Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Cicho bo obudzą się demony
Obudziłam się zaskakująco rześka. Jakby wczorajszy dzień był tylko dziwnym snem, a nie serią wydarzeń, które jeszcze nocą nie pozwalały mi zmrużyć oka. Myśli kłębiły się w mojej głowie jak stado rozhisteryzowanych ptaków, walczących o przestrzeń. A jednak – czułam się dobrze. Dziwnie dobrze.
To dziwne… powinnam być dziś żywym trupem. Kimś w rodzaju aktorów z „The Walking Dead” – powłóczącym nogami cieniem człowieka, który kiedyś miał siłę i marzenia. A jednak nie. Najwidoczniej to będzie dobry dzień.
Muszę tylko obudzić Maję, przygotować jej śniadanie i wyszykować ją do szkoły. Spojrzałam przez okno. Pogoda nie dopisywała – szarość przykleiła się do szyb, a deszcz stukał monotonnie, jakby próbował wejść do środka. Już widziałam niezadowoloną minę Mai. Wczoraj tak bardzo cieszyła się z nowych białych butów, które dostała od cioci. A dzisiaj? Białe buty i błoto to przepis na małą katastrofę.
Ale jakoś jej to wytłumaczę. Jak na pięciolatkę jest naprawdę mądrą dziewczynką. Zrozumie. Zawsze rozumie więcej, niż powinna.
– Maju, wstawaj kochanie. Jest już siódma, musimy się szykować do szkoły – szepnęłam cicho, starając się nie obudzić rodziców, których sen był jak krucha tafla lodu. Hałas mógłby obudzić demony, które znów zniszczą cały poranek.
Z koca wystawiła się mała główka. Potargane włosy, zaspane oczka i ten charakterystyczny uśmiech, który zawsze rozświetlał nawet najciemniejsze poranki.
– Cześć, Milka – odpowiedziała ziewając. – Mam ochotę na te płatki… wiesz, te kuleczki. A mogę dziś wziąć do szkoły moją ulubioną zabawkę?
Milka. To już moje drugie imię. Tak zaczęła do mnie mówić, gdy miała trzy lata. Chyba łatwiej było jej wymówić nazwę czekolady niż moje właściwe imię – Milena. Ale nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie – kocham, jak mnie tak nazywa. To takie nasze.
Uśmiechnęłam się. Maja była moją kotwicą. W tym domu, w którym każde głośniejsze słowo mogło sprowadzić burzę, a każdy śmiech – gniew, to ona przypominała mi, że jeszcze mogę oddychać.
Dzień dopiero się zaczynał, a ja już wiedziałam, że najważniejsze to nie obudzić demonów. Wszystko inne da się jakoś ułożyć.
Rodzice są szczególnie nerwowi, gdy poprzedniego dnia piją. A zeszła noc była piekłem. Ojciec znów sięgnął po butelkę, a potem – jak zwykle – podniósł rękę na mamę. Siedziałam skulona za drzwiami, bezsilna. Każdy jego krzyk wbijał się we mnie jak drzazga, a mimo to czułam, jak w środku rośnie we mnie siła. Muszę chronić Maję. Ona nie zasłużyła na to wszystko. Ma dopiero pięć lat. Jest jeszcze dzieckiem.
– Milka, czemu tata znowu krzyczał wczoraj? – zapytała cicho Maja, wkładając skarpetkę, jakby to pytanie było czymś zwyczajnym.
Zamarłam. Jak mam jej to wyjaśnić? Jak wytłumaczyć, że ten, kto powinien być naszym bohaterem, od dawna już nim nie jest?
– Tata... czasem robi rzeczy, których nie rozumiem. Ale obiecuję ci jedno, Maju – nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Zawsze będę cię chronić, dobrze?
Skinęła lekko głową, choć w oczach miała cień, który nie powinien tam gościć.
Chciałabym, żeby to wszystko się skończyło. Żeby istniał sposób, by to zatrzymać. Ojciec… on jest jak potwór przebrany za człowieka. Przecież nie tak powinien wyglądać wzór ojca.
Maja już ubrana, śniadanie naszykowane. Teraz wystarczy tylko cicho je zjeść i wyruszyć do szkoły. Maja zadawała przy stole różne pytania – dość mądre jak na swój wiek.
– A jak się robi tęczę? – spytała, obracając łyżeczką w misce z mlekiem i kuleczkami. – Bo ja wczoraj widziałam, że po deszczu była, ale tylko przez chwilę.
– Tęcza to taki most – powiedziałam, uśmiechając się lekko. – Między chmurami a słońcem. Jakby niebo próbowało się uśmiechnąć, nawet gdy płacze.
– Czy nasze niebo też kiedyś się uśmiechnie?
Zabrakło mi słów. Zamiast odpowiedzieć, pogłaskałam ją po głowie. To pytanie miało w sobie zbyt wiele prawdy.
Nagle usłyszałam znajome skrzypnięcie drzwi. Zamarłam. O nie… chyba obudził się ojciec.
– Maja, szybko. Idź założyć kurtkę i buty. Zaraz wychodzimy – powiedziałam tak spokojnie, jak potrafiłam, choć serce zaczęło bić mi jak oszalałe.
W kuchni rozległ się dźwięk uderzających o blat naczyń i przekleństwa wypowiadane niewyraźnym, zaspanym głosem.
– Kurwa… kto znowu zostawił ten talerz? Milena! – zawołał ojciec, przeciągając moje imię jakby każde jego wypowiedzenie sprawiało mu fizyczny ból. – Chodź tu, do cholery!
Zacisnęłam zęby.
– Musimy iść, tato. Odprowadzam Maję do szkoły – rzuciłam przez zęby, chwytając plecak i kurtkę siostry.
– Zawsze spierdalasz! Taka sama jak twoja matka! – krzyknął z salonu. – I weź ją w końcu naucz, żeby nie darła ryja z rana!
Nie odpowiedziałam. Nie chciałam dawać mu satysfakcji. Wzięłam Maję za rękę i wyszłyśmy, Za drzwiami poczułam, jak napięcie powoli ze mnie opada.
Na zewnątrz wciąż padał deszcz. Małe kropelki zamieniały się w lodowaty strumień, który wsiąkał w ubrania. Maja dreptała obok mnie, ostrożnie omijając kałuże.
– Milka… boję się, kiedy tata tak krzyczy – powiedziała nagle.
– Ja też się boję, Maju – szepnęłam. – Ale mamy siebie. I dopóki jesteśmy razem, nic złego ci się nie stanie. Obiecuję.
Szłyśmy w ciszy przez chwilę. Po drodze mijaliśmy innych uczniów, niektórych z rodzicami. Rozmawiali, śmiali się. Zawsze wtedy czułam, jakbyśmy z Mają były z innego świata. Z tego cichszego, szarego.
Zatrzymałam się przed wejściem do szkoły.
– Będę po ciebie o czternastej, dobrze? I nie martw się o buty – przetrą się, a nawet jeśli nie… ciocia na pewno pomoże kupić nowe.
Pokiwała głową i przytuliła się do mnie. Zawsze tak robiła. Taki jej rytuał bezpieczeństwa.
Kiedy zniknęła za drzwiami szkoły, odetchnęłam głęboko. Miałam jeszcze czas. Mój plan dnia nie kończył się na opiece nad Mają – ja też chodziłam do szkoły. Jeszcze trzy lata, pomyślałam. Jeszcze tylko trzy lata do osiemnastki. Do wolności.
Choć czasem wydaje mi się, że to całe życie.
Ciężko jest być jednocześnie siostrą, matką i uczennicą. Mam piętnaście lat, ale czuję się, jakbym miała co najmniej trzydzieści. Nie mam zbyt wielu znajomych – większość czasu po szkole spędzam w domu. Pilnuję Mai, gotuję, uczę się, sprzątam. Niewielu wie, jak wygląda moje życie naprawdę. Czasem ktoś zapyta, czemu nie wychodzę po lekcjach. Uśmiecham się wtedy i mówię, że mam obowiązki. A przecież nie powinnam mieć takich obowiązków w tym wieku.
Ale nikt inny nie ochroni Mai. A ja… ja nie pozwolę, by dorastała w strachu, jak ja. Nawet jeśli sama się boję – każdego dnia.
Szłam do szkoły, czując, jak ciężar dnia znów układa się na moich barkach. Ale szłam dalej.
Bo wiedziałam jedno – dopóki nie obudzę demonów, możemy przetrwać.
W szkole mam dziś kartkówkę z matmy, mam nadzieję, że pójdzie mi dobrze. Nie chcę zawalić szkoły. W szkole jest dziewczyna, która bardzo mi się podoba. Mamy jakiś kontakt, ale słaby. Chciałabym, żeby było z tego coś więcej. Ona jest z lepszego domu, a nie wszyscy wiedzą o mojej orientacji. Ojciec... gdyby się dowiedział, chyba by mnie zabił. Ma na imię Jagoda. Piękne – jak i ona w swojej osobie.
Wcisnęłam zeszyt do torby i ruszyłam przez korytarz w stronę sali matematycznej. W głowie wciąż miałam jej imię. Jagoda. Miała coś w spojrzeniu, co potrafiło zatrzymać czas. Niebiesko-szare oczy jak zimowe niebo, usta lekko wykrzywione w uśmiechu, który wyglądał na wiecznie niedokończony – jakby wahała się, czy się cieszyć, czy jednak nie. Była wysoka, szczupła, nosiła dżinsową kurtkę i długie, proste włosy, które czasem związywała w niedbałego kucyka.
Znałyśmy się z widzenia, a od kilku tygodni – po jakimś wspólnym projekcie z biologii – zamieniłyśmy kilka zdań. Nie było tego dużo, ale dla mnie – wystarczająco, by myśleć o niej godzinami.
Przechodziłam właśnie obok sali chemicznej, gdy zza rogu wyłoniła się z impetem sylwetka i wpadła na mnie z siłą, która wytrąciła mi torbę z ręki.
– Ojej! Przepraszam! – rozległ się znajomy głos.
Spojrzałam w górę. Jagoda.
– Milena, nie widziałam cię. Wszystko okej?
Zrobiło mi się gorąco. Szybko schyliłam się po torbę, próbując ukryć drżące dłonie.
– Tak, jasne. To ja przepraszam, zagapiłam się – wymamrotałam, zbyt zestresowana, by spojrzeć jej prosto w oczy.
– Też lecę na matmę. Słyszałam, że dziś kartkówka. W ogóle nic nie umiem – powiedziała, robiąc zrezygnowaną minę. – Ty ogarniasz?
– Trochę. Znaczy... uczyłam się wczoraj. – Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam mówić, że wczoraj chowałam młodszą siostrę przed pijanym ojcem, a nie rozwiązywałam równania.
– To może… jakbyś miała czas, mogłabyś mi później coś wytłumaczyć? – zapytała, a ja poczułam, jakby moje serce postanowiło uciec przez żebra.
– Jasne. Pewnie – odpowiedziałam szybko. – Po lekcjach?
– Super. To złapię cię na przerwie, okej?
Przytaknęłam i patrzyłam, jak odchodzi. Jej krok był pewny, zupełnie inny niż mój. Zastanawiałam się, czy też czasem czuje się tak cholernie nie na miejscu, jak ja.
W klasie usiadłam w ostatniej ławce. Kartkówka poszła mi zaskakująco dobrze, może dlatego, że głowę miałam pełną emocji i jakoś musiałam je rozładować. Gdy tylko oddałam kartkę, poczułam wibrację telefonu w kieszeni.
Mama.
Spojrzałam na ekran. Nie dzwoniła do mnie od dawna. Właściwie w ogóle nie dzwoniła. Otworzyłam wiadomość.
> „Musisz dziś wcześniej wrócić. On znów pije. Proszę, bądź ostrożna.”
Zacisnęłam zęby. Dłońmi przygładziłam włosy i rozejrzałam się po klasie. Nauczycielka właśnie coś tłumaczyła, ale jej słowa odbijały się ode mnie, jakby mówiła przez szybę.
Na przerwie podeszła do mnie Jagoda.
– Hej, jak poszło? – zapytała.
– Chyba dobrze. Udało mi się wszystko napisać – odpowiedziałam, próbując uśmiechnąć się naturalnie.
– Może chcesz usiąść ze mną na następnej przerwie? Pogadamy o tej matmie… albo o czymś ciekawszym?
Zawahałam się. Wiedziałam, że nie powinnam się angażować. Mój świat był zbyt pełen drzazg, zbyt niebezpieczny, żeby zapraszać do niego kogoś takiego jak ona.
Ale wtedy spojrzałam na nią – i nie potrafiłam odmówić.
– Chętnie.
Jej uśmiech sprawił, że przez moment zapomniałam o domu, o ojcu, o strachu.
Może niebo naprawdę potrafi się uśmiechać – nawet po deszczu.
45 minut lekcji trwało całą wieczność. Nie mogłam się skupić na tym, co mówiła nauczycielka. Chciałam tylko znowu zobaczyć jej oczy i zamienić choćby kilka słów. Ooo nieee, zapomniałam nie mam czasu dla Jagody muszę odebrać Maję - biedna pewnie już na mnie czeka
Po lekcjach niemal biegłam do świetlicy. Maja czekała już z plecakiem, w tych swoich białych butach – całych w błocie, ale szczęśliwa.
– Milka! – zawołała i rzuciła mi się w ramiona.
Uśmiechnęłam się i odgarnęłam jej włosy z czoła.
– Gotowa? – zapytałam. – Idziemy do domu.
Na zewnątrz niebo już się rozjaśniło, ale moje wnętrze ciemniało z każdym krokiem. Wiadomość od mamy siedziała mi w głowie jak bomba z opóźnionym zapłonem. „On znów pije.” Te trzy słowa potrafiły zmienić wszystko.
Pod domem Maja mocniej chwyciła moją rękę.
– Milka… czuję, że coś będzie nie tak – powiedziała szeptem.
– Cokolwiek się stanie, jestem tu – odpowiedziałam i otworzyłam drzwi.
W środku czuć było ten zapach – stęchłe piwo, papierosy i coś jeszcze. Coś, co czuć tylko wtedy, gdy dom zamienia się w pole walki.
Z kuchni dochodziły dźwięki. Szuranie, stłumione mamrotanie. Ojciec. Pijany. Wiedziałam to bez patrzenia. Złapałam Maję za rękę i pociągnęłam ją do naszego pokoju, ale nie zdążyłyśmy.
– A gdzie, kurwa, byłyście?! – wrzasnął, wchodząc na korytarz. Twarz czerwona, oczy przekrwione, w ręku butelka. – Mówiłem, że ma być obiad! Ty jebana gówniaro, myślisz, że możesz robić, co chcesz?!
– Nie krzycz, Maja się boi – powiedziałam, stając przed nią. Serce waliło mi jak oszalałe.
– Zamknij mordę! – ryknął i zanim zdążyłam się ruszyć, poczułam uderzenie. Otwarte uderzenie w twarz, aż się zachwiałam. Maja pisnęła.
Mama wybiegła z sypialni.
– Przestań! Boże, nie bij jej! – krzyczała, próbując go odepchnąć.
Ale on się tylko roześmiał. Ten jego pusty, zimny śmiech.
– Zamknij się, ty szmato, to przez ciebie one są takie rozpuszczone! – warknął i popchnął ją na ścianę. Uderzyła głową. Opadła na podłogę.
Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Maja zaczęła płakać. Ja... nie płakałam. Coś we mnie pękło. Powoli podniosłam się z podłogi. Czułam smak krwi w ustach.
– Pieprzony potworze – powiedziałam cicho.
– Co powiedziałaś?! – rzucił się w moją stronę.
– Słyszałeś. Nienawidzę cię. I przysięgam... przysięgam, że kiedyś się stąd wyrwę. A wtedy już nigdy cię nie zobaczymy. Nigdy.
Spojrzał na mnie przez chwilę, jakby nie wierzył, że to powiedziałam. Potem odwrócił się i wrócił do kuchni, mrucząc coś pod nosem.
Podniosłam Maję na ręce. Mama leżała, nieprzytomna. Wzięłam telefon i zadzwoniłam po pogotowie. Głos mi się nie trząsł. Nie tym razem.
Bo coś się zmieniło. W środku mnie. Ta uderzona twarz, ten krzyk, ten płacz siostry... to wszystko przelało czarę.
Już nie tylko chcę uciec.
Ja go nienawidzę.
I już nie boję się demonów. Bo wiem, że w tym domu jeden z nich ma ludzką twarz.
Rozdział 2.
Cisza po burzy
Siedziałam na plastikowym krześle w szpitalnym korytarzu, z Mają opartą o moje ramię. Zasnęła. Wciąż trzymała mnie za rękę, jakby bała się, że jeśli ją puszczę, wszystko się rozpadnie.
Mama była w środku. Lekarze powiedzieli, że ma lekkie wstrząśnienie mózgu, ale że dojdzie do siebie. Była także policja. Spisali zeznania. Ojca już nie było – zabrali go. Nawet się nie bronił. Siedział na krześle jak worek ziemniaków, bełkocząc coś o „zdradzie” i „szmacie, co donosi na własnego ojca”.
Nie płakałam. Nie miałam już łez. Czułam tylko pustkę. I zmęczenie tak głębokie, że nawet oddech wydawał się wysiłkiem.
– Milena?
Podniosłam głowę. To była ona.
Jagoda.
Miała w rękach plastikowy kubek z kawą i kurtkę przewieszoną przez ramię. Stała tam, niepewna, w tym szpitalnym chłodzie.
– Skąd wiedziałaś…?
– Nauczycielka z matmy mnie zaczepiła. Pytała, czy coś o Tobie wiem. Podobno wyszłaś nagle i nie wróciłaś na lekcje. Potem ktoś powiedział, że była policja. I... po prostu postanowiłam Cię znaleźć . – Usiadła obok. – Jesteś cała?
Wzruszyłam ramionami. Na twarzy miałam plaster, nie pytaj o szczegóły – powiedzialam.
– To nie była kłótnia z matką, co?
Nie - odpowiedziałam. Spojrzałam tylko na Maję. Na jej spokojną, zbyt spokojną twarz.
– To on. Twój ojciec? – dopytała cicho.
Skinęłam głową.
– To się dzieje od lat. Czasem jest gorzej, czasem… tylko słowa. Ale nigdy nie wiadomo, kiedy będzie ta noc, której już nie wytrzymamy.
Jagoda patrzyła na mnie długo. Bez litości. Bez udawanego współczucia. Po prostu... była.
– Nienawidzę, że takie rzeczy dzieją się za ścianą, a nikt nic nie widzi – powiedziała. – A może widzą, tylko udają, że nie.
– Bo tak łatwiej. Cisza jest wygodna – mruknęłam. – Dla nich. Dla mnie… cisza to była broń. Dopóki nie mówiłam, on miał władzę. Ale teraz... teraz już nie.
Jagoda milczała, po czym nagle sięgnęła do plecaka i wyjęła coś zawiniętego w szalik.
– Mam coś dla ciebie. Wiem, że to głupie, ale... – Podała mi swoją książkę. Zaczytaną, z zagiętymi rogami i notatkami na marginesach. Virginia Woolf. „Do latarni morskiej”.
– To moja ulubiona. I pomyślałam… może Ci pomoże, choć trochę.
Spojrzałam na nią, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Czemu to robisz? – zapytałam cicho.
– Bo wyglądasz, jakbyś całe życie dźwigała świat. A ja nie chcę, żebyś robiła to sama.
Coś pękło. Nie na głos. Nie dramatycznie. Ale jak cienka warstwa lodu pod stopą – pierwszy trzask, który mówi, że coś się zmienia.
Pochyliłam się i po prostu przytuliłam ją. Po raz pierwszy – bez lęku, bez wstydu. Pachniała ciepłem, spokojem. Inaczej niż dom. Inaczej niż wszystko, co znałam.
– Dziękuję – wyszeptałam.
I po raz pierwszy od dawna miałam ochotę zostać, a nie uciec.
Dwa dni po zdarzeniu mama wciąż leżała w szpitalu, a ojciec – ku mojemu zaskoczeniu – został tymczasowo zatrzymany. Podobno był wcześniej notowany. Oczywiście nikt z nas o tym nie wiedział. Jakby przeszłość próbowała ostrzec, ale nikt jej nie słuchał.
W piątek, zostałam wezwana do gabinetu pedagoga. Czekała tam kobieta, której wcześniej nie widziałam – urzędnicza twarz, segregator, długopis i idealnie ułożone włosy.
– Milena, prawda? – zapytała, nie czekając nawet, aż usiądę. – Jestem Kornelia Lisa-Mang, kurator rodzinny. Poproszono mnie o przyjrzenie się twojej sytuacji domowej. To nie jest przesłuchanie, ale… proszę mówić szczerze.
Usiadłam. Krzesło było zimne, plastikowe, niewygodne.
– Opowiedz, co się wydarzyło tego dnia, kiedy wezwano pogotowie. Wszystko, co pamiętasz.
Zamknęłam oczy. Nie chciałam wracać do tamtej chwili. Ale musiałam. Dla Mai.
– Mój ojciec znów pił. Zaczął krzyczeć. Uderzył mnie… potem mamę. Upadła. Bałam się, że ją zabił – powiedziałam cicho. –Wezwałam pogotowie.
– Czy to był pierwszy raz?
– Nie. – Spojrzałam na nią. – Ale pierwszy raz, kiedy odważyłam się zareagować.
Zapisywała coś. Długopis sunął po papierze z cichym szelestem, który wydawał się głośniejszy niż moje słowa.
– Twoja mama... czy ona wcześniej zgłaszała przemoc?
– Nie. Ona zawsze mówiła: „to już ostatni raz”, „on się zmieni”, „on tego nie chciał”. Ale przecież zawsze chciał. On dokładnie wiedział, co robi.
Cisza.
– Mileno, jesteś niepełnoletnia. Opieka społeczna może rozpocząć procedurę, ale… musisz zrozumieć, że to nie jest prosta sprawa. Może się zdarzyć, że trafisz z siostrą do rodziny zastępczej. Albo do dwóch różnych. Chyba że ktoś z rodziny się wami zaopiekuje.
Zamarłam.
– Nie. Nie chcę iść nigdzie bez Mai. Nigdy.
– Rozumiem. Ale to nie zależy tylko ode mnie. My działamy zgodnie z procedurą. – Zawahała się.
– Możesz złożyć oficjalne oświadczenie, że nie chcesz wracać do ojca. To będzie istotne.
– Już to mówię. Głośno. Nie chcę. Nie wrócę tam. Nie z nim.
Zamknęła teczkę.
– Dziękuję, Mileno. Wiem, że to trudne. Zrobimy, co w naszej mocy.
Ale jej oczy mówiły coś innego. Mówiły: „Zobaczymy, co z tego wyjdzie.”
Wyszłam na korytarz. Było już po czwartej lekcyjnej. I wtedy ją zobaczyłam – stała oparta o ścianę, trzymając butelkę oranżady i dwie drożdżówki w ręce.
– Wiedziałam, że cię tu znajdę – powiedziała Jagoda. – Znowu cię nie było na lekcjach.
– Znowu – powtórzyłam i uśmiechnęłam się krzywo.
– Masz. Drożdżówka z makiem. Wiem, że lubisz.
Usiadłyśmy na ławce pod salą biologii. Milczenie między nami było inne niż z dorosłymi. Tu nie trzeba było mówić nic na siłę.
– Co powiedzieli? – zapytała po chwili.
– Że mogą nas rozdzielić. Że może dom zastępczy. Że może coś zrobią, a może nie. – Wzruszyłam ramionami. – Czuję się jak papierek w segregatorze.
– A ja… mam pokój z dwoma łóżkami – powiedziała nagle. – I rodziców, którzy nie piją, tylko słuchają. Może kiedyś… jeśli będzie bardzo źle… to mogłabym zapytać, czy możesz się u nas zatrzymać. Tak na chwilę. Albo na dłużej.
Zamarłam. Nie dlatego, że to była zła propozycja.
Dlatego, że to była pierwsza prawdziwa nadzieja, jaką ktoś mi dał od lat.
– Jagoda... Ty jesteś z innego świata.
– Może. Ale chcę, żebyś wiedziała, że drzwi do mojego świata… są dla ciebie otwarte.
Spojrzałam w jej oczy. W tych niebiesko-szarych tęczówkach nie było litości. Była prawda. I coś, czego jeszcze nie umiałam nazwać, ale czego bardzo chciałam się nauczyć.
Może to był początek. Może pierwszy raz w życiu nie szłam już sama.
Po raz pierwszy od dawna nie musiałam wracać od razu do domu. Ojca nie było. A to oznaczało, że nie musiałam nasłuchiwać kroków, nie musiałam grać w wieczną grę ciszy i unikania wzroku.
W szpitalu mama spała. Maja została z babcią – tą jedyną osobą z rodziny, która jeszcze nie odwróciła wzroku. Powiedziała, że możemy zostać u niej kilka dni. Że „dom musi ostygnąć”. Nie wiedziałam, czy miała na myśli ściany czy nasze serca.
Jagoda szła obok mnie. Trochę w ciszy, trochę w rytmie stukotu naszych butów po chodniku. Trzymałam w ręku jej książkę – nadal pachniała nią. Mięta i coś jeszcze… może wanilia?
– Może pójdziemy gdzieś? – zapytała nagle. – Nie do mnie, nie do ciebie. Po prostu… gdzieś.
Spojrzałam na nią z lekkim zaskoczeniem.
– Dokąd?
Wzruszyła ramionami.
– Mam takie miejsce. Nie pytaj, chodź.
Nie pytałam. Po prostu poszłam.
Był to mały, zarośnięty kawałek zieleni za boiskiem przy starej podstawówce. Kilka drzew, trochę ławka, trochę błota. Ale nikt tu nie zaglądał.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania