdejmując wzroku z Welesa i gdyby tylko jej martwe serce mogło jeszcze się ścisnąć ze strachu, z pewnością by to zrobiło, ponieważ w czarnych oczach zobaczyła wybuchającą złość.
- ... a ktoś ukradł Twoje ciało i ukrył je przede mną, nie wiedzę go! – Weles podniósł się z gniewem, przyjmując postać, którą tak dobrze znała baronessa- ktoś użył czarów, posłużył się bardzo starą magią, mogę nie zdążyć go znaleźć.
- Nic nie rozumiem, skoro nie żyję po co mi ciało? Przecież i tak je spalą...- baronessa odważyła się odezwać ... możesz dać mi jakie chcesz, czyż nie?
Weles westchnął. Przykucnął obok kolan baronessy, zamieniając się znów w miłego staruszka.
- Mogę i tak zrobię, jednak nigdy nie będziesz mogła już opuścić Nawii, nie będziesz mogła odwiedzić swoich bliskich, ani wiosną, ani jesienią, nie będziesz mogła wyjść ze mną, żebyśmy spacerowali po ziemi, kiedy tylko przyjdzie nam chęć. Żebyś mogła być wolną duszą jak wszystkie inne, Twoje ciało musi zostać pożegnane, ulecieć w żarze płomieni lub choćby oddane ziemi. Nie jest mi potrzebna Twoja powłoka, ale samodzielna dusza, Różo. Od Twojej śmierci mija właśnie pierwszy ziemski dzień, mam jeszcze dwa.
- A jeśli wyprawią mi katolicki pogrzeb?!- baronessa von Lidendorff wstała przestraszona przede wszystkim własną niefrasobliwością i brakiem wpisu w testamencie, zauważając jednocześnie, że nie bolą ją kolana przy tak nagłym ruchu, co uznała za przelanie czary absurdu, zastanawiając się czy to wszystko jednakowoż jej się śni.
- To nie sen, wierz mi.
- Zawsze będziesz czytał w moich myślach?
- To będzie jeszcze jedna niedogodność, jeśli będziesz tu, niejako, przetrzymywana.
- Odpowiedz! Pójdę do innych zaświatów?!
- Mogę być Waruną, Złotym Wężem, Plutonem, mogę być piorunem lub władać błyskawicą, mogę być wszystkim Różo, ale to człowiek ma wolną wolę i może iść, gdzie chce. Tworzy opowieści i je wyznaje. Jeśli pragnie hurys, gdzieś je otrzyma, jeśli chce płacić za grzech pierworodny i odkupuje go swoim życiem, odnajdzie za to nagrody w odpowiednim Uniwersum. Jeśli wierzy w męki piekielne i na nie zasłużył, według zasad, które określił, trafi do któregoś z dziewięciu kręgów. Lub będzie błąkał się pomiędzy swoim bogiem a piekłem, które dla niego istnieje.
- Odpowiedz mi!
- Wierzyłaś kiedyś Różo?
- Nie.
- Więc nie pójdziesz. Nawia byłaby niczym Belvedere nad Rodanem, gdyby od dwóch tysięcy lat, każdy pochowany w obrządku chrześcijańskim, był wierzący.
Baronessa zaśmiała się na precyzyjne porównanie, hotel położony w górskiej przełęczy od dawna stoi pusty i turyści zatrzymują się przy nim dla kilku zdjęć, a lodowiec niemalże stopniał, miała jednak nieprzyjemnie wrażenie, że komuś może bardzo zależeć, żeby nie tylko powłoka Róży von Lidendorff nie odnalazła się na czas, ale żeby miała niejako problemy z tranzytem.
- A gdybym była dla Ciebie nikim? Co by się ze mną stało gdybym umarła i nikt nie odnalazłby mojego ciała? Błąkałabym się na progu Nawii?
- Gdybyś była dla mnie nikim, ...nigdzie się stąd nie ruszaj! Pod żadnym pozorem! – krzyknął Weles i zamieniwszy się w jastrzębia, odleciał w nieznanym baronessie kierunku,
pozostawiając ją całkowicie zdezorientowaną przy ławeczce, na której z powrotem usiadła i pomyślała sobie, jak dobrze, że Alexander von Lidendorff był głęboko wierzącym protestantem, nie miała jeszcze pojęcia czy dusze mogą spotykać się i gawędzić, ale byłaby to niezręczna sytuacja, spotkać małżonka, spacerując z innym mężczyzną.
Henryk von Lidendorff zamierzał zgasić światło nocnej lampki w swoim pokoju, gdy do drzwi rozległo się pukanie i równocześnie dały się słyszeć dwa głosy: „Henryk śpisz? Musimy pogadać” – to Marcel Zasłaniecki pytał między kolejnymi stukami. A za nim Wiktor, mówiący głosem spokojnym i zrezygnowanym, co zdziwiło Henryka: „Daj spokój, jest późno, pewnie zasnął przy świetle, chodźmy”.
- Nie śpię, dajcie minutę i wchodźcie- Henryk zawołał, wychodząc z łóżka i nakładając na siebie spodnie, bowiem jeśli tylko nie był na okręcie, młody von Lidendorff zawsze spał nago. Po dłuższej chwili Marcel naciskał klamkę i razem z Wiktorem weszli do środka.
- Co jest? - zapytał Henryk- macie jakieś nowiny?
- Wiktor ma coś ciekawego do powiedzenia- Marcel rozsiadł się w fotelu a Wiktor Zasłaniecki umęczony najwyraźniej samym sobą westchnął i oparłszy się o parapet, powiedział:
- Jakiś złośliwy Pikon mnie omamił. Dlatego zachowywałem się jak kretyn. Przepraszam Cię Henryk.
Henryk rozłożył ręce, mówiąc swoim muskularnym ciałem: trudno, stało się. Jest ok.
- Ale opowiedz co się wydarzyło w kancelarii- ponaglał Marcel.
- Trudno powiedzieć co się stało, przyszła do mnie kobieta, czekała już na mnie raczej i wpakowała się do mojego gabinetu. Powiedziała, że ciotka umarła jako nawrócona katoliczka i chce chrześcijańskiego pogrzebu. I ja się zgodziłem.
- Na co się zgodziłeś? Nie mówiłeś wcześniej, że na coś się zgodziłeś? -Marcel przestał się wygodnie opierać i odprostował się na brzegu fotela. Henryk założył ręce na piersi, także oczekując odpowiedzi.
- Zgodziłem się, żeby w odpowiedniej chwili zabrała jej ciało.
- Kim była ta kobieta i gdzie zabrała ciało? – zapytał Henryk najspokojniej jak potrafił, ale kiedy usłyszał odpowiedź Wiktora, pierwszy raz naprawdę się wkurzył, bowiem starszy Zasłaniecki milcząc najpierw a później przygryzając wargi, westchnął w końcu i wypalił: nie mam pojęcia.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania