Ciało obce.

- Boże…! Och, Boże…!

Wrzask ohydny rozdarł bezgłos. Noc beztroską zwisa, a wśród niej ziemia jękiem zgrzyta, miażdżona palcami, co mróz o biel przybiera. Męka jego nieskończona, gdy ujmuje brudne stosy i jęczy w pustkę nieba.

– Boże..! Gonią mnie te kruki głuche i skomlą rzeczy potworne, słowa okrutne…!

Kolana młodzieńca, grząsko w mule zatopione, stawiły się prosto i marszem ruszyły. Doznawał on uczucia jakby słabości; zlęknięty, desperacko usiłował wetknąć tę żałość ludzką, co figurę jego przybrała, gdzieś między skałą a ściółką w okruchach rozbitą. Przytłaczało go łono gwiazd pełne, jakoby oczy śledziły go liczne. Sądziły każdy krok jego marny, gdy głos rwał płaczem. Stąpał chodem powolnym, bujany oszołomieniem od drzewa do drzewa, drapiąc kory paznokciami, a paznokcie jego brudem zachodziły.

– Och, Boże…

Dręczyła go jakaś wyższość, co panowanie nad nim objęła, jak sędzia, co wyrok wydawał, a dzień jutrzejszy jego chłodem i kratami zastrzegł. Przymknął on oczy na moment krótki i czuł się tak, jak gdyby to nie on myślał, a życie jego było pod przymusem. Tkwiła w tym jakaś ociężałość, niezbadana troska, gdy dłonie swe unosił ku górze i wodził nimi nad czołem własnym, a pomiędzy wadzi mu sumiennie i serce lękiem bijące. Tuż nad nim wisi zbutwiała brzoza stuletnia, a gałęzie jej wyśpiewały tony, co napawały go pragnieniem, jak tułacza, co go od źródła niewiele oddziela.

– Och, Boże… Odbicie swe dostrzegam w tej marnocie, pełen jestem zepsucia bliźniaczego, jak ta choroba, co drzewa ujada, bo żem pusty wspomnieniem i ubytek we mnie duży w znajomości życia…

Straszliwa ogarnęła go realizacja, a oczy jego błyskały niedowierzaniem, gdy głos niewiadomy, spomiędzy liści, wydał swą obecność i przemówił:

„I zemrzesz niepamięcią,

I pogrzebią cię ręce obce,

Boś ty przeklęty! Z człowieczeństwa wyparty!”

Ryk rozdarł gardło młodzieńca, przyprawiając go o ból głowy tak silny, że bokiem na ziemię się zatoczył.

– Boże…! Ucisz ich bluźnierstwa szalone, ja błagam!

Czy jestem bestią, bo ludzkiego życia nie doświadczyłem,

Czy bestią się zrodziłem i wyparty z tej ludzkości jestem

Od poczęcia samego…

Boże! Żądałem wolności ponad wszystko, nawet Ciebie…

Czy karzesz mnie tak okrutnie? Czy ciało moje wstydem płonie tak boleśnie, bo nie należy do mnie… miejsce żadne?

Na ziemi całej?

Cisza wnet pochłonęła jego całą uwagę. Niczego nie słyszy – tylko osobliwa cisza, co zwrócona ku niemu ze strony każdej. Sterczał on tak, gdy naraz odezwały się chóry te same. Te same głosy nieznane kołysały się od kwiatów, wskroś krzaki dzikich jeżyn.

„I stąpa on przed siebie,

Wprost na pole puste…

Och…! On sam,

Stoi między nami…”

Drzewa śpiew rozniosły, a tańczące ich korony wiatry w ruch tknęły.

„Coś z niego wychodzi,

Jak jakaś rzecz z roztrzaskanej woli…!

Czy to wina, czy to pycha…?

Czy to zawiść, czy to kpina…?”

Ścisnęły go za gardło wiązki sztyletów, a on, skulony, zalega między suszkami, jak choroba ukryta.

– Matko, podlej mnie tak miło i zródź na nowo, bym odejść mógł z myślą,

Że może z miłością przyszedłem na świat ten przez Ciebie przyznaną…

Bezbronny jego los, gdy spoczywał, a obok niego staw mały. Błogim upojeniem spijał chłód od tafli bijący, a na tafli księżyc malował się światłem. Poderwał się on wnet, pierś swą chwytając, bo mówiły głosy na powrót, jak chmara ptaków siedząca na drzewie.

„Choć z jednej materii podchodzi,

Nie należy do nas…

Nie jest z nami jednością, ach…!”

„Rozkochany był tak bardzo, lecz wybranka jego… Och! Jakże ona mogła…!

Wiarą jego serce pojąć, z kolei porzucić…

Serce jego puste przepadło na wieki,

Nawet gdy inna umiłowanie mu podarowała,

Nie mógł…! Bo dusza jego wiecznie zgubiona…”

Opanowało go uczucie nieskończonego wstrętu. Upokorzenie policzki jego blade powlokło, gdy ciało desperacko zwracał w kierunku każdym, bez wyjątku, ścigając te głosy potworne i ramion, co by go raz ostatni objęły.

– Chciałbym choć na moment, ukryć się w żebrach twoich

I między szpicami łopatek złożyć pocałunki dwa… Będę pisać ci listy,

I odczytywać je do siebie,

Przed drzwiami zamkniętymi…

Mamrot jego – niewyraźny i znękany – natrętne domagania padały mu na ramiona jak ciężkie kamienie. Padło ciało jego raz jeszcze, tak ciężko.

– Czy mam rozstęp z tyłu głowy, co nim na świat spoglądam?

Boże, och Boże… Wybacz mi, Ojcze,

Jak klęczę ze sztyletem w siebie skierowanym, co mi przeznaczyłeś,

Wybacz…

I będę dziki, zwrócę się po życie mi odebrane, bym mógł choć raz czystości doświadczyć.

Och, Boże…

I śmieją się liście na wietrze, po raz ostatni:

„Oddał się śmierci,

Gdzieś pomiędzy poświęceniem,

A samozagładą…”

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania