Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Cień naszych win

Spłoszone ptaki poderwały się do lotu. Zataczały na niebie kręgi, jakby świadomie pragnęły ostrzec karawanę przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Laurell wymieniła z Zorgiem szybkie spojrzenia. Prawie niedostrzegalnie skinął głową; czerń jego oczu stała się głębsza.

Jadący obok kupiec skończył nabijać fajkę, podpalił tytoń, zaciągnął się i powoli wypuścił dym. Smużki ulatywały, niknąc na tle szarego, zasnutego chmurami nieba.

– Po ostatniej wojnie zbójów się przysporzyło jako grzybów po deszczu – powiedział. – Strach jechać, atoli mus mi było. Córkę za mąż wydaję. Kawaler jej zacny się trafił, to i posag musi być, co się zowie. Szczęście wielkie, że i was tędy droga wiodła.

Laurell machinalnie pokiwała głową. Kupiec pochylił się w jej stronę i odezwał z powagą.

– Kiedy dotrzemy do Kalteryi, sowicie was wynagrodzę, pani. Wdzięcznym wam jestem bardzo.

– Zachowaj słowa wdzięczności, aż bezpiecznie dojedziemy.

– Oj, pewnikiem nie jeno słowa to będą, oj, nie jeno.

Usta kupca praktycznie się nie zamykały. Paplał nieprzerwanie, lecz jego wzrok co rusz uciekał na boki. Laurell, skupiona się na odgłosach otoczenia, nie próbowała mu przerywać. Było zdecydowanie zbyt cicho. Oprócz jego gadaniny, skrzypienia wozów, cichych rozmów siedzących na nich ludzi oraz stukotu końskich kopyt, nie słyszała niczego.

– Żonka moja nie chciała mnie puścić – ciągnął. – Aże mi się serce krajało przy pożegnaniu. Alić wie pani, jak to jest, kiedy się dzieci ma? Dyć człek chce, żeby im się wiodło, żeby dobra dola dla nich w życiu pisana była.

Laurell mocniej zacisnęła palce na skórzanych paskach wodzy; doskonale wiedziała, jak to jest.

Kupiec westchnął, pomasował ręką kark.

– Niebawem trza nam będzie na nocleg stanąć. Miał żem nadzieję, że przed nocą dotrzemy do strumienia, atoli patrzy mi na to, że nawet przełęczy…

Laurell dostrzegła pędzące w ich stronę smugi czerni. Jedna z nich wbiła się w brzuch jadącego na przedzie ochroniarza i z mlaśnięciem wyszła plecami. Powietrze rozdarł przepełniony bólem krzyk zagłuszany rżeniem przerażonego konia.

Cień Zorga ożył. Rozpadł się na chmarę kruków, które poderwane do lotu, uderzyły w kolejne ze smug. Na moment straciły formę. Czerń kotłowała się, aż na powrót przybrała kształt ptaków; większych i bardziej materialnych.

Laurell odetchnęła. Cień jej towarzysza, utkany na tylu polach bitew, był jednym z najpotężniejszych, z którymi się spotkała.

Zerknęła w stronę kupca, kiedy dostrzegła jadącego przy nim woźnicę.

Zamarła.

Mężczyzna nadaremnie wbijał palce w zaciskający się na szyi, ciemny, na pozór niematerialny sznur. Twarz siniała, w nabiegłych krwią oczach widniało przerażenie.

Kolejny przywoływacz? Niemożliwe.

Laurell złożyła dłonie, przymknęła powieki.

– Przybądź, światłości, przegoń mrok – wypowiedziała pospiesznie.

Nie miała czasu na dłuższą inkantację. Rozsunęła dłonie. Przez zamknięte powieki przebijał się blask narastającej pomiędzy palcami mocy.

– Zorg! – krzyknęła, aby zdążył wycofać cień.

Gwałtownym ruchem wyrzuciła ręce w górę. Błysnęło. Otworzywszy oczy, wciąż widziała powidoki. Przerażone konie stawały dęba i rżały, ludzie mrugali oślepieni światłem. Woźnica kaszlał. Trzymał się za obolałą szyję, ale na jego twarz wracały kolory.

Laurell obejrzała się na Zorga i zawołała:

– Jest ich więcej!

W oczach towarzysza odmalowało się niedowierzanie. W pełni podzielała to uczucie. Tylko garstka przywoływaczy nie popadała w obłęd w wyniku przebudzenia cienia. Po wojnie ich liczba drastycznie spadła. A teraz natknęli się aż na dwóch.

Cień Zorga ponownie wydłużył się i rozpadł na stado kruków. Aby dopaść wrogich przywoławczy, póki pozostawali osłabieni blaskiem, mężczyzna ruszył w zarośla. Nie pokonał nawet połowy drogi, kiedy wypadli z nich ludzie uzbrojeni w siekiery, miecze i nabite ćwiekami pałki.

Czarne ptaki śmignęły w ich stronę. Utkanymi z mroku szponami szarpały ciała; dziobami wydzierały oczy. Bandyci próbowali się bronić, lecz bezskutecznie. Pałki i miecze przenikały przez widmowe kruki jak przez dym. Ludzie kupca z krzykiem przyłączyli się do walki.

Laurell ściągnęła wodze, osadzając w miejscu wierzgającego wierzchowca. Rozglądała się na boki. Choć błysk osłabił skrywających się w gąszczu przywoływaczy, nadal pozostawali śmiertelnie niebezpieczni.

Pewna, że zaatakują, powoli wymawiała słowa inkantacji.

– Światłości, wypal mrok w sercach naszych wrogów…

Zorg musiał myśleć podobnie, bo jego kruki oderwały się od walczących i pomknęły na poszukiwanie wrogów. W następnej chwili jęknął, łapiąc się za skronie. Cień powrócił mu do stóp.

Z zarośli wystrzelił mrok.

– …chroń nas w walce ze złem! – wykrzyknęła, kończąc ostatnie słowa zaklęcia.

Rozbłysk przegonił ciemność, na powrót spłoszył konie i oślepił ludzi.

Laurell starła perlący się na czole pot; serce tłukło jej się w piersi. Cień, który właśnie rozproszyła, był silny. Przywoływacze nie powinni tak szybko się zregenerować. Coś było nie tak. Ptaki Zorga znów poderwały się z ziemi, lecz nie zdążyły zaatakować.

Pociemniało.

Niebo przysłoniły mroczne, wirujące ostrza. Siekiery, kosy, sierpy, noże. Część z nich zatrzymała się na chmarze ptaków, część runęła w dół szybciej, niż Laurell zdołała wymówić zaklęcie. W powietrzu zawisła czerwona mgiełka, aby w następnej chwili zamienić się w rozbryzgi krwi.

Ścięta głowa kupca z plaśnięciem zsunęła się z nabiegającej szkarłatem szyi. Zaraz za nią zwaliło się ciało.

Laurell dostrzegła kątem oka ruch. Krzyknęła i odruchowo zasłoniła się ramieniem. Przed jej twarzą śmignęło coś czarnego. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to kruk. Ptak zderzył się z pędzącym w jej stronę, widmowym ostrzem. Opuściwszy rękę, dostrzegła ściągniętą twarz Zorga.

– Uważaj! – zawołał.

Skinęła głową i zaczęła pospiesznie przywoływać moc.

– Światłości, chroń nas w mroku, nie daj zginąć. Spopiel zastępy tych, którzy kroczą w ciemnościach. Zorg!

Nie wiedziała, czy zdążył wycofać kruki. Energia, wyrwawszy się z jej ciała rozbłyskiem światła, pozostawiła po sobie narastające zmęczenie.

Choć ziemia była mokra od krwi i usłana ciałami, część ochrony wciąż jeszcze żyła. Z jednego z okrytych wozów rozległ się zdławiony szloch.

Laurell rozpoczęła kolejną inkantację, oceniając wrogów. Z dwudziestu. Proste, znoszone kubraki, kiepskie uzbrojenie. Nie wyglądali na wojowników, raczej na chłopów lub drwali. Nagle stężała. W pierwszej chwili nie była pewna, co zwróciło jej uwagę. Zaraz jednak przyszło zrozumienie, a wraz z nim zimny, nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Napastnicy nie atakowali kierowani nienawiścią ani żądzą mordu. Ich twarze wyrażały jedynie pełną nabożnego uniesienia gorliwość.

Przegapiła moment, w którym pojawił się nowy cień; bezkształtny i ciężki niczym cmentarna ziemia. Spadł na nich, odbierając oddech, więżąc umysł w szaleństwie przerażenia.

Laurell chciała kopać, zdzierając palce do krwi, walczyć o ostatni oddech…

Spokój!

Jedynie surowe szkolenie i lata doświadczeń pozwoliły jej racjonalnie myśleć. Dostała się we władanie cienia człowieka, który uśmiercał ofiary, zakopując je żywcem. Ona nie była jedną z nich!

– Światłości, która tworzysz i chronisz życie, nie pozwól nam zginąć.

Moc wzbierała w niej niechętnie, opieszale. Rozbłysk nie zdołał w pełni przegonić ciemności.

– Jest ich czterech! – krzyknęła w stronę Zorga. – Czterech przywoływaczy!!!

Cieniste ptaki znów zerwały się do lotu, lecz zanim zdołały dopaść napastników, zniknęły w gęstniejącym na nowo, grobowym mroku.

– Światłości, prowadź nas pośród nocy, odganiaj zło, nie pozwól zbłądzić.

Laurell uwolniła tyle błysku, ile tylko zdołała; skronie zaćmiły bólem. Cienie rozwiały się, lecz nie zniknęły zupełnie. Wciąż kłębiły się pośród zarośli.

– Zorg! – zawołała.

Nie odpowiedział. Siedział w siodle wyprostowany i napięty jak struna. Gdy obrócił do niej głowę, głośno wypuściła powietrze. Całe jego oczy pokrywała czerń, prześwitujące przez skórę naczynia krwionośne pociemniały. Z twarzy o ostrych rysach wciąż jednak wyzierała duma.

Poruszył wargami, układając je w jedno słowo.

Uciekaj.

Z jego ciała uniósł się czarny dym. Zorg wyzwolił cały swój cień; cień grzechów, które popełnił. Smród gnijących ciał wdarł się w nozdrza, do uszu doleciały jęki konających oraz krakanie padlinożernych ptaków.

Popędziła konia, nie oglądała się za siebie. Kopyta uderzały o grunt, po bokach migały krzaki. Narastający za plecami mrok pochłonął ludzi i zwierzęta, przysłonił linię horyzontu.

 

*

 

Gnała konia, aż jego chrapy i szyję pokryła lepka, biała piana. Laurell zwolniła dopiero, gdy górskie krzewy przeszły w rzadki las, a szlak rozszerzył się i przestał wić pomiędzy głazami. Obejrzała się za siebie – nikt jej nie gonił. Wokół panowała cisza. Odgłosy walki dawno już umilkły, a gęstniejąca z wolna wieczorna mgła dodatkowo tłumiła dźwięki. Wkrótce miała zapaść noc.

Strażniczka wprowadziła konia pomiędzy skarlałe drzewa o pniach poczerniałych od dawnej pożogi. Rozkulbaczywszy go, upewniła się, że wciąż ma przy sobie listy dla komendanta przygranicznej warowni kaltaryjskiej białej straży. Otuliła się derką i ułożyła głowę na jukach. Nawet nie próbowała rozpalać ogniska. Spała krótko i niespokojnie, a gdy tylko pozwoliła na to szarość poranka, Laurell znów ruszyła w drogę.

Wyjechała na otwarty teren, na którym czerwieniły się lilie; podkute kopyta miażdżyły ich płatki koloru krwi. Znała to miejsce. Z trudem rozpoznała usypane w pośpiechu kurhany, na których teraz bujnie rozrastała się dzika roślinność. Laurell poprawiła kaptur płaszcza, chroniąc się przed niespokojnymi porywami wiatru. Zmęczenie potęgowało przeszywający ją chłód.

Jechała, starając się przegonić powracające wspomnienia. Wydawało jej się, że wciąż słyszy dalekie echa toczonej tu niegdyś bitwy: krzyki, jęki rannych oraz huk zderzającej się stali.

Dotarła do rzeki i odnalazła odbudowany niedawno most. Świeże bale zadudniły pod kopytami. Po przeciwnej stronie na rozłożystym drzewie zwisał z gałęzi stary, przecięty sznur. W przygranicznych terenach ślady wojny wciąż jeszcze nie zdołały się zabliźnić.

Znów popędziła konia, niczym we śnie podążając szlakiem, który pamiętała sprzed lat. Otrzeźwił ją dopiero widok zwalistej wieży i nieprzystępnych murów niemal zlewających się z nisko wiszącymi, jesiennymi chmurami.

Znajdowała się na ziemiach Kaltaryi, z którą jeszcze niedawno jej kraj toczył wojnę. I była sama.

Mam nadzieję, że przyjechanie tutaj nie okaże się błędem – pomyślała, zwilżając koniuszkiem języka spierzchnięte wargi.

Obecność przywoływaczy wśród grasujących na przełęczy rozbójników rodziła złowrogie przypuszczenia. Biała straż zabijała lub zmuszała do współpracy każdego, kto zdołał opanować swój cień. Dlaczego tą czwórką nikt się jeszcze nie zajął? A może wcale nie byli pozbawieni kontroli? Czyżby Kaltaryja, wbrew ustanowionym traktatom, celowo blokowała jedyny szlak handlowy z Ortą?

Laurell ściągnęła wodze. Poruszyła się w siodle niespokojnie, zwlekając z dalszą drogą.

W trakcie wojny Kaltaryja bardzo oszczędnie rozporządzała swoimi przywoływaczami. Dlaczego teraz miałaby wysyłać aż czterech z nich, skoro do zamknięcia szlaku wystarczyłby oddział żołnierzy? Kim więc byli? Przed oczami stanęły jej pełne uniesienia twarze atakujących. Jednego była pewna – na tych ziemiach działo się coś dziwnego.

Koń machnął łbem. Pogładziła go po szyi, po czym ruszyła stępem w kierunku okutej żelazem bramy. Zeskoczyła z siodła, załomotała. Ktoś uchylił lufcik i odezwał się nieprzyjemnym głosem.

– Czego tu?

Laurell, zmęczona i brudna, z płaszczem poszarpanym przez mijane w galopie gałęzie, nie winiła wartownika za pełen niechęci ton. Wysunęła przed siebie dłoń; pomiędzy palcami zatańczyły ogniki.

– Niechaj Światłość chroni twe drogi przed gęstniejącym cieniem – wyrecytowała formułę, którą pozdrawiali się biali strażnicy we wszystkich krajach starego cesarstwa.

– Niechaj bezpiecznie doprowadzi do celu wędrówki.

Zgrzytnął przekręcany klucz, zaskrzypiały zawiasy. Wrota uchyliły się, ukazując czterech, uzbrojonych w halabardy wartowników. Laurell wkroczyła na dziedziniec, potoczyła wokół szybkim spojrzeniem. Oprócz trzymających straż żołnierzy nie zauważyła nikogo. W warowni panowała martwota i cisza, pod wysokimi murami zalegały cienie.

Łoskot zamykanych wrót odbił się echem od grubo ciosanych kamieni. Jeden z wartowników chwycił wodze jej konia, drugi dał znak, by poszła za nim. Wprowadził ją do głównego budynku. Przemierzali mroczne korytarze, nie spotykając nikogo – warownia sprawiała wrażenie opustoszałej.

Żołnierz zatrzymał się wreszcie i zapukał, a gdy rozległ się niewyraźny głos, wszedł do środka. Laurell postąpiła za nim. Przywitały ją zapachy starych ksiąg i ciepło kominka. W rogu pokoju, za drewnianym biurkiem siedział siwiejący mężczyzna. Przetarł oczy gestem typowym dla kogoś, kto nadwyręża je wielogodzinnym czytaniem, i popatrzył na nią z zaciekawieniem.

Skłoniwszy się lekko, przywitała go zwyczajową formułą.

– Laurell, biała strażniczka z Orty… – dodała i zamilkła, czując nagłe ukłucie smutku.

Już nie żona ani matka. Po prostu biała strażniczka.

Przygryzła wnętrze policzka, aby przegonić stare demony. Pomogło.

– Przesyłam pozdrowienia od komendanta Trevina wraz z zapewnieniami o chęci kontynuowania dawnej współpracy.

Wyciągnęła pognieciony w drodze list. Mężczyzna przyjął go, złamał pieczęć, przeczytał. Po chwili uniósł wzrok i odprawił wartownika. Wskazał Laurell jeden z dwóch foteli ustawionych blisko ognia. Usiadła z ulgą, a on poszedł w jej ślady.

– Witaj, pani. Darkain, komendant tej warowni – przedstawił się. Jego pobrużdżona twarz wyrażała spokój, lecz oczy, czyste i zimne jak woda w górskim strumieniu, patrzyły uważnie. – Przybyłaś do nas sama… Jak przebiegła podróż?

– Niestety niezbyt pomyślnie. – Laurell opowiedziała zwięźle o walce na przełęczy, obcych przywoływaczach oraz poświęceniu Zorga. – Jestem zmuszona prosić was o pomoc.

Darkain nie opowiadał. Skrzyżowawszy ramiona na piersi, zmierzył ją wzrokiem. Ciszę w pomieszczeniu zakłócał jedynie szum palących się szczap.

Laurell poruszyła się niespokojnie.

– Wiecie coś na temat tamtych przywoływaczy? – zapytała, nie wytrzymując przeciągającego się milczenia.

– Nie.

– To wydarzyło się dwa dni drogi stąd!

– Zapewne nikt dotąd nie przeżył, aby nam o nich opowiedzieć.

– Biała straż nie patroluje przełęczy?

– Pilnowanie granicy należy do zadań wojska.

– Poskramianie przywoływaczy należy do zadań straży. Przeżyłam i mogłam wam o tym opowiedzieć, jednak odcięta od Orty nie będę w stanie rozprawić się z nimi sama. Czy mogę liczyć na wasze wsparcie?

Oczy komendanta stały się jeszcze zimniejsze niż wcześniej. Spięła się pod ich spojrzeniem, ale nie zamierzała odpuszczać.

– Przywoływacze cienia to zbrodniarze dysponujący zabójczą mocą. Będą siali terror, niszcząc wszystko i mordując tych, którzy staną na ich drodze. I będą to robić dopóty, dopóki im na to pozwolimy. Tu nie chodzi jedynie o bezpieczny szlak handlowy, lecz o życie ludzi. O bezpieczeństwo całych wiosek.

– Naprawdę nie musisz mi wykładać czegoś, z czego doskonale zdaję sobie sprawę, strażniczko z Orty.

Zachowujesz się, jakbyś tego nie wiedział.

– Było ich aż czterech. Nie możemy tego tak zostawić.

– Zgadzam się.

Laurell miała ochotę wstać i nim potrząsnąć. Wzięła głębszy oddech, próbując opanować emocje.

– Mogę więc liczyć na waszą pomoc? – zapytała ponownie.

Komendant westchnął, a jego spojrzenie złagodniało.

– Musisz zrozumieć naszą sytuację. Wszyscy strażnicy mają już przydzielone zadania i nie będą w stanie ci pomóc.

– Przecież kogoś musicie mieć.

– Może mamy.

Laurell rozprostowała palce i powoli zacisnęła je w pięść. Z trudem zachowała opanowany głos.

– To jest ważne!

Darkain odchylił się w fotelu i utkwił w niej wzrok.

– Mamy wolnego przywoływacza – powiedział w końcu. – Jeden człowiek. Wątpię, czy dacie sobie radę we dwójkę. Nie chcę posyłać was na śmierć.

Laurell rozciągnęła usta w drapieżnym uśmiechu.

– Tym razem nie damy się zaskoczyć. Zgnieciemy ich jednego po drugim. Nawet nie będą wiedzieli, co ich zabiło.

Przyglądał jej się przez chwilę, po czym skinął głową. Wstał, dając jej znak, aby podążyła za nim. Prowadził ją krętymi schodami w górę wieży i pchnął znajdujące się na jej szczycie drzwi. Weszli do ponurego, niemal pustego pomieszczenia, na którego wyposażenie składały się jedynie zbite z desek łóżko, skrzynia i niewielki stół z jednym krzesłem. Laurell dostrzegła siedzącego na parapecie okna mężczyznę. W jego potarganych, czarnych włosach, pomimo młodego wieku, przebłyskiwały siwe pasemka; wąskie wargi układały się w upiorny, szyderczy uśmiech. Dopiero podchodząc bliżej, zorientowała się, że ów grymas był w rzeczywistości blizną rozciągającą się od kącika warg do niemal połowy policzka.

Ze zdziwieniem rozpoznała w jego twarzy rysy charakterystyczne dla członków wszystkich wysokich rodów rządzących niegdyś Kaltaryją. Niewielu z nich przetrwało. Ich przodkowie wywodzili się z prastarej rasy zamieszkującej te ziemie wieki temu. Z dumą twierdzili, że odziedziczyli po niej siłę i mądrość, lecz powszechnie mówiono, że były to raczej pycha i okrucieństwo. Niestety krwawa rzeź, która rozpętała się prawie dwie dekady temu, jasno pokazała, że tym samym kierowali się również rebelianci. Po przewrocie władza przechodziła z rąk do rąk, aż obecny król złapał ją mocno i już jej nie wypuścił.

Przywoływacz przyglądał im się beznamiętnie. Nie podniósł się, nie ukłonił, nie przywitał. Laurell zerknęła na komendanta; jego oczy także nie zdradzały żadnych emocji. Serce zabiło jej szybciej, mięśnie stężały. A jeśli obaj doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co działo się na przełęczy? Wtedy stałaby się dla nich niewygodnym świadkiem. Choć żołądek zwinął się w nieprzyjemny węzeł, dołożyła starań, aby niczego po sobie nie pokazać.

– Karidan – odezwał się komendant – będziesz towarzyszył Laurell z Orty w jej zadaniu. Wyruszacie o świcie.

Lekkie przechylenie głowy było jedyną odpowiedzią, jaką od niego otrzymali.

Kiedy wyszli na korytarz, Darkain chwycił ją za dłoń. Laurell spięła się, ale zanim zdążyła wyszarpnąć rękę, komendant wsunął coś w jej palce. Otworzyła je i westchnęła głośno, mimowolnie rozchylając usta. Trzymała w dłoni flakonik z ciemnego szkła, przez które przeświecało delikatne światło. Spoglądała z niedowierzaniem na łzy bogów – cudowną substancję, której zdobycie wymagało dobrowolnej, ludzkiej ofiary. Ze względu na swoją rzadkość oraz cudowne właściwości lecznicze łzy osiągały zawrotne ceny. Wśród białych magów były jednak pożądane z zupełnie innego powodu – potrafiły zwielokrotnić ich moc, nieraz decydując o przetrwaniu.

Laurell zamknęła usta. Przestała rozumieć, co się tutaj działo. Czyżby jej wcześniejsze podejrzenia miały okazać się fałszywe?

– Nie mogę tego przyjąć – powiedziała.

Na twarzy Darkaina pojawił się pozbawiony wesołości uśmiech.

– W takim razie oddasz mi, jeśli nie okażą się potrzebne.

 

*

 

Laurell opuszczała warownię targana sprzecznymi uczuciami. Choć Darkain udzielił jej pomocy, nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że coś przed nią ukrywał. Zerknęła na towarzyszącego jej przywoływacza. Uparcie Milczał, uparcie wbijając wzrok w wijącą się przed nimi drogę. Przez chwilę zastanawiała się, kim wcześniej był i jak powstał jego cień.

Wiatr zaczął się wzmagać. Jeden z silniejszych podmuchów niemal zerwał jej z głowy kaptur płaszcza. Przytrzymała go, zduszając westchnienie. Wyglądało na to, że spędzą wiele dni w lesie, tropiąc i likwidując członków szajki, a jesienne noce stawały się coraz zimniejsze. Na szczęście wciąż jeszcze nie nadeszły deszcze.

Jechali cały dzień; czasem przystawali jedynie, by napoić konie. Zatrzymali się na nocleg, gdy gęstniejący mrok uniemożliwił dalszą jazdę. Po wieczornym posiłku, kiedy odpoczywali razem przy ognisku, przywoływacz po raz pierwszy się odezwał.

– Laurell z Orty… – powiedział, omijając zwyczajowe „mistrzyni”. – Wyjaśnisz mi, co tutaj robimy, Laurello z Orty?

Jego głos był cichy, lecz głęboki i wibrujący. Spojrzenie czarnych oczu, charakterystycznych dla przywoływaczy, nasuwało na myśl szykującego się do ataku węża. Laurell wytrzymała je bez trudu. Spędziła prawie dziesięć lat u boku Zorga, nie bez powodu zwanego krwawym generałem, więc ten młodzik nie był w stanie wywołać w niej niepokoju. Co najwyżej niechęć.

– Muszę oczyścić przełęcz z grasujących tam bandytów – wyjaśniła. Nie zdziwiło ją, że nie został wcześniej wprowadzony w szczegóły zadania. W końcu był jedynie narzędziem. – Pomożesz mi.

– Nie wyruszyłaś z Orty sama… – zawiesił głos.

– Nie, nie wyruszyłam. Na granicy natknęliśmy się na czterech przywoływaczy cienia.

Drgnął, lecz jego twarz pozostała niewzruszona. Laurell wrzuciła do ognia patyk i przyglądała się, jak płonie.

– Towarzyszący mi przywoływacz osłonił mój odwrót – powiedziała.

– Zostawiłaś go.

Zmierzyła Kalteryjczyka ciężkim spojrzeniem. Miał w sobie coś irytującego, a wrażenie to jeszcze potęgował zniekształcony kącik ust, nadający im szyderczy wyraz.

– A ty – zapytała – dlaczego jesteś sam? Co się stało z twoim mistrzem?

– Zabiłem go.

Ledwo dostrzegalnie rozszerzyła oczy, lecz musiał to zauważyć, bo zaśmiał się ironicznie.

– Staruch ci nie powiedział? To do niego podobne.

Nie, niczego mi nie powiedział. W kieszeni zaciążył jej flakonik z eliksirem.

– Bawi cię to? – zapytała.

Karidan pochylił się w jej stronę. Blask płomieni rzucał na jego twarz niespokojne cienie.

– Czy bawi? Nie, raczej intryguje. Pewnie zastanawiasz się, o czym jeszcze nie wiesz. Mylę się?

– Jak powstał twój cień?

Wyprostował się i odsunął, kryjąc twarz w mroku.

– Podpaliłem sierociniec.

Gwałtownie poderwała głowę; dłoń sama powędrowała w stronę ukrytego w bucie sztyletu. Jego słowa przywołały demony, które zawsze czaiły się na granicy świadomości Laurell, wlewając w myśli rozpacz i nienawiść. Dlaczego temu człowiekowi pozwolono żyć? Wiele się naoglądała, z wieloma zwyrodnialcami miała do czynienia, lecz wciąż wierzyła, że istniały winy, których nie wolno wybaczyć. Które można zmazać jedynie krwią.

Wbiła spojrzenie w jego twarz – gładką twarz arystokraty, a w szczególności w usta wykrzywione w szyderczym grymasie.

– Co zrobiłeś?

Wzruszył ramionami.

– To, co słyszałaś. Dom zajął się jak suchy stóg, zginęło w nim dużo sierot.

Laurell zacisnęła szczęki. Gniew narastał w niej, próbując przejąć kontrolę nad rozsądkiem.

– Dlaczego?

Znów wzruszenie ramion.

– Takich jak wy powinno się zabijać jak wściekłe psy – wycedziła.

– Być może, ale biała straż tego nie robi. Wykorzystujecie nas, przymykając oko na to, czego się dopuściliśmy. – Zmierzył ją drwiącym spojrzeniem; czarne oczy błyszczały nieludzko w blasku ognia. – Czy to nie czyni was wspólnikami?

– Nie. Nie czyni. Używamy przywoływaczy, żeby niszczyć jeszcze gorsze zło. Żeby chronić niewinnych.

– Nikt nie jest niewinny.

– Dzieci są.

– Jesteś tego pewna? Żaden wyrostek nigdy cię nie okradł?

– Dzieci nie wybierają zła, bo jest złem. Robią to, co muszą, aby przetrwać.

Przywoływacz lekko przechylił głowę, z wykrzywionymi blizną wargami wydawał się kpić z Laurell.

– Jesteś pewna, że chodzi tylko o przetrwanie? Załóżmy jednak, że masz rację. A jeśli dziecko posunie się do zabójstwa, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo? Czy wtedy staje się złe?

– Nie, jeśli działało w samoobronie.

– A jeśli zadziałało z wyprzedzeniem? Ze strachu? Czy nadal pozostaje niewinne?

– Jeśli bało się o swoje życie.

– Czy każdy z nas się o nie nie boi? Czy nie naturalną jest próba podporządkowania otoczenia, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo? Czy ty też nie dopuszczałaś się zabójstw, chroniąc siebie i innych? A może… – na chwilę zawiesił głos, uważnie się jej przypatrując. – A może kierowana strachem porzuciłaś kogoś, skazując go tym samym na śmierć?

Jego słowa trafiły w najczulszy punkt. W uszach wibrował jej krzyk, którego nie potrafiła zapomnieć, który powracał do niej nocami. Jej ręka wystrzeliła w przód. W nastałej nagle ciszy rozległ się odgłos uderzenia. Zamarli, oboje zaskoczeni tym, co Laurell właśnie zrobiła. Po chwili opuściła dłoń i zacisnęła ją w pięść.

– Nie próbuj domorosłym filozofowaniem usprawiedliwiać zbrodni, której nie da się usprawiedliwić. Ani wybaczyć.

Karidan obserwował ją z nieokreślonym wyrazem twarzy; dziwnym i niepokojącym jednocześnie. Wysunął koniuszek języka i wolnym ruchem zlizał krew z pękniętej wargi.

– Wiedziałem – powiedział z nutą satysfakcji. – Wiedziałem, że też masz w sobie mrok.

Zacisnęła szczęki, próbując zapanować nad gniewem. Wokół jej palców zatańczyły jasne ogniki.

Znów pochylił się w jej stronę, zwęził oczy.

– Możesz to zrobić. Możesz mnie zabić. Jesteśmy tutaj sami, nikt się nie dowie – powiedział. – No dalej! Przecież tego właśnie chcesz!

Chłodny wiatr zatrząsł gałęziami drzew, strącił martwy, jesienny liść. Ognisko, do którego żadne z nich nie dorzuciło, zaczynało przygasać. Naprawdę tego chciała? Zapłaty w krwi? Przywołane iskierki wciąż przeskakiwały między palcami, wirując w gniewnym tańcu.

– Zawsze możesz powiedzieć, że znów spotkałaś tych czterech przywoływaczy. – Uśmiechnął się kpiąco. – Że osłaniałem twój odwrót.

Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. Paradoksalnie to właśnie wspomnienie Zorga pozwoliło jej nad sobą zapanować. Jak on śmiał zginąć? Tak wiele czasu potrzebowali, aby odnaleźć nić porozumienia i zacząć sobie ufać. To dzięki kompletnemu braku współczucia z jego strony oraz optymistycznemu egocentryzmowi przestała wiecznie chłostać się poczuciem winy i rozpaczą.

Był tylko zbrodniarzem, jak oni wszyscy – pomyślała, lecz jego strata bolała bardziej, niż Laurell skłonna była się do tego przyznać.

– Jesteś własnością białej straży – powiedziała zimno. – Zamierzam cię użyć do wykonania powierzonego mi zadania, a potem zwrócić.

Przekrzywił głowę w geście, który zdążyła już poznać. Zabarwiony szyderstwem uśmieszek wciąż błąkał się na jego wargach.

 

*

 

Tuż po tym, jak słońce minęło najwyższy punkt na niebie i zaczęło wędrówkę ku zachodowi, poczuli odór rozkładu. Laurell poklepała parskającego niespokojnie konia, zmusiła go, by ruszył przed siebie. Błotnista ziemia i gnijące liście tłumiły odgłosy kopyt. Wyjechawszy zza zakrętu, dostrzegli stado wron. Poderwały się do lotu, odsłaniając martwe ciało starszego mężczyzny w chłopskim przyodziewku. Zawieszono go nisko na gałęzi. Zwęglone stopy wystawały z resztek wygasłego ogniska, jelita wysypały się z rozciętego brzucha.

Laurell zatrzymała konia tuż obok i spojrzała w zastygłą twarz zmarłego, stanowiącą maskę przerażenia i udręki.

– Co za bestialstwo.

– Może ci, których tropimy, starają się doprowadzić do przebudzenia kolejnego cienia? – odezwał się przywoływacz.

– Sam powinieneś wiedzieć, że cień nie pojawia się ot tak. Że narasta przez wiele lat.

Karidan wzruszył ramionami.

– Wystarczy odnaleźć kogoś, kto ma go już w sobie.

Choć zaciągnięty głęboko na głowę kaptur skrywał mu większość twarzy, jego złośliwy uśmieszek był aż nadto wymowny. Laurell zgrzytnęła zębami. Ten gnojek coraz bardziej ją denerwował.

– Nikt nie jest w stanie przewidzieć, u kogo i za jakie czyny przebudzi się cień – stwierdziła, obracając głowę w jego stronę. – Gdyby było inaczej, biała straż mogłaby zgładzić przyszłych przywoływaczy, zanim popadną w szaleństwo i zginą, zamordowawszy wszystkich wokół siebie.

– Nie wszyscy popadamy w szaleństwo.

– Bardzo niewielu z was pozostaje przy zdrowych zmysłach. Tylko zupełny głupiec próbowałby sprowokować przebudzenie.

– A jednak miałaś przeciwko sobie aż czterech przywoływaczy.

Nie odpowiedziała. Zawróciła konia i ruszyła w stronę porzuconego nieopodal wozu. Na skraju drogi leżał martwy parobek. Odrąbano mu nogi, a on, czołgając się, pozostawiał za sobą dwie ciemne smugi. Wykrwawił się, zanim dotarł do lasu.

Laurell stłumiła westchnienie i zeskoczyła z siodła. Podeszła do wozu. Dostrzegłszy kolejne zwłoki, wzdrygnęła się mimowolnie. Mężczyzna w przeszywanicy wciąż dzierżył w dłoni grubą pałkę nabitą gwoździami. Skrzepy na jego roztrzaskanej czaszce zmieszały się z kawałkami kości i mózgu.

Spojrzała jeszcze na dno wozu, lecz niczego w nim nie znalazła. Wszystko rozkradziono, łącznie ze zwierzętami pociągowymi. Wróciła do Karidana. Przywoływacz stał na skraju lasu, wpatrując się intensywnie pomiędzy drzewa. Ich gołe gałęzie splatały się gęsto, przepuszczając znikomą ilość światła. Rozległo się krakanie wrony.

– Ktoś tędy uciekał – powiedział.

– Prowadź.

Skinął głową i zagłębił się w las. Szedł wolno, niekiedy przystawał na moment. Laurell próbowała wypatrzeć ślady, którymi się kierował, lecz w zalegającej na ziemi warstwie zbutwiałych liści nie była w stanie ich dostrzec.

Po dłuższej chwili las przerzedził się, ukazując niewielką polanę i spoczywający na niej nieruchomy kształt. U stóp sękatego drzewa leżała kobieta. Obiema rękami przyciskała do piersi wątłe ciało dziewczynki; sine i martwe jak ona sama. Obie umazane były zakrzepłą krwią.

Laurell zamrugała, czując napływające do oczu łzy. Przemożny smutek ścisnął jej serce.

Dlaczego nie dane mi było zginąć z moją kruszynką? Jeśli nie potrafiłam jej ochronić, nie powinnam była dopuścić, żeby umierała samotnie.

Nie wiedziała, ile tak stała, pogrążona w odrętwieniu, kiedy do rzeczywistości przywołały ją odgłosy szamotaniny i krzyk. Poderwała głowę, obejrzała się za siebie. Dostrzegła Karidana wyciągającego z zarośli wątłego, około dziesięcioletniego chłopca. Dziecko szarpało się i zapierało nogami; próbowało nawet ugryźć trzymającą je rękę.

Laurell podeszła pospiesznie i zacisnęła dłoń na przegubie przywoływacza.

– Przestań, co robisz?

Karidan wzruszył ramionami.

– Ukrywał się tutaj.

Rzuciła mu gniewne spojrzenie i przykucnęła przed dzieckiem.

– Już dobrze, już nic ci nie grozi – powiedziała.

Chłopiec przeskakiwał wzrokiem pomiędzy nią, Karidanem a leżącymi nieopodal ciałami. Szczupłą twarzyczkę miał umorusaną ziemią, w potargane włosy wplątały się gałązki i mech. Chociaż proste, chłopskie ubranie było w kilku miejscach ubrudzone krwią, wyglądało na to, że mały nie odniósł żadnej rany. W końcu uspokoił się trochę i pokiwał głową.

Laurell spróbowała uśmiechem dodać mu otuchy.

– Powiesz nam, kto na was napadł?

– Źli ludzie. – Zduszony głos był niewiele głośniejszy od szeptu.

– Naprawdę? – zakpił przywoływacz.

Laurell odwróciła głowę i przygwoździła go wściekłym spojrzeniem. Znów wzruszył ramionami.

Jej twarz złagodniała, gdy Laurell ponownie skupiła się na dziecku.

– Mów dalej, proszę.

Chłopiec zadrżał. Otworzył usta, zamknął je, przełknął ślinę. W końcu zaczął mówić.

– Napadli na nas, kiedy na targ jechalim. Tatko próbował nas wyzuć z obieży, wtedyśmy z matulą uciekli, ale zara nas dopadli.

Karidan zmrużył oczy.

– Ilu było tych złych ludzi? Ty z mamą i siostrą zwyczajnie uciekliście im do lasu?

Chłopiec skulił się i pociągnął nosem.

– Kiedy poczęli tatkowi… – jego głos załamał się, po policzkach pociekły łzy.

Laurell przyciągnęła go i przytuliła.

– Pomożemy ci. Nie zostaniesz w tym lesie sam – zapewniła, po czym zatopiła twarz w jego czuprynie.

Zacisnęła szczęki, gdy za jej plecami rozległo się prychnięcie przywoływacza. Chłopiec trwał chwilę nieruchomo, napięty niczym naciągnięta cięciwa. W końcu odsunął się o krok, niepewnie pokiwał głową. Laurell poczochrała mu włosy, po czym wstała i odciągnęła Karidana na bok.

– O co ci chodzi? Tak bardzo nienawidzisz dzieci, że musisz go dręczyć? Nad szczątkami własnej rodziny?

Wzruszył ramionami.

– Też byłem takim dzieciakiem jak on, kiedy przebudziłem swój cień. Zrobili mi to – wskazał na rozciętą wargę – więc postanowiłem ich spalić.

Spojrzała na niego zaskoczona, jednak widok jego kpiącego uśmieszku na nowo rozpalił gniew.

– Zostaw chłopca w spokoju!

Odwróciła się od niego i ruszyła w kierunku dziecka. Chłopiec kucał, kiwając się na piętach i obejmując chude kolana. Usiadła przed nim w taki sposób, aby zasłonić sobą ciała.

– Skąd pochodzisz? Posiadasz jakichś krewnych, do których możemy cię zaprowadzić?

Mały uniósł głowę. Przygryzł wargę, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiał. Jego wzrok uciekł w stronę przywoływacza. Minęła chwila, zanim odpowiedział.

– Jest sioło w lesie… Wuja tam mam.

– Będziesz umiał nas zaprowadzić?

– Tak mi się zda.

Kiedy wrócili do koni, cienie zaczynały się już wydłużać i gęstnieć. Z ziemi podniosła się mgła. Przywoływacz pierwszy wskoczył na siodło. Zaskoczył Laurell, gdy wyciągnął rękę w kierunku chłopca i usadził go za sobą na koniu.

– Wiesz, w którą stronę powinniśmy jechać? – zapytała.

Mały wskazał ręką szlak wiodący do przełęczy.

– Tędy, aże do dużego drzewa, potem dróżką w las.

– Mam nadzieję, że przed zimą zajedziemy – mruknął Karidan.

Zgromiła go wzrokiem, choć podzielała jego wątpliwości. Na szczęście chłopiec rzeczywiście pamiętał drogę.

Dzień właśnie się kończył, kiedy ujrzeli leśną osadę. Ostatnie promienie słońca zabarwiły czerwonym blaskiem zapadnięte strzechy chat. Wraz z wieczornymi mgłami nadawały temu miejscu mroczny klimat. Laurell popędziła zmęczonego konia. Zanim zdążyła dojechać do pierwszych zabudowań, wypadli zza nich ludzie – mężczyźni w kubrakach i przeszywanicach, uzbrojeni w pałki oraz miecze. Gwałtownie ściągnęła wodze. Strzelała wokół oczyma, gotowa uciekać, jednak skierowane w nich kusze skutecznie osadziły ją w miejscu.

Wygięła zaciśnięte wargi w marnej parodii uśmiechu, sztywno uniosła dłoń na powitanie. W tej samej chwili Karidan stęknął boleśnie i szarpnął wodze. Jego koń stanął dęba. Chłopiec zeskoczywszy zwinnie, wylądował na ugiętych nogach; przywoływacz zwalił się ciężko na ziemię.

Laurell rozszerzyła oczy. W drobnej dłoni dostrzegła ociekający krwią nóż. Szczupła twarzyczka nie wyrażała już strachu, lecz uniesienie.

– Zrobiłem to, zaciukałem je! – krzyknął chłopiec. – Jestem godzien!

Ktoś złapał ją za rękę, siłą ściągnął z siodła. Ktoś inny kopniakiem przewrócił Karidana na plecy i odpiął mu miecz. Na boku przywoływacza rosła plama krwi. Spomiędzy tłumu wyszedł człowiek w kubraku z czarnego barana i z twarzą pomalowaną na biało. Położył dłoń na głowie chłopca.

– Zrobiłeś to – przyznał. – W nocy przekonamy się, czy jesteś godzien. Czy zdołasz przebudzić swój cień.

Pozostali z mężczyzn zaczęli wiwatować, poklepywali dzieciaka po plecach. Laurell ze zgrozą zauważyła dwójkę młodzików, którzy spoglądali na nią zimno oczyma przywoływaczy.

Jak?

Pchnięta, upadła na ziemię. Człowiek w baranim kubraku podszedł i zatrzymał się tuż przed jej twarzą. Uniosła głowę. Jego oczy nie miały w sobie czerni przywoływaczy; były jasne, rybie, złe.

– Kim jesteście? – zapytał.

W jego głosie nie zabrzmiało zainteresowanie ani groźba, a obojętność, jaką okazuje się rozdeptywanemu pod butem robactwu.

– Proszę, nie krzywdź mnie…

Uśmiechnął się okrutnie.

– Z dziesięć wiosen temu może bym cię i skrzywdził. Teraz chcę od ciebie jedynie odpowiedzi.

– Pochodzę z Orty – powiedziała łamiącym się głosem, po czym zaraz zamilkła, chowając głowę w ramionach.

Przywódca bandytów pochylił się i złapał ją za brodę. Jego palce wbijały się boleśnie, kiedy unosił jej twarz. Poczuła narastający w skroniach ucisk, jakby ktoś próbował zmiażdżyć jej czaszkę.

– Tyle to sam zdążyłem wywnioskować – wysyczał. – Powiedz mi coś, czego nie wiem.

Spróbowała przytaknąć. Puścił ją i się wyprostował.

– Gdy owdowiałam, a moje jedyne dziecko umarło – zaczęła, wplatając w kłamstwo jak najwięcej prawdy – rodzina męża wyrzekła się mnie. Z domu pognała, co mi się prawnie należał. Jedynie pieniądze na drogę jakieś wręczyła i ochronę wynajęła, żebym bezpiecznie do granicy dojechała.

Nie musiała się mocno starać, aby z jej oczu popłynęły łzy. Wystarczyło pomyśleć o tych, których utraciła. Drżącą dłonią zaczęła wycierać wilgotne policzki.

Mężczyzna spoglądał na nią w milczeniu. Skuliła się pod jego wzrokiem; ból w skroniach nasilał się z każdą chwilą.

– Ten chłopiec… – zachlipała. – Dlaczego on… Przecież chciałam tylko pomóc.

Przywódca bandy uśmiechnął się z wyższością.

– Dla tych, którzy odważyli się sięgnąć po moc, ludzie są jedynie chwastami na drodze. Nie zrozumiesz tego, kobieto.

Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Pod grubą warstwą białej farby nie potrafiła rozpoznać rysów twarzy, ale ledwo wyczuwalny akcent mówił jej, że mężczyzna nie pochodził z tych stron.

– Kim wy jesteście? – wyszeptała.

– Przyszłością.

– Proszę, wypuść mnie.

Zaśmiał się szyderczo.

– Jutro pomyślę, kto się wami zajmie.

Stojący obok człowiek o pustych, bezmyślnych oczach podciągnął ją na nogi, pobieżnie przeszukał i poprowadził za dwoma innymi, wlekącymi między sobą Karidana.

Laurell, udając przerażoną i rozdygotaną, rzucała wokół szybkimi spojrzeniami. Obejścia były zaniedbane, przydomowe grządki zarastały chwastami. Za jednym z płotów dostrzegła wychudzonego psa z podkulonym ogonem. Wszystko wokół zdawało się krzyczeć, że toczące się tu dawniej życie bezpowrotnie umarło. Jej wzrok nagle padł na kwiaty. Czerwone lilie rozkwitły na środku właśnie mijanej zagrody. Laurell przeszył nieprzyjemny chłód. Te kwiaty rosły jedynie tam, gdzie przelano ludzką krew. Dużo krwi.

Zaciągnięto ich do niewielkiej szopy. Smród kurzeńca i gnijących odpadków był wyczuwalny już z daleka. Laurell wpadła do środka, silnie pchnięta w plecy. Zaraz za nią wrzucono Karidana. Drzwi zatrzasnęły się, ktoś zasunął skobel. Strażniczka przypadła do wejścia. Przyłożyła oko do szpary między deskami; szybko zapadający zmrok pozwolił jej dojrzeć jedynie zarys chaty i wychylający się zza chmur sierp księżyca. Kroki mężczyzn oddaliły się i ucichły.

Zaczęła skubać zębami wargę, powracając myślami do człowieka o białej twarzy. W trakcie rozmowy próbował na nią wpłynąć. Była tego pewna, choć o podobnych umiejętnościach wiedziała jedynie z opowieści. Czy zdołał też namieszać w głowie chłopca? Z pewnością. Nie wierzyła, żeby jakiekolwiek dziecko było zdolne do takich czynów.

„W nocy przekonamy się, czy jesteś godzien”.

Słowa wypowiedziane przez herszta bandy nie wróżyły niczego dobrego. Laurell wyciągnęła ukryty w cholewie sztylet i uśmiechnęła się krzywo. Nie pierwszy raz spotykała się z tym, że nie traktowano jej poważnie – ot, drobna, niemłoda kobieta w poszarpanym płaszczu. Podobnie było i tym razem. Przeszukujący ją bandzior nawet nie próbował udawać, że przykłada się do pracy.

Wsunęła wąskie ostrze w szparę między deskami, sprawdzając, czy zdoła podważyć nim skobel.

Za jej plecami rozległ się jęk Karidana. Odwróciła głowę. W milczeniu obserwowała, jak przywoływacz dźwignął się do siadu i oparł plecami o ścianę. Wyczarowała odrobinę światła, podeszła bliżej. Jego ściągnięta bólem twarz była mokra od potu, spod przyciśniętej do boku dłoni ciekła ciemna, gęsta krew. Laurell odsunęła jego rękę i odsłoniła ranę; nie wyglądała dobrze. Niedaleko rozcięcia przebiegały ciągnące się od brzucha aż po pierś cienkie, blade blizny. Bez trudu rozpoznała w nich znaki klątwy uniemożliwiającej przywoływaczom zaatakowanie członków białej straży. Musnęła jeden z nich i poczuła pod palcem charakterystyczne mrowienie.

– Jak?

– Mój mistrz? – dopytał.

Skinęła głową.

– Wtedy nie potrafiłem inaczej mu pomóc. – Spróbował wzruszyć ramionami, lecz zrezygnował, krzywiąc się z bólu. – Widocznie klątwa działa w zależności od intencji.

– Trzeba cię opatrzyć – stwierdziła bez przekonania.

Nie odpowiedział, jedynie na powrót przycisnął dłoń do boku. Trwali przez dłuższy moment w ciszy, aż Karidan zdecydował się ją przerwać.

– Mój cień… – mówił powoli i chrapliwie, z trudem wyrzucając z siebie słowa. – Byłem wtedy gówniarzem wściekłym na cały świat. – Przerwał i spróbował zmienić pozycję. Stęknął, a krew znów pociekła spomiędzy jego palców. – Chciałem tylko, żeby przestali mnie dręczyć – dodał ledwo słyszalnym głosem – ale nie sądziłem, że ogień tak szybko się rozprzestrzeni. Że tylu zginie.

Wstrząsnęły nim dreszcze, czarne oczy zaszkliły się łzami.

– Powinienem był po prostu odejść, ale to był jedyny dom, jaki miałem.

Zamilkł. Ona również się nie odzywała. Patrzyła na jego cierpienie, nie czując nic.

Spalił sierociniec…

Wstała i podeszła do drzwi. Wolnym ruchem sięgnęła do kieszeni ukrytej w podszewce płaszcza. Wyciągnęła z niej jaśniejący delikatnym blaskiem flakonik. W zamyśleniu przesunęła kciukiem po szkle. Mogła zażyć znajdującą się w nim substancję i wykorzystać zwielokrotnioną moc do rozprawienia się z dzikimi przywoływaczami. Mogła też wyleczyć nią Karidana. Zamknęła flakonik w dłoni. Poczucie sprawiedliwości podpowiadało jej jedno, obowiązku – coś zupełnie innego.

 

*

 

W centrum osady zgromadzili się ludzie. Dym z rozpalonego na placu ogniska niósł z sobą gryzący zapach ziół. Laurell rozpoznała wśród nich piołun i tatarak. Zmarszczyła brwi. Wiedziona złym przeczuciem zbliżyła się ostrożnie i wyciągnęła szyję. Ze zgrozą zauważyła drobną, szarpiącą się dziewczynkę, przytrzymywaną przez dwóch krzepkich mężczyzn. Przed nią, z nożem w ręku, stał chłopiec, a za jego plecami mężczyzna o białej twarzy.

– Udowodnij, że jesteś godzien! – zawołał. – Zabij siostrę i przetnij krępujące cię więzi. Przebudź cień! Stań się kimś więcej niż tylko człowiekiem!

– Kimś więcej! – wrzeszczał tłum.

Chłopiec zaczął wznosić drżącą dłoń.

– Niechaj moc mnie wyzwoli!

Dziewczynka zakwiliła z przerażenia.

Laurell również zadrżała, a jej serce zaczęło dziko tłuc się w piersi. Nie mogła dopuścić, aby ta mała istota została zamordowana, ani żeby jej brat stał się potworem. Złożyła ręce i przywołała drzemiącą w niej moc.

– Światłości, przepędź zło, wygnaj z serca cień, uratuj tych, których otoczył mrok! – Ostatnie słowo wykrzyknęła, wyrzucając w górę ręce.

Blask, jaki wyzwoliła, był potężniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Zalał cały plac, oślepił znajdujących się na nim ludzi.

Laurell zerwała się do biegu. Roztrąciła zdezorientowanych mężczyzn i pochwyciła dziewczynkę. Wszędzie wokół eksplodowały krzyki, przekleństwa, tupot nóg. Zgrzytnęła dobywana stal. Przerażone dziecko niczego nie rozumiało. Szarpało się i krzyczało, ściągając uwagę na uciekającą strażniczkę.

– Tam jest!

– Łapcie sukę!

– Światłości, zniszcz przyjaciół mroku, prowadź mnie bezpiecznie poprzez ciemność.

Błysk.

Strażniczka skręciła ostro, wpadając między zabudowania.

– Cii, malutka… – uspokajała małą.

Bezskutecznie. Dziecko, opętane przerażeniem, krzyczało bez przerwy. Laurell minęła najbliższą chatę i skręciła za kolejną, kiedy drogę zaszedł jej rosły mężczyzna z mieczem w dłoni.

– Światłości, wypal zło kryjące się w cieniach…

Zamachnął się. Uskoczyła w bok, lecz za wolno. Piekący ból przeszył ramię, pociekła krew. Dziewczynka zawyła jeszcze głośniej i szarpnęła się tak mocno, że strażniczka niemal ją wypuściła. Bandyta złożył się do ciosu.

– …wskazuj drogę poprzez noc!

Błysk.

Zanim przeciwnik odzyskał wzrok, strażniczka znów biegła. Mięśnie ramion paliły z wysiłku, rana pulsowała. Na szczęście dziecko przestało krzyczeć i jedynie kwiliło.

Wtem coś owinęło się Laurell wokół kostki i, pociągnąwszy, powaliło strażniczkę na ziemię. Dziewczynka wyswobodziła się z jej objęć i czmychnęła niczym spłoszone kocię.

Stój!

Laurell obejrzała się. Przytrzymujący ją, czarny sznur ciągnął się w stronę podchodzącego człowieka.

– Światłości, ochroń tych, którzy zwracają swe serca ku tobie, pochłoń mrok, zniszcz zło! – wykrzyknęła.

Błysk w jednej chwili przegnał cień i wniknął we władającego nim przywoływacza. Laurell nigdy wcześniej nie widziała czegoś podobnego. Ciałem mężczyzny zaczęły targać spazmy, przez skórę przebijało światło. Usta rozwarły się do krzyku, ale nie wydobył się żaden dźwięk. Wybuchła w nich jasność. Chwilę później przywoływacz zwalił się na ziemię i znieruchomiał.

Laurell patrzyła na trupa z niedowierzaniem, jednak narastające odgłosy pościgu zmusiły ją do działania. Poderwała się i pobiegła w kierunku, w którym zniknęło dziecko. Skręcała właśnie za narożnik domu, kiedy koło jej głowy śmignęły cieniste ostrza. Obejrzała się i wykrzywiła drapieżnie. Wcześniej poczułaby strach, teraz przepełniało ją poczucie siły.

– Światłości, otul mnie swym blaskiem, pomóż doczekać świtu!

Błysk, urwany krzyk i odgłos padającego ciała. Strażniczka zwolniła. Z taką mocą nie musiała uciekać. To jej należało się bać! Zabije ich za to, co zrobili mieszkańcom osady; za to, co zrobili ich dzieciom. Zemści się za Zorga i za kupca, którego nie zdołała ochronić.

Z półmroku wyłoniła się postać. Mężczyzna z twarzą pomalowaną na biało szedł niespiesznie, nie okazując lęku.

– Światłości, która rozświetla mrok, przybądź na moje wołanie.

Blask rozlał się wokół, przeganiając ciemność, rozpraszając każdy cień. Strażniczka rozkoszowała się nim. Był tak czysty i doskonały... Nikt nie mógł się mu oprzeć. Przez jedną krótką chwilę doświadczyła szczęścia, którego nie czuła już od wielu lat. Jednak gdy światło przygasło, powrócił lęk. Jej przeciwnik wciąż stał, otoczony falującą sferą ciemności. Gdy ją rozwiał, Laurell zobaczyła jego zimne, złe oczy i ociekający pogardą uśmiech.

– No proszę, wdowo z Orty. Nie doceniłem cię. A gdzie twój kolega? Już zdechł?

– Kim ty jesteś?

– Mówiłem ci, jestem przyszłością.

Wokół mężczyzny zaczęli zbierać się pozostali członkowie bandy. Pojawił się też chłopiec; w dziecięcej dłoni wciąż tkwił nóż. Patrzyli na nią i czekali. W ich spojrzeniach nie było jednak gniewu ani nienawiści, jedynie uniesienie i pełne podniecenia oczekiwanie.

– Światłości, która wypala wszelkie zło, przybądź na me wołanie, poprowadź ku zwycięstwu!

Laurell rozrzuciła dłonie, wyzwalając blask. Energia wyrwała się z jej ciała, zderzyła ze ścianą mroku. Jasność i czerń wibrowały, napierając na siebie. Dwie przeciwne moce wywoływały szalony kalejdoskop cieni. Włoski na ciele Laurell zjeżyły się, w uszach szumiało. Strażniczka przełknęła ślinę, zwilżając zaschnięte gardło. Wroga magia nie przypominała niczego, z czym się dotąd zetknęła. Była czymś zupełnie innym niż cień przywoływaczy.

Wyczuwalne wokół napięcie zelżało nagle, a walczące z sobą moce zniknęły.

– Światłości, która rozświetlasz noc… – Laurell zaczęła nową inkantację.

Wargi jej przeciwnika również się poruszały.

– Wszechpotężny Mroku, który był i który będzie, przymnóż mi mocy… – mówił.

– …blasku chroniący życie i dający nadzieję…

– …pomóż zgnieść robactwo pleniące się u stóp!

– …nie pozwól zatriumfować złu!

Jasność i mrok znów zderzyły się ze sobą, lecz i tym razem żadna ze stron nie zyskała przewagi. Strażniczka wymawiała słowa kolejnej inkantacji, gdy z ziemi podniósł się czarny, drażniący gardło opar – cień przywoływacza.

– …oświetlaj mnie i chroń! – zdołała dokończyć, zanim rozkaszlała się na dobre.

Błysk rozwiał gryzący dym. Zanim jednak Laurell odzyskała oddech, herszt dokończył nową inkantację.

– Światłości, przegoń mrok! – wykrzyknęła.

Za krótko, za mało. Błysk nie zdołał w pełni odeprzeć ciemności. Potężna siła oderwała strażniczkę od ziemi i cisnęła w ścianę pobliskiej chaty. Ból rozlał się po ciele, w uszach dzwoniło. Laurell jęknęła i uniosła głowę. Zamazujący się przed oczami obraz ukazał nadchodzącego wroga.

Kolejne zaklęcie, znów za słabe i za krótkie. Strażniczka krzyknęła. Splunęła śliną zmieszaną z krwią. Nie mogła przegrać. Nie mogła przegrać z ciemnością!

Zaczęła wymawiać słowa zaklęcia, lecz zakręciło jej się w głowie. Moc wyczerpała się szybciej, niż Laurell się tego spodziewała. Gdyby miała choć chwilę na odzyskanie siły… Jej spojrzenie padło na chłopca. Mały wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, aby dołączyć do zabawy.

– Dlaczego kazałeś mu zabić siostrę? – zapytała, przenosząc wzrok na herszta bandy. – Jak można zmuszać dziecko do czegoś takiego?

– Rodzina jedynie go ograniczała. Pokazałem mu drogę do wolności. I do mocy.

– Na co moc, gdy nie ma przy tobie nikogo?

Zaśmiał się szyderczo.

– Babskie pieprzenie. Moc jest wszystkim! Daje siłę, by wyzwolić się z nałożonych ograniczeń, z ciągłych oczekiwań. Ludzie mogliby stać się równi bogom, a wiodą życie nie lepsze od zwierząt. Jedzą, srają i chędożą. A potem umierają. Ja jedynie pokazuję im, że mają wybór. I idą za mną. Z uśmiechem zabijają krewnych, przyjaciół, sąsiadów. Wiesz czemu? Bo więzi i miłość to ułuda.

– Żadna ideologia nie popchnie dziecka do czegoś podobnego. Zawładnąłeś jego umysłem, zmusiłeś go do zła.

Pomalowana na biało twarz wykrzywiła się w grymasie pogardy i wyższości.

– Ja jedynie pomogłem mu postawić pierwsze kroki na właściwej ścieżce. To, co nazywasz złem, od dawna już w nim było.

– Jesteś szalony.

– Nie, to wy jesteście szaleni. Żyjecie jak bydło w strachu przed odrzuceniem i samotnością.

Znów złożył dłonie, gromadząc mrok. Laurell spróbowała wymówić inkantację, lecz pociemniało jej w oczach. Chciała się podnieść, lecz nie znalazła na to siły. Strach ścisnął jej gardło palcami zimnymi jak śmierć. To koniec. Skulona czekała na ostateczny cios, na idący za nim ból.

Pojawił się fetor palonych ciał. Cień wokół zgęstniał.

Karidan? Ale jak? – Laurell uniosła z nadzieją głowę, szukając wzrokiem przywoływacza.

Rozległ się krzyk, a zaraz po nim następny. Czerwone iskry pobłyskiwały w ciemności, narastał szum płomieni. Dziecięcy, pełen przerażenia płacz stawał się coraz wyraźniejszy, coraz bardziej dojmujący. Wdzierał się do umysłu Laurell, budząc najstraszniejsze wspomnienie.

Powoli wciągnęła powietrze i jeszcze wolniej je wypuściła. Skoncentrowała się na oddechu oraz biciu własnego serca, kontrolując emocje tak, jak uczono ją w białej straży.

Widmowe płomienie odgrodziły ją od czarownika, paliły stojących najbliżej ludzi. Wdzierały się do ich gardeł, do oczu; wiecznie głodne i niemożliwe do ugaszenia. Czerwone iskry podrygiwały w tańcu śmierci, w tańcu szaleństwa.

Laurell dostrzegła Karidana. Przywoływacz stał zgięty wpół, z jedną ręką przyciśniętą do boku, drugą opartą o ścianę domu. Czerń jego oczu rozlewała się żyłami, nadając mu demoniczny wygląd. Z trudem uniósł głowę i utkwił wzrok w Laurell. Były w nim żal i rozczarowanie. Nagle zwalił się na ziemię; w tej samej chwili zniknęły widmowe płomienie.

Świat wokół eksplodował mrokiem. Laurell straciła świadomość otaczającej rzeczywistości. Przez głowę przelatywały jej wspomnienia, obrazy i uczucia. Przede wszystkim uczucia. Te najgorsze. Te, do których nie chciała się przyznać: wszechogarniające poczucie winy, żałoba i ból po stracie, skażone nienawiścią tak głęboką, że ją samą napawała lękiem. I wstyd; ciężki, miażdżący, zatruwający umysł wstyd.

Przepełniające ją doznania niemal rozrywały duszę. Chciała krzyczeć, płakać, drzeć skórę paznokciami, lecz w najmniejszym stopniu nie panowała nad własnym ciałem. Wszystko zamazywało się w feerii kolorów i kakafoni dźwięków. Aż wtem rozszalałe obrazy stanęły, ukazując widok, który rozżarzonymi obcęgami wbił się w jej serce.

Patrzyła na pożar. Nieokiełznany żywioł zajął już cały dom, trawił w nim tych, których kochała. Zrobiła krok do przodu, wyciągnęła rękę i błyskawicznie ją cofnęła. Instynkt przetrwania był silniejszy niż rozdzierająca duszę rozpacz. Laurell całą sobą pragnęła wskoczyć w ten ogień; pomóc najbliższym lub zginąć, próbując. Dlaczego więc nie mogła się ruszyć?

Nie da się ich już uratować. Wróciłaś z targowiska za późno. To już niemożliwe – szeptał rozum.

Jesteś podłym tchórzem. Każda matka skoczyłaby za dzieckiem w ogień! A ty? – krzyczało serce. – To twoja wina! Gdybyś od razu wstąpiła do białej straży i nie uciekała przed obowiązkiem, gdybyś egoistycznie nie wybrała własnego szczęścia i nie zaszyła się z rodziną w tej chacie, nic z tego by się nie wydarzyło. To wszystko twoja wina!

Z hukiem zawaliła się część stropu, snop iskier wzbił się w niebo. Z wnętrza ognistego piekła rozległo się wołanie, które przeszło w świdrujący krzyk pełen niewyobrażalnego cierpienia.

– Mamo!

Laurell skoczyła w przód. Płomienie lizały jej stopy, rzuciły się łapczywie na suknię, dopadły włosów. Wycofała się pospiesznie, zawyła z udręki. Żar parzył twarz, wgryzł się w płuca.

– No dalej, suko!

– Może ją wepchniemy?

– Pojebało cię? Nie będę się zabawiać z pieczoną cipą.

Ogień szumiał i trzaskał. W huku spadającej krokwi na zawsze umilkł dziecięcy płacz. Dom zalało morze płomieni.

Niewidzialne szpony wniknęły w pierś Laurell, wyszarpnęły z niej serce, pozostawiły po sobie pustkę. Nienawiść, podsycana rozpaczą i cierpieniem, wybuchła z siłą szalejącego przed oczami pożaru. Laurell odwróciła się wolno do stojących za nią dezerterów. I wyzwoliła moc. Białą moc, której obiecała sobie nigdy nie używać.

Błysk.

Wyszarpnęła nóż pierwszemu z oślepionych mężczyzn i wbiła mu w brzuch. Krew na dłoni, skowyt bólu.

Błysk.

Płynnym ruchem przecięła gardło kolejnemu. Ciepłe krople bryzgające na twarz. Został jeszcze jeden. Zabić! Znów przyzwała moc.

Mrok.

Zniknęła spalona chata, zniknęli dezerterzy, zniknął świat. Ciemność, która zapadła, wypluła z siebie ludzką sylwetkę. Laurell otworzyła szeroko oczy. Karidan. Stał przed nią, mierząc ją spojrzeniem pełnym kipiącego gniewu.

– Osądziłaś mnie i pozwoliłaś mi umrzeć – powiedział i oderwał od boku zakrwawioną dłoń. Przejechał nią po twarzy, pozostawiając na niej czerwony ślad. – Pogardzałaś mną, chociaż niczym się ode mnie nie różnisz.

Rozległ się trzepot skrzydeł, a z mroku wyłonił się Zorg. Patrzył na nią z wyrzutem i pogardą.

– Porzuciłaś mnie.

– Nie przyszłaś do mnie, mamusiu.

Laurell wciągnęła gwałtownie powietrze. Jej córeczka, jej ukochana kruszynka wyciągała ku niej zwęglone rączki. Poparzoną twarzyczkę wykrzywiała złość.

Wstyd i poczucie winy przygniotło, zabierając oddech.

Jesteś tchórzem. Co z ciebie za matka? Tchórz!

– Nie pomogłaś nam.

Laurell stanęła twarzą w twarz z Farsitem – swoim mężem i ojcem ich jedynego dziecka.

– Przyglądałaś się tylko, jak umieramy – dodał, poruszając resztkami spalonych warg.

– Pozwoliłaś mi zginąć samotnie, mamusiu. Tak bardzo bolało.

– Uciekłaś, nie oglądając się za siebie.

– Nawet nie spróbowałaś opatrzyć mi rany, po prostu wyszłaś.

– Nie próbowałaś gasić ognia. Stałaś tylko i patrzyłaś.

Laurell skuliła się, przyciskając dłonie do uszu.

– Nie!!!

Wstręt do samej siebie, palący wstyd, bezdenny smutek i nieposkromiona nienawiść miażdżyły jej umysł z siłą młyńskich żaren. Świadomość osuwała się w bezkresną studnię szaleństwa.

Laurell wbiła paznokcie w twarz, żłobiąc w niej głębokie szramy. Wyła i szlochała na przemian. Dlaczego wtedy nie zginęła? Dlaczego nie znalazła w sobie dość odwagi? Prawdziwa matka rzuciłaby się za dzieckiem w ogień. Wstyd!!!

Lecz oprócz wstydu pojawił się również gniew. Przeżyła, aby się zemścić!

Jak można wymagać od człowieka, żeby rzucił się w ogień? Jak mogłam wymagać czegoś takiego od samej siebie? Dlaczego cały czas wstydziłam się tego, że wciąż żyję? To nie ja powinnam się wstydzić!

Mrok zafalował i pochłonął skarżące się dusze. Po chwili ponownie się rozproszył, ukazując grupę ludzi. Laurell dostrzegała w ich twarzach oblicza morderców własnej rodziny. W każdej z nich. W starszych i młodszych, wysokich i niskich. Widziała je nawet w wątłym chłopcu ściskającym nóż.

Zabić!

Gniew rozlał się w jej żyłach. Sięgnęła po moc bez zbędnych słów, bez próśb. I moc odpowiedziała, lecz nie przybyła już w rozbłysku światła. Z nieba posypał się pył, opadał i wirował niczym czarny śnieg.

Gdy pierwsze drobinki dotknęły ludzkiej skóry, wpierw rozległy się pomruki zdziwienia i przestrachu, które szybko przeszły we pełne bólu wrzaski oraz krzyki. Laurell patrzyła zafascynowana, jak twarze ludzi wokół zaczynają się zmieniać; jak żółkną i zapadają się w sobie. Przypominająca pergamin skóra opinała wystające kości, wargi kurczyły się, odsłaniając zęby, oczy czerniały, by zniknąć.

Tak! Właśnie tak! Niech cierpią, niech giną za to, co mi zrobili!

Gniew zmieszany z euforią pozostawiał na języku słodko-ostry posmak. W sercu wrzała perwersyjna radość. Laurell zatracała się w niej. W przypływie impulsu uniosła ręce, łapiąc opadający pył; cieszyła się nim jak dziecko ucieszone płatkami śniegu.

Wrzaski zaczynały stopniowo milknąć, ciała padały na ziemię.

Do świadomości Laurell przebił się czyiś śmiech. Drwiący, okrutny śmiech, który oplótł ją niczym sznur, nie pozwalając zagubić się w odmętach obłędu. Zrozumienie uderzyło ją niczym niespodziewany cios prosto w brzuch. Ona, biała strażniczka z Orty, przebudziła cień. Dlaczego? Przecież nie zrobiła niczego złego! Wrzasnęła z gniewu i rozpaczy.

Rozsądek wracał do niej powoli, jak po wyrwaniu z bardzo głębokiego snu. Wszędzie wokół zalegały ciała. Oprócz popalonych, wykręconych w agonii ofiar Karidana dostrzegła też inne zwłoki – chude i wysuszone szkielety o pożółkłej skórze. Martwe, porzucone, zapomniane. Jedynie człowiek o twarzy pomalowanej na biało wciąż jeszcze żył. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu szaleńca, z oczu bił niezdrowy blask. Trwał w bezruchu, pochylony, z trudem utrzymując się na nogach.

– Gratuluję, strażniczko – powiedział i zakaszlał. Splunął na ziemię flegmą wymieszaną z krwią. Wyszczerzył umazane juchą zęby. – Stałaś się kimś więcej niż tylko człowiekiem.

Kimś więcej?

Furia wybuchnęła w Laurell z nową mocą, cień zafalował u stóp. Z nieba posypał się czarny pył.

– Zostawiłaś swojego przywoływacza na śmierć – mówił dalej mężczyzna. – Kogo jeszcze porzuciłaś?

– Zamknij się!

– Ty też wiedziałaś, że moc jest ponad wszystko. Że jest ponad miłość i więzi. Tylko udawałaś, że myślisz inaczej.

– Mówiłam: zamknij się.

Jego szyderczy rechot zabrzmiał jak dźwięk noża przesuwanego po szkle.

– Kogo porzuciłaś najpierw? Męża, kochanka, a może… dziecko?

Z jej gardła wyrwał się niemal zwierzęce wycie. Doskoczyła do niego, kopniakiem powaliła na ziemię, kolanem przygniotła pierś. Zacisnęła dłonie na jego szyi; pod palcami poczuła wyraźne tętno. Ścisnęła jeszcze mocniej. Szarpał się, próbując ją z siebie zrzucić, lecz osłabiony nie miał wystarczająco sił. Szyderstwo zniknęło z jego oczu, pojawił się w nich strach.

Tak, właśnie tak! Nadszedł czas zapłaty, czas zemsty!

Mężczyzna drapał paznokciami duszące dłonie, naprężał się i miotał. Walczył, jednak coraz słabiej. Usta zaczęły mu sinieć, tętno zanikało. W końcu znieruchomiał.

Oderwała palce dopiero po dłuższej chwili. Usiadła na ziemię. Uniosła do nieba twarz, z której biła obca, dziwna błogość. Laurell nie czuła już pogardy wobec siebie ani wstydu, lecz radość i uniesienie. Stała się jednością z cieniem, który narastał w jej sercu od lat.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • kamińe 10 miesięcy temu
    lubię wino, cień.........
    jestem leń

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania