Cień Azazela
Cień Azazela
Rozdział 1: Smak Strachu i Cukierków
Wilgoć wsiąkała w beton, chłodna i lepka, przesycona zapachem stęchlizny i czegoś metalicznego, co przypominało smak krwi na języku. Komisarz Maciej Sikorski, znużony wiecznymi papierami i narzekaniami przełożonych, wciągnął ten zapach głęboko w płuca, jakby chciał napełnić nimi każdą zmarszczkę swoich płuc. Od lat, praca w łódzkiej policji, zwłaszcza w wydziale zabójstw, obrosła go grubą skórą cynizmu, ale były noce, jak ta, gdy nawet on czuł, jak ciemność otoczenia wdziera się pod jego skórę. W takich miejscach czas zwalniał, a zmysły wyostrzały się do granic bólu.
Weronika Kowalska. Leżała tam, na brudnej posadzce opuszczonej fabryki cukierków przy ulicy Sienkiewicza w Łodzi, wśród rozbitych szyb i pustych butelek po tanim winie. Jej ciało ułożyło się w nienaturalnej pozie, jakby ktoś niezdarnie upuścił szmacianą lalkę. Jedno oko, szklane i puste, wpatrywało się w zardzewiały sufit, drugie zakrywał kosmyk zlepionych krwią blond włosów. Paznokcie, pomalowane na krwistoczerwony kolor, były zadbane, ale pod paznokciem wskazującego palca lewej dłoni Sikorski dostrzegł coś, co przypominało ciemną, zaschniętą ziemię. Albo brud. Albo…
— Maćku, nie dotykaj! – syknął podinspektor Jan Majchrzak, wiecznie martwiący się o protokoły i ślady. Podawał mu rękawiczki, jego twarz była blada od potu i napięcia. Sikorski westchnął. Wiedział. Ale ta drobinka pod paznokciem wbijała mu się w mózg jak drzazga. Weronika Kowalska, lat dwadzieścia trzy, studentka polonistyki na Uniwersytecie Łódzkim, córka szanowanego profesora. Jeszcze dwa dni temu roześmiana, pełna życia, teraz… chłodna i nieruchoma.
Na jej szyi, tuż pod podbródkiem, rysowała się ciemna, fioletowa pręga. Niewielka, niemal niewidoczna, zasłonięta przez długie włosy i szalik, który nadal oplatał jej szyję. To nie szalik ją udusił. To coś innego. Coś, co zostawiło ledwie widoczny ślad. Technicy krzątali się wokół, a w tle słychać było ciche cykanie aparatu fotograficznego.
Majchrzak odczytywał listę rzeczy znalezionych przy ofierze. — Pusty portfel, zdarty pasek od torebki. Telefonu brak. Buty… markowe, ale z błotem na podeszwie, takim, jakby pochodziło z lasu. Tutaj, jak widać, ani grama roślinności. Tylko beton, pył i resztki cukierków.
Błoto z lasu. To pasowało do drobinki pod paznokciem. Sikorski wyobraził sobie Weronikę idącą przez las. Po co? Ktoś ją tam zwabił? Czy szukała czegoś? A może uciekała?
Podszedł do starego, zardzewiałego stołu w kącie hali. Pokryty grubą warstwą kurzu, ale na jego powierzchni coś się wyróżniało. Delikatna, niemal niewidoczna rysa, jakby ktoś przejechał po nim czymś ostrym. Kawałek obok leżała mała, poczerniała od brudu spinka do włosów. Zwykła wsuwka, ale zgięta, jakby użyto jej do czegoś więcej niż tylko podtrzymywania włosów. Może do podważenia czegoś? Sikorski zlustrował rysę na stole. Spinka idealnie pasowała do jej szerokości.
Z tyłu, za rzędami dawnych maszyn do produkcji cukierków, dostrzegł wąskie, nieduże drzwi. Zamknięte na starą, zardzewiałą kłódkę, której ucho nosiło ślady niedawnego manipulowania. Na ziemi, pod drzwiami, leżało kilka malutkich, metalicznych opiłków.
Weronika. Co robiła w tym miejscu, próbując otworzyć starą kłódkę? Nagle, jego wzrok padł na jedną z maszyn. Na jej boku, ledwo widoczne, bo przysypane kurzem, znajdowało się wydrapane słowo. Pojedyncze, wyryte spiesznie, ale wyraźnie: "AMOROK".
Sikorski poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Amorok. To nie było słowo. To był anagram. Odwrotność. Ktoś celowo to tam napisał, licząc na to, że nikt nie zwróci uwagi. Tylko jedno słowo. Słowo, które, czytane od tyłu, stawało się kluczem do przerażającej prawdy. KOROMA.
Nazwisko, które dręczyło go od lat, choć nigdy nie było oficjalnie powiązane z żadną nierozwiązaną sprawą. Nazwisko, które szeptały ulice w mrocznych legendach miejskich, o zaginionych dziewczętach i tajemniczych rytuałach. Legendach, które do tej pory uważał za bzdury. Teraz, w opuszczonej fabryce cukierków, poczuł, że ta legenda staje się mroczną rzeczywistością.
Rozdział 2: Sekret Zamkniętych Drzwi
Sikorski nie znosił czekać. Kazał Majchrzakowi wezwać ślusarza, ignorując jego obawy o zacieranie śladów. Wiedział, że czas jest kluczowy. Kłódka poddała się z cichym jękiem, a ciężkie, skrzypiące drzwi ustąpiły, odsłaniając ciemność i buchnąc falą zimnego, stęchłego powietrza, niosącego ze sobą zapach wilgoci, kurzu i czegoś dziwnego, słodkawego.
W snopie światła latarki Sikorski zobaczył niewielkie pomieszczenie, przypominające biuro lub magazyn. Na środku stało stare, drewniane biurko, zawalone stertami zakurzonych papierów i pękniętych probówek. Na jednej ze ścian wisiała duża, stara mapa Polski, cała pokryta notatkami, podkreśleniami i kółkami. Wyglądała jak mapa skarbów, z zaznaczonymi punktami, które zdawały się tworzyć jakiś tajemniczy wzór. Notatki były napisane odręcznie, drobnym, niemal kaligraficznym pismem. Daty, nazwy miejscowości, dziwne symbole przypominające alchemiczne znaki. Wśród nich, tu i tam, pojawiało się jedno nazwisko: "Profesor Stanisław Kowalski". Imię i nazwisko ojca Weroniki.
Na biurku, pod stertą papierów, Sikorski dostrzegł otwartą drewnianą szkatułkę, rzeźbioną w archaiczne wzory. W środku, wśród wysuszonych ziół i zapomnianych amuletów, leżał stary, zardzewiały klucz. Wyglądał, jakby pochodził z zamka w jakiejś bardzo starej skrzyni. A obok niego – pocztowa karta z widokiem na górską miejscowość. Na jej odwrocie, napisanym tym samym, kaligraficznym pismem, co notatki na mapie, znajdował się tylko jeden, enigmatyczny wers: "Kto szuka prawdy, znajdzie tylko ból."
Dreszcz przebiegł mu po plecach. Weronika nie była przypadkową ofiarą. Wiedziała zbyt wiele. Albo szukała czegoś, czego nie powinna była znaleźć. Coś, co jej ojciec, Profesor Stanisław Kowalski, skrzętnie ukrywał. I ten klucz… Do czego pasował?
Nagle jego uwagę przykuła jedna z probówek. Pusta, ale na jej dnie, ledwo widoczny, znajdował się ciemny, niemal czarny osad. I ten słodkawy zapach, który unosił się w powietrzu. Nie był to zapach cukierków. Był to zapach… czegoś organicznego. Czegoś, co mogło być używane w rytuałach.
Rozdział 3: Przebudzenie Demona
Zostawił Majchrzaka z technikami, gdy jego telefon zawibrował wściekle. To Majchrzak. Głos podinspektora, zazwyczaj opanowany, teraz był przesycony paniką. — Komisarzu! Musi pan tu być. Natychmiast!
Sikorski rzucił się do wyjścia. Przy głównym wejściu do fabryki, zamiast kolejnego trupa, na brudnej posadzce leżał mężczyzna. Skulony, drżący, jego ciało trzęsło się w konwulsjach, a z ust wydobywały się niewyraźne, gardłowe dźwięki. Był brudny, oszpecony, jego ubranie podarte i cuchnące stęchlizną. Wyglądał, jakby dopiero co wygrzebał się z grobu. Ale najstraszniejsze było jego spojrzenie – obłąkane i pełne przerażenia, lecz z iskrą świadomości. Był żywy.
— Znaleźliśmy go… w piwnicy – wyjąkał jeden z techników. – Był przywiązany. Od środka. Sikorski podszedł bliżej. Mężczyzna miał na sobie strzępy markowego garnituru. Na nadgarstku, tuż pod mankietem podartej koszuli, widniał maleńki, świeży tatuaż. Kilka znaków. Jeden z nich, niemal identyczny z tym, który Weronika miała pod paznokciem. Symbol glinianego koralika.
Mężczyzna uniósł głowę, jego wzrok napotkał Sikorskiego. W jego oczach, na chwilę, zagościła iskra zrozumienia, a potem czysta, pierwotna groza. Wyciągnął drżącą dłoń w stronę komisarza, a jego usta otworzyły się w niemym krzyku. Nagle, z jego gardła wydobyły się słowa. Nie były to słowa zrozumiałej mowy. To był krzyk. Krzyk zwierzęcia, a zarazem dziecka. Krzyk czystego, niezrozumiałego strachu. Sikorskiemu zaścisnęło się gardło.
— Profesorze! Profesorze Kowalski! Słyszy mnie pan? – głos Sikorskiego był twardy. Na samo imię córki, w oczach profesora zgasła resztka świadomości, zastąpiona pustką, a potem czystym, nienawistnym błyskiem. Zaczął drżeć jeszcze mocniej. Jego prawa dłoń, pomimo skrępowania, uniosła się nieznacznie, wskazując na coś w oddali. Na ciemny kąt hali, gdzie stały stare, zardzewiałe cysterny.
— On… On… – wydobyło się z jego gardła. Sikorski wytężył słuch. — Kto? Kto "on", profesorze? Kowalski, z trudem łapiąc oddech, wyszeptał jedno słowo, które było jednocześnie imieniem i przepowiednią. Słowo, które sprawiło, że nawet Sikorskiemu zrobiło się zimno: „Azazel…”
To nie Koroma. Nie człowiek. Demon. Pradawna istota. Legenda, o której szeptano tylko w najmroczniejszych, okultystycznych księgach. A profesor Kowalski, szanowany polonista, właśnie wypowiedział jego imię. To nie był przypadek, że Weronika tu trafiła. To było coś znacznie starszego i bardziej przerażającego. Profesor Kowalski nie był ofiarą Koromy. Był jego więźniem. A Koroma… Koroma był tylko sługą.
Rozdział 4: Cień Azazela
Sikorski wiedział, że czas ucieka. Wrócił do tajemniczego biura. Zaczął metodycznie przeglądać papiery na biurku Kowalskiego. Wśród akademickich materiałów, zaczęły pojawiać się rysunki, symbole, tłumaczenia z pradawnych języków. Jeden z zapisków przykuł jego uwagę. Był to fragment tłumaczenia, napisany starannym pismem Kowalskiego:
"…i tak oto z Chaosu wyłoni się Ten, który zrodzi Zniszczenie. Ten, którego imię w szepcie niesie zarazę, a w pełnym brzmieniu – zagładę. Azazel, Władca Pustyni, pochłaniający dusze niewinnych, by wzmocnić swoje Królestwo na Ziemi…"
Sikorski poczuł, jak włosy stają mu dęba na karku. Profesor Kowalski nie tylko badał stare teksty. On wierzył w ich treść. I był w to zaangażowany. Nagle jego wzrok padł na mapę. Teraz, gdy znał kontekst, kropki zaczęły układać się w przerażający wzór. To nie były zwykłe miejscowości. To były miejsca, w których doszło do niewyjaśnionych zaginięć. Miejsca, w których odnajdywano ciała noszące dziwne, rytualne ślady. Wszystkie te miejsca łączyło jedno – znajdowały się blisko starych cmentarzy lub ruin.
Nagle jego wzrok padł na symbol na mapie, który wcześniej zignorował. Mały, ledwo widoczny symbol przypominający dwie połączone spirale, umieszczony tuż obok fabryki cukierków w Łodzi. I ten sam symbol widniał na koraliku z gliny. To był symbol kultu. Symbol Azazela.
Wycinek z lokalnej gazety, wciśnięty między papiery, nagle nabrał złowieszczego znaczenia: "Dziwne zjawiska sejsmiczne w okolicach wyrobisk kopalnianych w Bełchatowie." Data? Sprzed tygodnia. Dwa dni przed śmiercią Weroniki. To nie było trzęsienie ziemi. To było… przebudzenie.
Majchrzak zadzwonił, jego głos był zdyszany. — Komisarzu! Mamy to! Wszystkie zaginione osoby… kilkanaście przypadków w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Wszystkie w promieniu 50 kilometrów od fabryki. A co najważniejsze… w kilku przypadkach znaleziono małe, gliniane figurki. Z tym samym symbolem spirali, co na koraliku!
— Wiem, Majchrzak. I wiem, dlaczego Weronika tu była. I co ją zabiło. I kto był Koromą.
Rozdział 5: Serce Otchłani
Głęboka noc. Ogromne, niczym rany na skórze ziemi, wyrobiska kopalni w Bełchatowie. W oddali, światła elektrowni migotały niczym złowrogie oczy potwora. Sikorski, z Majchrzakiem i kilkoma najbardziej zaufanymi funkcjonariuszami, czołgał się po gliniastym zboczu. Cisza była ciężka, przesycona strachem.
Profesor Kowalski, w transie po środkach uspokajających, zdołał wyszeptać ostatnie słowo: "Serce Otchłani". To tam znajdowało się centrum kultu.
Usłyszeli ich. Niskie, monotonne śpiewy. Dźwięki dziwnych instrumentów, przypominających te z rysunku Kowalskiego. Szły z dołu, z samego dna gigantycznego wyrobiska, gdzie ciemność była tak gęsta, że pochłaniała nawet światło latarek. Na dnie, wokół olbrzymiej, ciemnej dziury, gromadziła się grupa kilkunastu postaci. Ubrane w ciemne szaty, z kapturami zakrywającymi twarze. W rękach trzymali gliniane figurki. I jeden z nich, ten stojący na czele, trzymał coś, co wyglądało na pradawną trąbkę z gliny.
Postać z trąbką uniosła ją do ust. Nastała absolutna cisza. W powietrzu czuć było napięcie, jak przed burzą. Nagle, rozległ się dźwięk. Nisko, gardłowo, jak jęk samej ziemi. To był Głos Azazela.
I wtedy Sikorski go rozpoznał. Głos. Niski, hipnotyzujący. Ten sam głos, który słyszał dziesiątki razy. W radiu, w telewizji. Postać z trąbką odwróciła się, a z jej ramion zsunął się kaptur. W świetle księżyca, Sikorski zobaczył twarz. Twarz, którą znała cała Polska. Twarz Rektora Uniwersytetu Krakowskiego, Profesora Adama Dębskiego. Uśmiech na jego ustach był szeroki, niemal psychopatyczny. W jego oczach nie było cienia człowieczeństwa, tylko zimna, fanatyczna pustka.
Koroma. To nie było nazwisko. To był tytuł. Rektor Dębski, szanowany autorytet, filar nauki, był liderem kultu. Człowiekiem, który stał za zniknięciami i morderstwami. To on, wykorzystując wiedzę Kowalskiego, próbował otworzyć "Portal do Otchłani".
Sikorski poczuł, jak wściekłość miesza się z lodowatym strachem. Zrozumiał, dlaczego Weronika musiała zginąć. Znalazła ich. Była świadkiem, być może przypadkowym, tego przerażającego rytuału. A jej ojciec, Kowalski, był zmuszany do współpracy, uwięziony przez lata, by dostarczać Dębskiemu pradawną wiedzę.
— Ruszamy! – syknął Sikorski.
Rozdział 6: Cisza po Burzy
Sikorski zbiegł po gliniastym zboczu, latarki przecinały mrok, a jego kroki były zdeterminowane. Kult, zaskoczony nagłym atakiem, wpadł w panikę. Niektórzy zaczęli uciekać, inni, zaślepieni fanatyzmem, rzucili się na funkcjonariuszy, uzbrojeni w prymitywne noże i gliniane figurki.
Sikorski ruszył prosto na Dębskiego. Rektor, widząc go, uśmiechnął się jeszcze szerzej. W jego dłoni błysnął nóż. Sikorski uchylił się. Z boku, nadbiegł Majchrzak, powalając rektora na ziemię. Gliniana trąbka upadła z hukiem, rozbijając się na kawałki.
W momencie, gdy trąbka pękła, słup dymu na dnie wyrobiska zaczął się kurczyć, jakby pozbawiony paliwa. Dźwięki, które wydobywały się z otchłani, stały się cichsze, a potem zniknęły. Powietrze, choć nadal zimne i przesycone siarką, zaczęło wracać do normy.
— Nie powstrzymacie go! On powróci! Azazel! – krzyczał Dębski, przygnieciony przez Majchrzaka. — Nie dzisiaj, Dębski – powiedział Sikorski, a jego głos był spokojny. – Dzisiaj skończyło się twoje przedstawienie.
Kult został rozbity. Kilkunastu fanatyków aresztowano, a Rektor Dębski, związany i zakneblowany, został zabrany do radiowozu. Profesor Stanisław Kowalski, po otrzymaniu pomocy medycznej, został przewieziony do bezpiecznego miejsca. Był w szoku, ale żył. Jego zeznania, choć chaotyczne i przerywane, rzuciły światło na lata uwięzienia i przymusowej współpracy z Dębskim. Kowalski, badacz starożytnych kultów, został zmuszony do tłumaczenia tekstów i wskazywania miejsc, które mogłyby posłużyć do rytuałów. Weronika, szukając ojca, przypadkiem odkryła jego więzienie i plany kultu. Zginęła, bo wiedziała za dużo.
Sikorski stał na skraju wyrobiska, patrząc w ciemną dziurę. Nie było już dymu, nie było dziwnych dźwięków. Tylko cisza. Ale wiedział, że to, co się tam wydarzyło, zostawiło ślad. W nim samym. I w ziemi.
Gliniany koralik, symbol Azazela, leżał w jego dłoni. Teraz wiedział, co oznacza. Nie był to tylko symbol kultu. Był to klucz do mrocznej strony ludzkiej natury, do pragnienia władzy i do wiary w to, co niepojęte.
Wrócił do fabryki cukierków w Łodzi. Na biurku w ukrytym biurze leżał stary, zardzewiały klucz. Sikorski podniósł go. Wiedział, że to nie był klucz do Azazela. To był klucz do czegoś innego. Do czegoś, co profesor Kowalski ukrywał przez lata. Do czegoś, co mogło być prawdziwym powodem jego uwięzienia.
Spojrzał na mapę. Jeszcze jedno miejsce, zaznaczone dyskretnie, poza głównym kręgiem rytuałów. Mała, zapomniana wieś w Bieszczadach. I nazwisko: "Maria Kowalska". Matka Weroniki. Żona profesora.
Sikorski poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach. Fajerwerki się skończyły. Ale prawdziwa historia, ta, która kryła się za Azazelem i kultem, dopiero się zaczynała. I wiedział, że ten klucz, ta mapa i ta wieś w Bieszczadach, były kolejnym krokiem w otchłań, z której nie będzie ucieczki.
Rozdział 7: Zew Bieszczad
Dwa tygodnie później, Łódź zdawała się odległa, niczym wspomnienie z innego życia. Hałas miasta zamienił się w szum wiatru w koronach prastarych drzew, a zapach spalin ustąpił miejscu wilgotnej ziemi i świeżej żywicy. Komisarz Maciej Sikorski, ubrany w cywilne ciuchy, ale z ciężarem służbowej broni pod kurtką, stał na skraju zapomnianej wsi w Bieszczadach. Kilkanaście rozpadających się chałup, z których większość nie miała nawet dachów, świadczyło o dawno minionej tragedii. Nazwa na starym, spróchniałym drogowskazie była ledwo czytelna: Wołowiec. To tutaj, według mapy profesora Kowalskiego, mieszkała Maria Kowalska, matka Weroniki.
Profesor, wciąż odzyskiwał siły w pilnie strzeżonym ośrodku, ale jego skrawki pamięci były bezcenne. Opowiedział Sikorskiemu o Marii, swojej żonie, która miała obsesję na punkcie lokalnych legend i podań. Zawsze uważał to za nieszkodliwe hobby, aż do momentu, gdy jej badania zaczęły pokrywać się z jego własnymi, akademickimi studiami nad starożytnymi kultami. To Maria, jak wyznał, odnalazła gliniane figurki i rozszyfrowała część symboliki Azazela na długo przed nim. Wiedziała, że Dębski i jego zwolennicy są zagrożeniem. I to ona miała ukryć coś, co mogło zniszczyć kult.
Sikorski trzymał w dłoni zardzewiały klucz z biura Kowalskiego. Profesor nie pamiętał, do czego służy, ale był pewien, że należał do Marii i był związany z tym miejscem. Majchrzak, choć początkowo sceptyczny co do tej "wycieczki w zaświaty", zorganizował mu wsparcie operacyjne. Dwóch młodych, ale solidnych funkcjonariuszy, czekało w samochodzie na obrzeżach wsi, gotowych do wkroczenia na rozkaz.
W centrum Wołowca stał jedyny ocalały budynek – mała, drewniana cerkiewka. Jej dach był częściowo zawalony, okna wybite, ale nadal biła od niej aura tajemniczości. To tam, według notatek Kowalskiego, Maria spędzała najwięcej czasu.
Sikorski wszedł do środka. Wnętrze było spowite mrokiem, przesycone zapachem wilgoci i stęchlizny. Promienie słońca wpadały przez dziury w dachu, rzucając tańczące plamy światła na zakurzoną posadzkę. Na ołtarzu, wśród resztek świec i wyschniętych ziół, leżał stary, skórzany dziennik. Jego okładka była zniszczona, a karty pożółkłe.
Sikorski otworzył go. Pierwsze strony były zapisane starannym pismem Marii Kowalskiej. Były to opisy bieszczadzkich legend, ludowych wierzeń i podań o pradawnych bóstwach. Ale im dalej, tym pismo stawało się bardziej chaotyczne, a treści bardziej niepokojące. Pojawiały się rysunki, podobne do tych na mapie Kowalskiego, i symbole, które Sikorski zaczął rozpoznawać – te same, co na koraliku i tatuażu profesora.
Znalazł fragment, który sprawił, że poczuł lodowaty dreszcz: "Oni nadchodzą. Służą Cieniowi. Chcą go obudzić. Klucz do zamknięcia Otchłani jest tutaj. Ukryty. Tylko prawda może go odnaleźć. I tylko moja krew może go chronić."
To było ostrzeżenie. Ale co oznaczało "klucz do zamknięcia Otchłani"? Czy chodziło o ten, który trzymał w dłoni?
Sikorski rozejrzał się po cerkwi. Przeszedł wzrokiem po resztkach ikonostasu, po pękniętych ścianach. Zauważył coś. Pod jedną z desek podłogowych, tuż obok zawalonej ściany, znajdowała się mała, prostokątna skrytka. Deska była lekko podważona, jakby ktoś próbował ją ukryć, ale nie dokończył dzieła.
Sikorski przyklęknął. Jego palce wyczuły znajomą teksturę. Zardzewiały klucz z biura profesora Kowalskiego idealnie pasował do zagłębienia w skrytce. Z cichym zgrzytem, deska uniosła się. W środku, w worku z płótna, leżało coś, co wyglądało na kamienną tablicę. Była stara, pokryta mchem i brudem, ale na jej powierzchni Sikorski dostrzegł wyryte, pradawne symbole. I jeden, dominujący, podobny do spirali, ale bardziej złożony, z małymi, krwistymi plamkami.
To nie był gliniany koralik. To nie był symbol Azazela. To było coś innego. Coś, co wydawało się bardziej pierwotne, bardziej… niebezpieczne. I wtedy Sikorski zrozumiał. Azazel był tylko pionkiem. Dębski, Kowalski, Weronika… wszyscy byli częścią znacznie większej, starszej gry. A Maria Kowalska, zwykła kobieta z Bieszczad, odkryła prawdziwe źródło zła.
Na tablicy, pod symbolicznym wzorem, wyryte było jedno słowo, napisane w języku, którego Sikorski nie znał, ale którego brzmienie wydawało mu się nienaturalnie znajome:
"Moloch."
Sikorski poczuł, jak zimno wdziera mu się w kości. Moloch. Prastare bóstwo, któremu składano ofiary z dzieci. To nie była legenda. To była prawda. Prawda, która czaiła się pod Bieszczadami, uśpiona przez wieki, a teraz, dzięki Dębskiemu i jego kultowi, była na skraju przebudzenia.
Rozdział 8: Szept Starożytnych Języków
Sikorski nie ważył się dotknąć tablicy gołymi rękami. Czuł od niej nienaturalny chłód, jakby emanowała z niej cała groza, której była świadkiem przez wieki. Moloch. Słowo, które wyryło się w jego umyśle. To nie był już tylko kryminał, to było coś znacznie starszego, bardziej złowrogiego. Potrzebował kogoś, kto potrafiłby odczytać te symbole, zrozumieć język, który przemawiał z samej otchłani. Kogoś, kto byłby równie szalony co odważny, by w to uwierzyć.
Wyszedł z cerkwi, ostrożnie niosąc zawiniętą w płótno tablicę. Oślepiające światło dnia nie zmniejszało ciężaru tego, co odkrył. Majchrzak, widząc jego minę, zapytał: — Coś jeszcze, komisarzu? Wygląda pan, jakby pan ducha zobaczył. — Coś gorszego – odparł Sikorski, a jego głos był napięty. – Potrzebuję specjalisty, Majchrzak. Nie archeologa, nie historyka. Kogoś, kto zna pradawne języki. Kogoś, kto ma otwarty umysł na... rzeczy, które wykraczają poza podręczniki. Kogoś, kto nie boi się Molochów.
Majchrzak, choć wyraźnie zdezorientowany, skinął głową. Ktoś taki? Właśnie przypomniał sobie o doktorze Jerzym Wyrzykowskim, ekscentrycznym lingwiście z Uniwersytetu Warszawskiego, który sporadycznie współpracował z policją przy starych, trudnych do rozszyfrowania tekstach. Wyrzykowski miał reputację geniusza i zarazem szaleńca, zafascynowanego starożytnymi cywilizacjami i zapomnianymi kultami. Kiedyś Sikorski uważał to za akademicką fanaberię. Dziś, to był jego jedyny trop.
Podróż do Warszawy przebiegła w milczeniu. Tablica leżała w specjalnie zabezpieczonej skrzyni. Sikorski czuł jej obecność. Czuł, jak oddech mrocznej historii Bieszczad przenika do wnętrza samochodu, zatruwając powietrze.
Doktor Wyrzykowski okazał się mężczyzną w średnim wieku, o rozwichrzonych siwych włosach i oczach błyszczących inteligencją. Jego gabinet na uniwersytecie tonął w książkach, starożytnych manuskryptach i dziwnych artefaktach. Gdy Sikorski rozwinął płótno i położył tablicę na stole, Wyrzykowski od razu poczuł ten sam chłód.
Lingwista podszedł bliżej, jego oczy przesunęły się po wyrytych znakach. Nie dotknął kamienia. Zamiast tego, wyjął z szuflady szkło powiększające. — To... to coś niesamowitego – wyszeptał, a w jego głosie pobrzmiewało coś na pograniczu fascynacji i lęku. – Te symbole... Znam je. To archaiczna forma języka sprzed tysięcy lat. Pradawny sumeryjski. Ale z elementami... czegoś jeszcze. Czegoś, co przypomina starożytne sekty mezopotamskie.
Wyrzykowski wziął kilka głębokich oddechów. — Panie komisarzu, skąd to macie? I dlaczego czuję, że to ma związek z... Molochem? Sikorski opowiedział mu o Weronice, o profesorze Kowalskim, o kulcie Dębskiego, o Azazelu. O wszystkim, co odkrył w ciągu ostatnich tygodni. Wyrzykowski słuchał w milczeniu, z coraz szerszymi oczami.
Gdy Sikorski skończył, lingwista drżał. Nie ze strachu, a z ekscytacji. — To jest... większe, niż myślałem. Profesor Kowalski miał rację. Maria... ona musiała na to wpaść. To jest tablica ofiarna, panie komisarzu. Tekst mówi o przywoływaniu. O otwieraniu bram. I o cenie. A ten symbol... – wskazał na najbardziej złożony znak na tablicy. – To nie jest symbol Azazela. Azazel jest tylko sługą. To jest pieczęć Wielkiego Pożeracza. Pieczęć Molocha. On karmi się strachem i rozpaczą.
Sikorski poczuł znajome uczucie chłodu. — Co oznacza tekst? Wyrzykowski przełknął ślinę. — To instrukcje, panie komisarzu. Dokładne instrukcje, jak otworzyć bramę dla Molocha. I jak go nakarmić. To jest to, czego Dębski szukał. To jest to, co ukrywała Maria Kowalska. A teraz, gdy on i jego kult próbują "przebudzić Azazela"... to jest to samo, co budzić Molocha. To jest ostatni, najpotężniejszy rytuał.
Lingwista wskazał na ostatnie zdanie na tablicy, wyryte głębiej niż pozostałe. — A ten wers... "Krew Niewinnych Dzieci otwiera bramy. Krew ostatniej Ofiary zamyka je na wieki."
Sikorski spojrzał na niego. — Ostatniej ofiary? Wyrzykowski przymknął oczy, jakby widział coś, czego nie chciał widzieć. — Moloch żąda ofiar. Najczystszych. Dzieci. Ale jest też klauzula. Klauzula, która pozwala go… uśpić. Potrzebna jest krew kogoś, kto nosi jego pieczęć. Ktoś z jego linii. Ktoś… z jego rodu.
Sikorskiemu ugięły się kolana. Znał kogoś, kto nosił pieczęć Molocha. Ktoś, kto został uwięziony, by zapobiec temu rytuałowi. Profesor Stanisław Kowalski. I jego córka, Weronika. Czyżby cała rodzina Kowalskich była w jakiś sposób związana z tą pradawną linią?
Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. To nie była tylko informacja. To było narzędzie. Narzędzie, które mogło zniszczyć Molocha raz na zawsze. Ale wymagało straszliwej ceny.
Rozdział 9: Antidotum Otchłani
Doktor Jerzy Wyrzykowski, z podkrążonymi oczami i obłędem geniusza w spojrzeniu, pochylał się nad tablicą Molocha. W jego gabinecie, wśród stosów zakurzonych ksiąg, powietrze było gęste od dymu papierosowego i napięcia. Obok niego, komisarz Sikorski, czuwał. Od dwudziestu czterech godzin nie zmrużył oka. Obaj czuli, jak zegar odmierza czas do kolejnego, decydującego rytuału, który Dębski planował w kopalni.
— Znalazłem to, komisarzu! – głos Wyrzykowskiego był ochrypły od zmęczenia, ale tętnił triumfem. – Klauzulę o "ostatniej ofierze" można zinterpretować dwuznacznie. Nie chodzi o fizyczną śmierć, ale o symboliczne przecięcie więzi. Moloch, wbrew swojej naturze, jest również istotą porządku, ale porządku perwersyjnego. By go związać, potrzeba aktu odwrotnego do jego natury. Aktu poświęcenia miłością, nie nienawiścią.
Sikorski pochylił się bliżej. — Mów jaśniej, doktorze. — Tekst wspomina o "pieczęci krwi", która zamyka bramy. Myślałem, że chodzi o krew kogoś z rodu. Ale ten ostatni wers… – Wyrzykowski wskazał na symboliczne pęknięcie na tablicy. – Mówi o "Krwi, która płynie od Serca, by naprawić to, co zniszczyła Nienawiść". To nawiązanie do pradawnych mitów o Molochu, gdzie symbolicznie przywoływano go poprzez zbrodnie, ale i wypędzano poprzez akty najwyższego poświęcenia.
Sikorski poczuł, jak w jego umyśle zaczyna się układać potworna, a zarazem jedyna logiczna układanka. Profesor Kowalski był więźniem Dębskiego, bo był kluczem do rytuału. Maria Kowalska ukryła tablicę, bo znalazła sposób na jego odwrócenie. A Weronika, jej córka, musiała zginąć, bo przez przypadek weszła w posiadanie wiedzy, która zagrażała Dębskiemu.
— Profesor Kowalski… jego miłość do córki, do żony – Sikorski mruknął, czując, jak serce mu się ściska. – To on jest "Sercem", o którym mówi tablica. Jego rozpacz po Weronice i jego więź z Marią... — Dokładnie – Wyrzykowski skinął głową. – Jeśli Dębski zdoła użyć krwi Kowalskiego do rytuału przywołania, Moloch zostanie uwolniony. Ale jeśli ta sama krew, aktywowana przez symbol miłości i poświęcenia, zostanie użyta w odpowiednim momencie do odwrócenia pieczęci, Moloch zostanie związany. Uśpiony. Na wieki.
Lingwista wyciągnął z szuflady małą, ozdobną buteleczkę. — To jest esencja ziół, panie komisarzu. Zgodnie z tekstem, wzmacnia duchową więź. Musi być połączona z krwią, która ma moc. I musi być użyta na tablicy, w kulminacyjnym momencie rytuału Dębskiego. Tablica staje się wówczas lustrem, odbijającym moc Molocha przeciwko niemu samemu.
Sikorski spojrzał na buteleczkę, potem na tablicę. To był plan szaleńca. Ale jedyny, który dawał im szansę. — A Dębski? – zapytał. — Jeśli plan się powiedzie, Moloch nie zostanie uwolniony – odparł Wyrzykowski. – Cała moc, którą Dębski próbował przywołać, uderzy w niego i jego wyznawców. Kult zostanie zniszczony od środka.
Sikorski podjął decyzję. Ryzyko było ogromne, ale alternatywa – uwolnienie Molocha – była nie do przyjęcia. — Majchrzak, zbierz drużynę – powiedział do telefonu, a jego głos był spokojny, choć w środku paliło go napięcie. – Jedziemy do Bełchatowa. Dziś w nocy skończy się przedstawienie Rektora Dębskiego.
Rozdział 10: Ostatnia Noc Bełchatowa
Noc w Bełchatowie była zimna, a wiatr niósł ze sobą zapach węgla i czegoś niepokojącego. Sikorski, z Wyrzykowskim i oddziałem Majchrzaka, ukrywał się na skraju wyrobiska kopalnianego. Światła elektrowni w oddali zdawały się mrugać nerwowo. Na dnie wyrobiska, wokół olbrzymiej, ciemnej dziury, ponownie zebrał się kult. Dębski, w czarnej szacie, stał na czele, trzymając w dłoni nową, glinianą trąbkę.
Profesor Kowalski, wciąż pod wpływem leków, ale świadomy, co go czeka, został przetransportowany pod eskortą. Pobrano od niego symboliczną próbkę krwi, którą Wyrzykowski zmieszał z esencją z buteleczki. Tablica Molocha, gotowa do aktywacji, czekała w rękach Sikorskiego.
Rytuał zaczął się na nowo. Niskie, monotonne śpiewy wypełniały powietrze. Dębski uniósł trąbkę. — Nadszedł czas! – krzyknął, a jego głos niósł się echem po wyrobisku. – Krew Niewinnych Dzieci została złożona! Teraz krew Ostatniej Ofiary, profesora Kowalskiego, otworzy bramy!
W tym momencie Sikorski wydał rozkaz: — Teraz!
Funkcjonariusze ruszyli. Lecz zanim doszli, Dębski przyłożył trąbkę do ust i wydobył z niej ten sam, gardłowy, pierwotny dźwięk – Głos Azazela. Z dna dziury buchnął słup czarnego dymu, gęstszego i mroczniejszego niż poprzednio. W powietrzu czuć było smród siarki i rozkładu.
Sikorski, nie zważając na panikę wśród kultystów, rzucił się do przodu. Dębski, zdezorientowany, obrócił się. Sikorski w ostatniej chwili zdążył położyć tablicę Molocha na ziemi, tuż przed nim. Wyrzykowski, który biegł tuż za nim, wykrzyknął ostatnią inkantację, a Sikorski, trzymając buteleczkę z krwią Kowalskiego i esencją ziół, wylał jej zawartość na centralny symbol tablicy.
W tym samym momencie, gdy Dębski, z wściekłością w oczach, rzucił się na Sikorskiego, coś się stało. Czarne smugi dymu, które wyłaniały się z dziury, nagle zawróciły. Nie wciągały się z powrotem do otchłani, lecz zaczęły wirować wokół Dębskiego i najbliższych mu kultystów. To nie był już zapach siarki. To był zapach spalonej nienawiści.
Rektor Dębski krzyknął. Nie był to krzyk fanatyka, lecz krzyk śmiertelnego przerażenia. Jego ciało zaczęło się wyginać w nienaturalnych pozach, a jego skóra poczerniała, jakby spalał go niewidzialny ogień. Smugi dymu wessały go całkowicie, a wraz z nim zniknęli jego najbliżsi wyznawcy. Gliniane figurki w rękach reszty kultystów rozpadły się w proch.
Dziura na dnie wyrobiska zasyczała i zamilkła. Słup dymu zniknął. Ziemia przestała drżeć. Powietrze, choć wciąż zimne, było czyste. Moloch, Wielki Pożeracz, został uśpiony. Związany własną nienawiścią, która odbiła się od tablicy i uderzyła w tych, którzy próbowali go przywołać.
Majchrzak, blady jak ściana, patrzył na to, co się stało. Z reszty kultystów uleciało całe szaleństwo. Byli tylko przerażonymi ludźmi, którzy nie rozumieli, co właśnie przeżyli.
Sikorski podniósł tablicę Molocha. Była teraz gorąca, a wyryte na niej symbole jaśniały delikatnym, złotawym blaskiem. Po chwili blask zgasł, a kamień stał się zwykłym kamieniem. Klątwa została zdjęta. Moloch był uśpiony.
Rozdział 11: Dziedzictwo Krwi
Tydzień później. Profesor Stanisław Kowalski odzyskiwał równowagę. Zeznał wszystko. Jak Dębski, początkowo kolega po fachu, zwabił go do kultu. Jak przez lata zmuszał go do tłumaczenia pradawnych tekstów i lokalizowania miejsc rytuałów. Jak Maria, jego żona, odkryła prawdziwą naturę Molocha i znalazła tablicę, ukrywając ją w Wołowcu, nim sama zniknęła w tajemniczych okolicznościach. I jak Weronika, szukając ojca, przypadkowo trafiła na ślad kultu i została brutalnie zamordowana, by nie ujawniła prawdy.
Sikorski stał nad grobem Weroniki. Obok niego, stał osłabiony profesor Kowalski. Pogrzeb był skromny. Brakowało tylko jednego elementu – Marii. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.
Sikorski wiedział, że Dębskiego i jego kultu nigdy nie znajdą w oficjalnych aktach. Zostali pochłonięci przez to, co sami chcieli przywołać. Policja ogłosiła to jako zbrodnię na tle rytualnym, ale bez szczegółów. Prawda o Molochu i Azazelu pozostała ukryta.
Profesor Kowalski, blady, ale z odzyskanym błyskiem w oku, wręczył Sikorskiemu stary, zardzewiały klucz, który znaleźli w biurze. — To Marii – powiedział cicho. – Klucz do jej pracowni. Tam są wszystkie jej notatki. Wszystko, co odkryła. Ona była mądrzejsza ode mnie. Wiedziała, jak to zakończyć.
Sikorski zabrał klucz. Spojrzał na Kowalskiego. — Profesorze, pańska żona… ona żyje? Kowalski pokręcił głową. — Nie wiem. Ale wierzę, że ona... ona znalazła spokój. Może w jakiś sposób, ona też była częścią tego planu. Planu, by zakończyć tę linię.
Sikorski opuścił cmentarz. Sprawa Weroniki była zamknięta, ale jej cień pozostał. Zło zostało uśpione, ale on wiedział, że ludzka natura, podatna na fanatyzm i ciemność, zawsze znajdzie sposób, by obudzić demony.
Teraz, gdy skończyła się walka z Molochem, Sikorski miał nową misję. Klucz do pracowni Marii Kowalskiej. Kobiety, która poznała prawdę o pradawnym złu i próbowała je powstrzymać. Kobiety, której historia, pełna odwagi i poświęcenia, czekała na odkrycie w Bieszczadach. To było jego dziedzictwo. Dziedzictwo krwi, prawdy i walki z cieniem, który nigdy nie spał wiecznie.
KONIEC.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania