Cienie na piasku

Rok 2326. Znaczna część południowej Polski od stuleci zagrożona osuwiskami i zapadliskami ziemi zapada się kilkaset metrów w głąb. Znacznie głębiej niż prowadzone były tam kiedyś prace przy płytkim kopalnictwie. Przyczyną tego stanu jest również wypłukiwanie przez kwaśną deszczówkę skał wapiennych znajdujących się pod powierzchnią ziemi. Kilkadziesiąt lat później ówcześni inżynierowie we współpracy z archeologami i innymi specjalistami podejmują decyzję o ponownym zagospodarowaniu i zaludnieniu martwej strefy ze względu na przeludnienie i głód panujący na pozostałym obszarze kraju. Powstają pierwsze budynki, niewielkie osady. Wszyscy fachowcy zgodnie twierdzą, że ziemia bardziej się już nie zapadnie. Że niżej jest już tylko piekło. To oczywiście z przymrużeniem oka, ale niczego nie można wykluczyć. A ponieważ nic nie parzy w stopy tym spokojniej można patrzeć w przyszłość, zwłaszcza że ludność jest już praktycznie niewierząca, kościoły przerobiono na kina i supermarkety, a na wymierających krzyżach rdzewieją samotnie ostatni pomazańcy.

 

Skwar nie do zniesienia. W starych księgach odkryto niedawno zapiski z roku 2022, kiedy to temperatura spadła w styczniu do - 29 stopni. To współczesne science-fiction. Zwłaszcza przy dzisiejszych trzydziestu trzech. Na plusie. Dnia 12 lutego roku 2346-ego.

- Andrzej! Andrzej! - kierownik wydzierał się w stronę operatora dźwigu, przenoszącego właśnie kilkudziesieciotonowy kontener. - Andrzej!!!

Andrzej wreszcie usłyszał. Odwrócił głowę w stronę z której dobiegało wołanie i to wystarczyło. Chwila nieuwagi i dźwig upuścił ładunek. Gruchnęło. Huknęło. Ziemia zatrzęsła się jak przy ruchu płyt tektonicznych. Zajęczała. Raz, drugi. To ciszej, to znowu głośniej. Momentami wręcz zawodziła. Początkowo myślano, że ktoś został ranny. Ale nie było rannych. Uznano to więc za zbiorową halucynację wywołaną przez upał. Operator wiedział jednak swoje. Odgłosy dochodziły spod ziemi. A ta, mimo pozornego bezruchu, osypywała się, tworząc dziwne wzory, jakby kontury, fałdy skóry przedstawiające, gdyby patrzeć z góry, twarz mężczyzny o kwadratowym podbródku i szlachetnych rysach, zadeptywanych pospiesznie przez robotników zapadających się po kolana w bezzębnych ustach i pustych oczodołach postaci.

 

Sam operator dźwiga źle sypiał od tamtego wydarzenia. Śnił o kielichach pełnych krwi, o umazanych w tej krwi barankach. O klepsydrach w których przesypującego się piasku było coraz mniej, zaledwie kilka ziaren czekało na swoją kolej, próbując przedrzeć się przez zwoje brudnych bandaży, śmierdzących stęchlizną i robakami, które wychodziły z otwartych ran, kikutów odłączonych od Andrzejowego korpusu. Operator budził się zlany potem i faktycznie śmierdział. Na szczęście tylko strachem. Jakąś pierwotną jego odmianą, której istnienia nawet nie podejrzewał. Wariował i był tego zupełnie świadomy. Znał przyczyny tego stanu i mógł domyślać się skutków.

 

Tymczasem na placu budowy wyrastały wprost z zapadliska kolejne piętra i wieże. Patrzyło się na nie z jakby klifu jaki stanowiła druga część państwa, ta niepozbawiona historii i miejsc pochówku ciał zmarłych. Klif oczywiście wzmocniono, a wiodącą z niego jedyną jak dotąd drogę na niższy poziom stałe rozbudowywano, oplatając powstające wioski i miasteczka arterią asfaltowych tętnic i żył, pompujących doń potrzebne artykuły. Dwupoziomowe państwo cieszyło się w świecie ogromnym zainteresowaniem i tylko operator dźwigu pozostawał sceptyczny i im bardziej martwa strefa traciła sens swojej nazwy tym bardziej on bał się rozkładu, którego udziałem stawał się każdej nocy. W jego snach już nawet niebo odłupywalo się i spadało nierównymi, poszarpanymi plastrami, niby farba obłażąca z sufitu. I do tego ten smród, którym przesiąkał do tego stopnia, że cały dzień nosił go w swoich nozdrzach. Teraz już potrafił go nazwać. To był odór rozkładających się ciał.

 

Dziwne odgłosy powracały. Powszechnie uznano je za odgłosy pola magnetycznego Ziemi i choć budziły niepokój naukowcy uspokajali ludzi niezrozumiałymi dla przeciętnego Kowalskiego przemowami, uśmiechając się przy tym promiennie i krzyżując palce za plecami.

- Nic się nie dzieje! Nic się nie dzieje! "I nie stanie się nic aż do końca!"- wykrzyczał któregoś dnia Andrzej podczas przemówienia prezydenta. Ten zjawił się osobiście w samym sercu dawnego osuwiska celem uspokojenia zaniepokojonych mieszkańców. Przyczyną paniki, tak paniki, ludzie masowo zaczęli opuszczać swoje domy, był piasek. Piasek? Piasek. Ziemia. Glina. Żwir. Wszystko to pojawiało się w przeróżnych miejscach. W szafach, lodówkach, butach i kubkach. Piaskiem wypełnione były kieszenie i talerze. Piasek zalegał też na powiekach tuż po przebudzeniu. Windy, kominy, rynny, studzienki kanalizacyjne... Wszędzie to samo. Jak nie glina, to piach. Jak nie piach, to czarnoziem. W ilościach znikomych i takich, które musiały przerazić. Prezydent klepał wymuskane formułki, a tłum coraz bardziej wzburzony nie przebierał już w słowach i żądał ewakuacji z zagrożonej strefy. Nie przyniosło to efektu. Prezydent wyjechał, a ludzie spakowawszy najpotrzebniejsze rzeczy, na własną rękę, udali się w ślad za nim, złorzecząc i plując na jak mówili, przeklętą ziemię. Maszerując pospiesznie wzruszali ziemię, ziarenka piasku unosiły się z wiatrem, który mocno dawał się we znaki. Jedno ziarenko, drugie, ente. Tak powstała burza piaskowa. Ludzie tracili orientację, schodząc ze szlaku zapadali się w piasku po kolana, po pas albo i szyję. A burza nie zamierzała się uspokoić. Piasku przybywało jakby ktoś sypał nim z dziurawego nieba wprost na ludzkie głowy. Na dachy ich domów zasypanych już po niższe piętra. Po kilku dniach tej anomalii wyjrzało wreszcie słońce i wtedy oczom tych, którzy zostali ukazał się przerażający widok. Ponad powierzchnię ziemi wystawały tylko najwyższe piętra i szpice wież radiowo-telewizyjnych. Kraj zrównał się poziomami, a wszyscy uciekinierzy zostali żywcem pochowani. Leżeli sobie teraz na kościach przodków, na nich zaś rozciągała się pustynia gładka jak blat stołu. Nie poznaczona jednak drzewnymi słojami. Operator dźwigu wychylił się z okna swojego mieszkanka na dwunastym piętrze i ręką nabrał ziemi. W noc przed nieszczęściem znów śniła mu się klepsydra. Przesypało się wtedy ostatnie ziarenko i tak oto skończył się czas. Dla wielu. Dla niego nie. Dlaczego? Czuł się jak prorok, którego nikt nie usłuchał. Ostrzegał, ale wielu uznało go za wariata. Sam zresztą czuł się nim od wtedy kiedy to upuszczając ładunek, spowodował tąpnięcie, które obudziło złe. Złe? Studiując przez ostatnie miesiące różne mądre księgi doszedł do wniosku, że albo mści się na nich jakaś przebudzona mumia albo to po prostu dusze ich przodków, których szczątków nie uszanowali, stawiając na nich domy, kładąc ulice. Plując pod nogi, a tym samym na ich głowy. Szczając byle gdzie, kopulując. Na nich, na ich wartościach i bogach. To musiało rozgniewać. Andrzej z jednej strony czuł się winny, a zdrugiej, że sprawiedliwości stało się zadość. Wyrównano rachunki miażdżąc ludzi depczących po kościach umarłych.

 

Wszelkie próby wydostania się z na powrót martwej strefy kończyły się zapadaniem w piaskowych odmętach. Jedzenie i wodę pitną dałoby się dostarczyć tylko drogą powietrzną, zrzucając je na dachy z helikoptera. Ale i to okazało się niewykonalnego albowiem śmigła a raczej wywoływany przez nie wiatr unosił piasek i piloci tracili orientację nierzadko spadając z maszynami na ziemię, która otwierała się przed nimi jak gęba wiecznie głodnego potwora, by zaraz po przełknięciu zacisnąć za nimi bezzębne usta. Nie było dla nich ratunku. Andrzej zdawał sobie z tego sprawę. Racjonował sobie resztki jedzenia. Bezsennymi nocami patrzył na pełzające po piasku cienie. Co to było wolał nie wiedzieć. O świcie nie znajdował na ziemi żadnych śladów, coraz bardziej głody zrzucał to na omamy, po czym zapadał w krótką i niespokojną drzemkę pozbawioną snów. Dopiero ostatniej nocy, kiedy nie miał już sił aby przyglądać się tańczącym po pustyni smugom, ponownie przyśnił mu się mężczyzna o szlachetnych rysach i kwadratowym podbródku. Stał przed nim nagi, a w ręku trzymał zwój bandaży. W końcu rzucił je w jego stronę, a Andrzej nie wiedział co ma z tymi bandażami zrobić. Czy ma nimi owinąć mężczyznę czy może siebie. Stali tak aż skończył się sen. Skończyła się noc i dzień się skończył... Pustynia i wiatr. Wina i kara. Głód. To wszystko i już nic więcej. Nie było i nie będzie. Chyba że ktoś wierzy. Że ścięty raz krzyż wypuści od korzeni i na powrót oblecze się w ciało.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Józef Kemilk rok temu
    Dziwne to, ale przeczytałem do końca. Chyba trzeba przeczytać więcej niż raz.
    Pozdr

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania