Ciemność, wszędzie ciemność

Zbigniew wysiadł ze swojego samochodu i zamknął drzwi, niemalże potykając się przy tym ze zmęczenia. Po całym dniu ciężkiej pracy w miejscowej szkole podstawowej, oddalonej na dodatek od jego mieszkania o dobre dwie godziny drogi, ledwo już trzymał się na nogach, a teraz musiał jeszcze wdrapywać się przez kolejne dziesięć pięter swojego wieżowca, szukać klucza gdzieś na dnie swoich kieszeni i wpychać go po omacku do drzwi, trzęsącymi się ze zmęczenia dłońmi. Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze.

To nie tak, że nie lubił swojego zajęcia, ale praca z dziećmi potrafiła być niesamowicie wyczerpująca. Czasami, tak jak dzisiaj, po całym dniu pilnowania tych małych, rozwrzeszczanych, wiecznie niezadowolonych potworów, które tak kochał, nie miał juz ochoty na nic, jak tylko siąść gdziekolwiek i po prostu odpłynąć. I mimo wszystko cieszył się, że już zaledwie kilka minut dzieli go od tego, by nareszcie to zrobić.

Westchnął ciężko i powoli skierował swoje kroki pod klatkę. Nie wiedział, która dokładnie jest godzina, ale musiała już być głęboka noc, bo dookoła było absolutnie ciemno i tak cicho, że gdyby tylko miał siłę, mógłby zatrzymać się na chwilę i wysłuchać cichego koncertu komarów, latających beztrosko wszędzie dookoła. W okolicy nie było też prawie żadnych zapalonych świateł, poza nowymi, promieniującymi jasnym, mocnym blaskiem ulicznymi lampami, oświetlającymi bardzo wyraźnie jego krótką drogę z samochodu do domu. Zbigniew bardzo niechętnie patrzył na dzielące go od ciepłego łóżka i porządnego posiłku dziewięć pięter, wiedział jednak dobrze, że nie ma innej opcji, jak tylko zacisnąć mocno zęby i ruszyć na górę.

Gdy tylko wstukał odpowiedni kod na szyfrowym zamku i wkroczył do wnętrza swojej ciemnej klatki, natychmiast poczuł na plecach dobrze znany mu, nieprzyjemny dreszcz. Odkąd tylko pamiętał, absolutnie nie znosił ciemności. Już gdy był dzieckiem, praktycznie każda chwila spędzona w otoczeniu gęstego mroku była dla niego torturą, której nie potrafił z niczym porównać. Ilekroć w nim przebywał, nie potrafił odeprzeć od siebie przerażającego wrażenia, że tuż przy nim, zaledwie kilka milimetrów od miejsca, w którym kończyła się granica jego wzroku, czai się Coś. Dziwne, niematerialne, niedające się opisać żadnymi słowami zło, którego nigdy nie mógł usłyszeć ani dostrzec, a jednak wiedział, że tam jest, przez cały czas słuchając go i obserwując uważnie, nawet jeśli on nie może zrobić tego samego. Jego rodzice myśleli, że jest to dla dzieci normalne i przejdzie mu wraz z wiekiem, on jednak z biegiem lat, zamiast stawać się spokojniejszy, zaczynał nienawidzić ciemnych zakamarków coraz bardziej. Nigdy nie pozwalał, by zostawiano go bez telefonu lub latarki, niechętnie odwiedzał jakiekolwiek nieoświetlone miejsca i nigdy nie zgadzał się, by choć na chwilę zostawiano go w mroku samego. Ludzie nieraz kpili z niego, wyzywając go od tchórzy, on jednak nic nie potrafił poradzić na to, co odczuwał. Zawsze, gdy tylko zostawiano go samego w ciemnościach, miał absolutne, nieodparte wrażenie, że jego samotność jest złudna. A co gorsza, zawsze też wiedział, że to, co czaiło się tuż poza granicą jego wzroku, cały czas próbuje czegoś dokonać, jakby w każdej chwili skrupulatnie i cierpliwie przygotowywało jakiś dziwaczny, złowieszczy zamiar, którego nigdy jeszcze nie udało mu się powziąć.

Dlatego gdy tylko Zbigniew wszedł do klatki, jak najszybciej wymacał dłońmi włącznik światła i nacisnął go tak mocno, jak tylko mógł. Ku jego uldze, na klatce schodowej zaraz rozlał się mocny, żółty blask starych żarówek. Mężczyzna odetchnął ze szczerą ulgą.

Niestety, w jego bloku nie było windy, więc podróż na dziesiąte piętro musiał odbyć na własnych nogach. Miał wątpliwości prawne co do niemontowania wind w budynku o tylu piętrach, ale niski czynsz mieszkania jasno to wyjaśniał. Zresztą, nie był prawnikiem, a obecnie chciał tylko dostać się na szczyt i odpocząć w spokoju.

Zbigniew, nie bez trudu, przedarł się przez pierwsze piętro i wszedł na drugie. Wtedy zauważył, że wcześniej jasne światło żarówek zdawało się teraz lekko przygasać, gdy przechodził obok nich. Na następnym piętrze miał wrażenie, że zrobiły się jeszcze słabsze, a blask starych żarówek jakby stapiał się z ciemnobrązowymi ścianami, przez co wszystko dookoła stawało się jeszcze mniej widoczne. Na ten widok Zbigniew przełknął głośno ślinę, szedł jednak dalej. Przechodząc przez czwarte piętro, już ze szczerym strachem zauważył, że blask dookoła jest wyraźnie słabszy. Mocna, żółta łuna, która jeszcze przed chwilą jasno oświetlała całą przestrzeń na piętrze, teraz była zaledwie słabym płomykiem, z trudem sięgającym do podłogi pod żarówką. Na piątym piętrze, kondycja światła była jeszcze słabsza, choć wydawało się to już prawie niemożliwe, a przez kolejne półpiętro Zbigniew zaczął już iść po omacku. Przechodząc przez następny poziom, z duszą na ramieniu postawił pierwszy krok na posadzce. Gdy tylko to zrobił, stało się to, czego obawiał się najbardziej. Światło zgasło. Wokół zapanowały całkowite ciemności.

Mężczyzna, kompletnie nie dbając o to, jak kretyńsko musi teraz wyglądać, desperacko rzucił się do włącznika i wcisnął go z całej siły, jakby chwytał się koła ratunkowego. Oczywiście, nic się nie stało. Zbigniew zamknął oczy i odetchnął jak najgłębiej, trzęsąc się ze strachu starał się uspokoić umysł i odegnać przerażające wrażenie cudzej obecności, które nie mogło przecież być prawdziwe. Po kilku głębokich wdechach, które pozwoliły mu przywrócić spokój, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i drżącymi ze zdenerwowania palcami przełączył ikonę latarki. Wtedy zauważył, że komórka była rozładowana niemalże do cna.

Teraz pomieszczenie rozświetlała jedynie smuga słabego, białego światła, wydobywająca się z telefonu działającego w trybie awaryjnym. Zbigniew odetchnął raz jeszcze i zrobił krok po pierwszym stopniu prowadzącym na siódme piętro. Robiąc kolejne kroki, czuł coraz mocniej, że gdzieś w pobliżu znajduje się ktoś jeszcze. Czuł to od zawsze, teraz jednak, gdy dookoła panował tak nieprzebita ciemność, wrażenie było silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Jakby to coś, co prześladowało go od dzieciństwa, przybrało teraz w zupełnie nową, nieznany mu dotąd postać. Wciąż niematerialną, ale tysiąc razy silniejszą. Uczucie to było tak potężne, że w połowie schodów musiał obrócić się i rozejrzeć dookoła, by sprawdzić, czy naprawdę nikogo tam nie ma.

Zbigniew potrząsnął głową i ruszył przed siebie, próbując nie zawracać sobie tym głowy. Niestety, nauczył się już, że uciążliwe myśli, gdy raz się pojawią, nie opuszczą go już ani na chwilę, przez całą jego drogę aż do ostatniego piętra.

Przechodząc przez siódme półpiętro, oparł się na krótką chwilę o ścianę, by spojrzeć na stojące na chodniku nowoczesne lampy, niedawno kupionych na jego osiedlu. Chciał dodać tym sobie nieco spokoju, zamiast tego pomyślał jednak, że i lampy są teraz znacznie słabsze. Powtarzał sobie, że to nie może być prawda, jednak im dłużej patrzył, tym bardziej był tego pewien. Lampy dawały teraz zaledwie małą cząstkę tego, co widział, gdy był wśród nich, na dole.

Zbigniew odpoczął chwilę, po czym zaczął wspinać się jeszcze wyżej, starając się myśleć jak najmniej i nie zwracać uwagi na otaczające go ciemności. Dał w ten sposób radę przejść przez jeszcze jedno piętro, nim spostrzegł, że i światło w jego komórce przygasa. Na początku miał jeszcze szaleńczą nadzieję, że może to tylko złudzenie i zaledwie wydaje mu się, że z każdą chwilą widzi coraz słabiej. Jednak idąc przez następną kondygnację, nie miał już żadnych wątpliwości. Za każdym razem gdy mijał piętro, z każdym kolejnym krokiem czuł, że zakres jego latarki kurczy się, jakby powoli pożerany przez gęstniejącą krok po kroku ciemność. Zbigniew spojrzał w przerażeniu na swój telefon, czując gigantyczną obecność jeszcze mocniej. Niczym powoli spadające ze zbocza kamienie, zbierała się ona w coraz większą, gigantyczną lawinę, gotową zniszczyć wszystko, co tylko znajdzie na swojej drodze.

-Bateria. Kończy się bateria. Dlatego światło jest słabe. – wmawiał sobie, chociaż wiedział dobrze, że to oczywiste kłamstwo. Wiedział, że otaczająca go ciemność była czymś znacznie, znacznie poważniejszym niż tylko naturalny brak światła.

Zbigniew, przechodząc przez kolejne piętro, czuł się, jakby źrenice jego oczu zwężały się z każdym krokiem, wpuszczając coraz więcej smolistej, obrzydliwej ciemności. Podszedł bliżej do jednych z drzwi i odczytał numer. Szesnaście. Był więc na ósmym piętrze. Czy do tego czasu jego oczy nie powinny były już przywyknąć do otaczających go ciemności? Powinny. Nie miał co od tego żadnych wątpliwości. A jednak widział coraz mniej.

Zbigniew minął kolejne piętro, próbując uspokoić bicie serca, które galopowało jak oszalałe. Przechodząc na półpiętro, próbował znów uspokoić się widokiem świateł w dole. Ale światła prawie nie było. Nowoczesne, jasne lampy zgasły, a kwadraty światła z pobliskich bloków nie były już nawet wspomnieniem. Zbigniew wiedział, że to nie przypadek. Nie teraz, gdy znane mu, potężne uczucie obecności powiększyło się tak okrutnie, rozpierając się we wnętrzu jego czaszki, krzycząc jego imię we wnętrzu jego własnej głowy. Miał wrażenie, że gdyby tylko się zatrzymał, choć raz obejrzał się za ramię, albo choćby przystanął na chwilę i skoncentrował się na tym, co dookoła niego, w jednej chwili stanęłoby przed nim coś, czego nie pamiętał nikt, kto obecnie żył, a czego żadni inni ludzie mieli nie zobaczyć jeszcze przez dziesiątki lat. Czuł wszystkimi zmysłami, że niewyobrażalne, niemożliwe do opisania, bezcielesne monstrum wymykające się wszelkim słowom i opisom stoi tuż za jego plecami, a on, jako pierwszy spośród wszystkich żyjących ludzi mógłby zobaczyć je, w całej swojej nieludzkiej okazałości, gdyby tylko się odwrócił. Nie odwrócił się. Nie miał pojęcia, co mógłby ujrzeć, lecz absolutnie tego nie chciał.

Dalej. Jeszcze tylko kilka stopni!

Przechodząc przez kolejną część schodów, Zygmunt trząsł się, pełen nieludzkiego strachu. Szedł, licząc każdy krok, starając się absolutnie uniknąć szaleństwa, które wyciągało po niego swoje oślizgłe macki i przeć aż do końca, oświetlając sobie drogę poświatą swojego telefonu, teraz tak słabą, że nie pokazującą właściwie nic.

Zygmunt zrobił następny krok. I kolejny. I jeszcze jeden. Gdy jednak wpatrując się prosto w nieskończoną ciemność, zrozumiał że idzie kompletnie po omacku, jedynie macając poręcz przy pomocy dłoni, poczuł, jak coś wewnątrz niego pęka. Strach odebrał mu rozum, ciemne fale szaleństwa runęły na niego niczym potop, łamiąc bariery jego umysłu. Zaczął biec. Biegł krzycząc, wrzeszcząc i potykając się; rzucił się do pierwszych drzwi jakie znalazł, waląc w nie z całych sił i wrzeszcząc jak opętany, krzycząc, błagając, by ktoś okazał mu litość. Nic z tego. Żadne drzwi nie odpowiedziały, żaden człowiek nie zwrócił uwagi na jego wzywanie o pomoc. Biegnąc przed siebie, wrzeszcząc na całe gardło i próbując ratować się w beznadziejnym szale, gdzieś jakby spoza jego głowy doszła do niego świadomość, że z jego ust wydobywa się jedynie najcichszy, niemalże niesłyszalny jęk.

Zbigniew biegł. Biegł, biegł, biegł, a z jego płuc nie wydobywały się nawet najcichsze piski. Miał wrażenie, że ciemność dookoła niego chce zmiażdżyć jego głowę, że okrutny, potępiony głos śmieje się z jego bezsensownej, powolnej niczym żółw tułaczki. Niczym mucha w nieskończenie gęstej smole ciemności, której żadna siła, żadne światło nigdy już nie rozjaśni.

Zbigniew upadł, potykając sie o któryś ze schodów. W następnej chwili siedział już, dysząc, oparty o ścianę któregoś piętra. Wiedział, że wcale nie siadał, nie mógł też oprzeć się o ścianę plecami, gdy leciał na twarz. Ale teraz nic już nie miało sensu. Wszędzie dookoła niego i tak nie było nic. Była tylko niekończąca się ciemność i olbrzymia, nieludzka obecność, wypełniająca każdy atom gęstego, czarnego powietrza, które wdychał do swoich płuc.

Zbigniew wstał, nie czując już nawet swoich mięśni, i spojrzał za okno. Nie było już tam jego ukochanych nowoczesnych lamp, nie było też żadnych bloków, gwiazd, księżyca, ani w ogóle żadnego światła. Była tylko ciemność. Ostateczna, pełna, absolutna ciemność, której niemalże w ogóle nie dało się odróżnić od pustej, czarnej szyby.

Zbigniew przeszedł jeszcze kilka kroków, stając na ostatnim, finalnym piętrze. Każdą komórkę jego ciała wypełniała teraz ta ostateczna, czysta siła, której nie potrafił opisać żadnymi słowami. Starsza niż cokolwiek, co widział, czystsza niż jakakolwiek rzecz, z którą miał kiedykolwiek styczność.

Zbigniew już nie walczył. Wciąż trzymał w dłoni swój telefon, ale jego mizerne promyki nie potrafiły już oświetlić nic, poza kawałkiem własnej żarówki, po czym zostawały rozszarpane i ginęły na zawsze w nieskończonej gęstości mroku.

Zbigniew nie wiedział już tak naprawdę, co jest za nim, ani co stoi przed nim. Mimo to jasne było dla niego, że to już jego ostatnie, dziesiąte piętro. Podszedł do drzwi swojego mieszkania, pewnie, jakby widział je jak na dłoni. Dookoła niego był już tylko ostateczny, absolutny mrok, którego nic już nie rozjaśni. A on zrobił krok na przód i wszedł dalej, aż do samego krańca ciemności.

A za nią, nie było już nic.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Feliks Dworski 04.08.2018
    Bardzo ciekawe - mi kiedyś przytrafiła się podobna historia co Zbigniewowi, w połowie klatki zgasło światło, a ja nie potrafiłem znaleźć załącznika hahaha. Podoba mi się zakończenie - nasze lęki jeśli nie próbujemy z nimi walczyć, kiedyś mogą nas zgubić - przynajmniej ja tak interpretuje ten tekst
  • Elorence 05.08.2018
    Też odebrałam ten tekst jako walkę z lękami.
    Bardzo dobrze napisane, wczułam się w sytuację, ale to imię... Jejku, taki zgrzyt, bo to Zbigniew. Zbyszek.
    Już wiem, że dobrze piszesz, więc może skuszę się na Twoją serię :)
    Pozdrawiam :))
  • Cofftee 18.09.2019
    Odkopałam ten tekst i zaznaczam go sobie.
  • Cofftee 20.09.2019
    Cześć, wróciłam!

    " ledwo już trzymał się na nogach, a teraz" - bez 'już', wystarczy: ledwo trzymał się na nogach

    "zieś na dnie swoich kieszeni i " - a tutaj obejdzie się bez "swoich". Wiadomo, że szukał klucza do mieszkania w kieszeni własnych spodni.

    Przy okazji - w pierwszym akapicie już za często powtarza się słowo "się". Można tego uniknąć. Na przykład tu: Na samą myśl o tym było mu niedobrze. O. W ten deseń :-)

    "I mimo wszystko cieszył się, że już zaledwie kilka minut dzieli go od tego, by nareszcie to zrobić." - tutaj z kolei nie potrzeba "mimo wszystko". Ogólnie to zdanie jest zaledwie podsumowaniem akapitu i można je zupełnie wyciąć, a sens pozostanie ten sam.

    "Westchnął ciężko i powoli skierował swoje kroki pod klatkę." - ponownie, bez "swoje". Mamy wciąż tylko jednego bohatera a więc wiadomo, że kroki są jego. Troszkę za bardzo nie ufasz czytelnikowi, że rozumie, kto co robi i jak ;-)

    " już być głęboka noc, bo dookoła było a" - powtórzenie, dwa razy "było"; być/było

    "cichego koncertu komarów, latających beztrosko wszędzie dookoła." - bardzo mi się to podoba :-) Skojarzenie znane każdemu z nas, czytelnik szybko jest w stanie usłyszeć we własnej wyobraźni ten dźwięk. No i przy okazji wskazujesz, że bylo lato - w dyskretny sposób. Bardzo na plus.

    "Zbigniew bardzo niechętnie patrzył na dzielące go od ciepłego łóżka i porządnego posiłku dziewięć pięter, wiedział jednak dobrze, że nie ma innej opcji, jak tylko zacisnąć mocno zęby i ruszyć na górę." - z tekstu wcześniej wynikaj uż, że bohater jest zmęczony, nie ma sensu tego w koło powtarzać, także uważam, że to zdanie można też spokojnie wyciąć.

    Autorze, myślę, że za bardzo drobiazgowo opisujesz to wchodzenie do mieszkania. Zobacz, od początku zajęło bo Zbigniewowi już kilka akapitów, podczas gdy spokojnie można by tę czynność domknąć w jednym, góra dwóch. To nie jest z punktu widzenia czytelnika interesujący proces - nikt Zbigniewa nie goni, nic na niego nie czyha. Po prostu jest zmęczonym człowiekiem wracającym z pracy, jak my wszyscy czasem.

    "odeprzeć od siebie przerażającego wrażenia, " - tutaj podobnie, bez "siebie". WIadomo, że od siebie.

    "a jednak wiedział, że tam jest, przez cały czas słuchając go i obserwując uważnie, nawet jeśli on nie może zrobić tego samego." - bardzo ładne!

    " Ludzie nieraz kpili z niego, wyzywając go od tchórzy, on jednak nic nie potrafił poradzić na to, co odczuwał" - to zdanie czyni Twojego bohatera bardzo ludzkim. Podoba mi się.

    "wymacał dłońmi włącznik światła i nacisnął go tak mocno, jak tylko mógł." - każdy, kto choć przez chwilę bał się ciemności wie, jak to jest :-))) Bardzo fajnie!

    "Miał wątpliwości prawne co do niemontowania wind w budynku o tylu piętrach, ale niski czynsz mieszkania jasno to wyjaśniał. Zresztą, nie był prawnikiem, a obecnie chciał tylko dostać się na szczyt i odpocząć w spokoju." - hm, niestety nie wydaje mi się to możliwe. 10 pięter bez windy? No wątpię, polecałabym to sprawdzić. Albo zmienić w chwilową awarię dźwigu.

    "ął jak najgłębiej, trzęsąc się ze strachu starał się uspokoić umysł i odegnać przerażające wrażenie cudzej obecności, które nie mogło przecież być prawdziwe. Po kilku głębokich " - dwa razy "głębiej"

    "Zbigniew potrząsnął głową i ruszył przed" - można pominąć imię bohatera

    "Niestety, nauczył się już, że uciążliwe myśli, gdy raz się pojawią, nie opuszczą go już ani na chwilę, przez całą jego drogę aż do ostatniego piętra." - och tak, tak niestety bywa. Bardzo ludzkie, super.

    " Nie miał pojęcia, co mógłby ujrzeć, lecz absolutnie tego nie chciał." - :-))))) Super

    "dów, Zygmunt trząsł się, pełen nieludzkiego st" - a nie Zbigniew??

    W ostatnich akapitach zawsze zaczynasz je imieniem bohatera. Proponowałabym to zmienić.

    Dobre zakończenie! I w ogóle...
    Autorze, no kurde, gdyby ten tekst odchudzić (moim zdaniem możnaby go w ten sposób upłynnić, bo budowanie klimatu a zapychanie opowieści pewnymi, niekoniecznymi rzeczami, to dwie różne rzeczy), naprawdę jest się czym pochwalić. Mamy tutaj walkę człowieka z własną wyobraźnią, z tym, czego się boi i wie, że jest nieracjinalne, a jednak daje się porwać tym iluzjom. Fajnie zagłębiasz się w sytuację, masz dobre skojarzenia. Naprawdę jestem na duże TAK, aczkolwiek polecam popracować nad tekstem pod kątem powtórzeń i zgrabności.
    Niemniej zostawiam pięć i pozdrawiam!
    Kawa.
  • Abbadon 21.09.2019
    Dziękuję bardzo za dogłębną relację. Bardzo miło mi słyszeć, że podobał Ci się mój tekst oraz doceniam dokładną i czasochłonną recenzję. Niestety, nieco już nieaktualną. Napisałem ten tekst blisko rok temu i choć doceniam krytykę, to zdecydowanej większości tych błędów raczej bym już dzisiaj nie popełnił. Z wielką chęcią usłyszałbym twoją opinię o jednym z nowszych tekstów, szczególnie świeżo wypuszczonej "Pobudce. Jest to niestety część dłuższej serii, ale nie obawiaj się, kontekst nie jest trudny do załapania ;)
  • Abbadon 21.09.2019
    *
    "Pobudki"

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania