Cokolwiek powiesz, będzie padać deszcz

Do Düsseldorfu przyleciałem z samego rana. Odprawa celna miała miejsce kilka godzin wcześniej, we Frankfurcie.

— Cel podróży?

— Biznes.

Funkcjonariusz kontroli granicznej zmierzył mnie uważnym wzrokiem. Musiałem budzić zaufanie, bo przez twarz przemknął mu wyraz sympatii. Wbił stempel do paszportu i oddał mi go bez słowa. Na postoju czekał sznur taksówek: z tej na początku wysiadł niepozorny człowiek o bliskowschodnim wyglądzie i pomógł włożyć do bagażnika walizkę oraz torbę podręczną. Usiadłem obok niego.

— Hanseat Hotel, bitte.

Nic nie mówiąc, ruszył w stronę miasta. Na dworze zalegał półmrok, a pod pochmurnym niebem błyszczały ulice mokre od deszczu. Wyprzedził kilka samochodów, zmienił pas i wjechał na most zawieszony na wbitych w dno rzeki dwóch pylonach. Zaraz za mostem ulice były węższe, za to zabudowa wystawniejsza, do samego hotelu. Spojrzałem na odczyt licznika umieszczonego u góry pod lusterkiem.

— Poproszę o rachunek.

Zapłaciłem gotówką i schowałem pokwitowanie do kieszeni. Hotel zajmował trzypiętrową kamienicę, wkomponowaną w rząd kilku budynków stojących przy samej ulicy. Nacisnąłem dzwonek, a kiedy drzwi otwarto, wszedłem do przytulnego przedsionka pełniącego rolę recepcji. Po prawej stronie stał stolik, przy nim dwa fotele, z tyłu drzewko świąteczne przystrojone gustowną dekoracją. Za kontuarem siedziała recepcjonistka, wyglądająca na trzydzieści kilka lat. Szczupła, wysoka blondynka, chyba nieco tleniona. Na mój widok odłożyła książkę i wstała z krzesła.

— Ach, Herr… — tu wymieniła moje nazwisko. — Jak pański lot?

— Dziękuję, nie najgorzej.

Położyła przede mną arkusz papieru, a obok klucz przytwierdzony do dużego, mosiężnego stożka, zakończonego czerwonym pomponikiem.

— Proszę tylko tu podpisać.

Podpisałem i wziąłem klucz.

 

W hotelu nie było chłopców do posyłek, ani windy i musiałem taszczyć bagaż po wąskich, krętych schodach na drugie piętro. Przekręciłem klucz w zamku, pchnąłem drzwi i wszedłem do niedużego przedpokoju. Po prawej stronie przygotowano dla mnie pokój ze świeżo pościelonym łóżkiem na dwie osoby, skórzanym fotelem i szafką, na której stał telewizor. Zamknąłem okno, zasunąłem zasłony, podkręciłem zimny kaloryfer. Mimo, że dochodziła dziesiąta, przez firankę przebijały tylko skąpe promienie światła. Wnętrze pokoju spowijała ciemność, dopóki nie zapaliłem lampki na biurku. Otworzyłem walizkę i zacząłem układać rzeczy w szafie: spodnie i koszule na wieszakach, resztę na półkach. Kiedy skończyłem układanie, zrzuciłem wszystko co miałem na sobie na podłogę i wszedłem do łazienki. Popłynęła z prysznica gorącą woda. Jakaż ulga! Dwadzieścia pięć godzin w podróży; na końcówce byłem chyba już nie pierwszej świeżości. Zgoliłem kłujący zarost, umyłem zęby i okryty samym ręcznikiem poszedłem do łóżka. Przedtem sprawdziłem zamek w drzwiach: włożyłem klucz od środka i przekręciłem dwa razy. Zegarek wciąż miałem na ręku. Dotknąłem pokrętła i cofnąłem wskazówki o dziesięć godzin. Z ulicy dochodził przytłumiony odgłos tramwajów, z pokoju śniadaniowego na dole aromat rogalików i świeżo zaparzonej kawy. „Ach, Europa” — westchnąłem i zapadłem w sen.

 

Było już ciemno, kiedy otworzyłem oczy. Zły na siebie, wkładałem w pośpiechu ubranie, żeby nie zmarnować reszty dnia. Wszystko czekało gotowe do wyjścia, kiedy z kieszeni torby, w której trzymałem skórzane rękawiczki, wypadła prostokątna karteczka. Podniosłem ją, obracałem przez chwilę w palcach, a drugą ręką przysunąłem telefon. Złapałem za słuchawkę i wykręciłem numer zapisany na kartce. Odpowiedział mi długi sygnał, a po nim głos z taśmy: „Panna Kate Euler jest nieobecna. Proszę zostawić…”. Odłożyłem słuchawkę i zszedłem na dół. Na recepcji siedziała kobieta, której przedtem nie widziałem. Wyglądała na młodszą od swojej poprzedniczki: ufarbowane na węgiel włosy, brązowe oczy, ciemna opalenizna, zupełnie nie wiadomo skąd… Sięgnąłem po jedną z parasolek w stojącym przy drzwiach kuble.

— Jak sądzisz, będzie padać?

Myślała o tym przez chwilę, po czym odpowiedziała powoli, kalecząc język:

— To jest tak: jeśli weźmiesz parasolkę, nie będzie padać, a jeśli nie…

Nie czekając aż skończy, wepchnąłem parasolkę z powrotem do kubła. Położyłem na ladzie klucz od pokoju, pociągnąłem za klamkę i wyszedłem na ulicę.

 

Na dworze panował przenikliwy chłód, odczuwany najbardziej w porywach wiatru. Postawiłem kołnierz, a głowę, którą jeszcze dwa dni temu moczyłem w morzu, okryłem wełnianą czapką. Plac z pustą wiatą przystanku i witryny zamkniętych sklepów wzdłuż torów tramwajowych miały w sobie coś przygnębiającego. Jazda U-bahn do centrum zabrałaby sześć minut, ale tramwaj nie nadjeżdżał, wiatr wiał mi prosto w twarz i pomyślałem, że dobrze byłoby po godzinach siedzenia w samolocie rozruszać nogi. Najlepsze wyjście to łazić bez celu i wrócić do hotelu zmęczonym, żeby spać do samego rana. Skoro Hans nie zadzwonił, widocznie nie ma go w domu i spotkam go jutro w biurze. Szedłem aleją wysadzaną po bokach efektownymi platanami: na sękatych pniach wiatr kołysał cienkie i długie, pozbawione liści pędy. W lutym zetną je przy samej nasadzie, żeby zrobić miejsce dla tych, co wyrosną na ich miejscu wiosną. Platany towarzyszyły mi aż do mostu i podmokłej łąki, oddzielonej szarą łachą piachu i żwiru od ledwie widocznej wstęgi rzeki. Wczesny zmrok oblekał wszystko ciemnością; idąc tuż przy barierce miałem wrażenie, że szybuję wysoko w powietrzu, a obok przelatują światła jadących samochodów, nawet jakaś kobieta na rowerze, dająca sygnał dzwonkiem, żebym zrobił jej drogę.

 

Zaczynało siąpić. Zszedłem kamiennymi schodami z mostu i idąc dalej wzdłuż rzeki, dotarłem do budynku latarni. Latarnia stanowiła punkt widokowy przy skwerze, z którego promieniście brały początek wąskie ulice, wyłożone granitową kostką. Między ulicami stały rzędy kamieniczek, dobrze utrzymanych, o nienagannej elewacji. Dominowały kolory: żółty i beżowy. W oddali wystrzelała ku niebu wieża o wysokości sześćdziesięciu pięter, pełniąca funkcję nadajnika telewizji. Na jej szczyt wjechałem w towarzystwie koleżanki z pracy, która oprowadzała mnie po starym mieście kilka lat temu. Kiedy filiżanką kawy zakończyliśmy oglądanie panoramy miasta, wskazała na niewysoki budynek z czerwonej cegły.

— W tym gmachu miało siedzibę Gestapo. Amerykanie zburzyli wszystko dookoła, ale w kwaterę policji nie uderzyła ani jedna bomba! — Wybuchła śmiechem, bez cienia zażenowania na twarzy.

Ze sposobu oświetlenia wieży można było odczytać czas z dokładnością do sekundy. Rolę wskazówek pełniły czerwone światełka: u samej góry godziny, niżej minuty i sekundy. Stanąłem, żeby je policzyć. Gdy wybijał kwadrans, wieża mrugała, niczym świąteczna choinka. Czas nie był jednak teraz najważniejszy; wprost przeciwnie: chciałem, żeby mijał jak najprędzej.

 

Obszedłem bez pośpiechu nieduży basen załadunkowy i postałem chwilę na kładce przerzuconej nad wejściem do portu. Tutaj nurt rzeki wyżłobił w piaszczystej równinie literę S, nadając zachodniej części miasta charakter malowniczego półwyspu. Bokiem, gdzie prąd był mniej porywisty, sunęły dwie barki, szczepione jedna za drugą i obydwie załadowane po brzegi węglem. Na niedużym podeście z tyłu drugiej barki stał samochód szypra, ozdobiony trójkolorową banderą, powiewającą nad nazwą macierzystego portu. Barki przepływały tak blisko, że mogłem dostrzec w oknach kabiny białe firanki i doniczki z kwiatami, poczułem nawet zapach rumu i pierników podawanych na podwieczorek.

 

Od chodzenia chłód odszedł mi zupełnie i mogłem rozluźnić szalik pod szyją, lecz czapki nie zdejmowałem, bo po krótkiej przerwie znowu zaczęło mżyć. Postanowiłem przejść na dworzec główny, oddalony o dwadzieścia minut piechotą. Po drodze schwyciłem z rożna bułkę z kiełbasą, polaną obficie musztardą. Wejście przed dworcem rozbrzmiewało różnojęzyczną gwarą rozmaicie ubranych ludzi. Szczególnie barwny i obładowany tobołami tłum nadciągał w moim kierunku od parkingu z autokarami. Zajrzałem do księgarni w hali dworcowej, sprawdzić czy nie mają najnowszych czasopism z Polski, potem wjechałem schodami na peron, ten sam, na którym wysiadałem z pociągu, kiedy przyjechałem tutaj pierwszy raz. Po przeciwnej stronie dworca, blisko nasypu z torowiskiem, wyrastała kilkupiętrowa kamienica z rzędami jasno oświetlonych okien bez firanek, w których wystawały niewiasty obdarzone hojnie przez naturę i ubrane jedynie w nocną bieliznę. Przy każdym oknie namalowano na ścianie numer, wyraźnie widoczny z przejeżdżających pociągów. Wybrałem jedenastkę, bo miała twarz niewinnej dziewczyny, ale zaraz przesłonił ją długi skład wjeżdżający z piskiem po sąsiednim torze. Rzuciłem okiem na tabliczkę przy drzwiach. Wystarczyło wsiąść, zająć wolne miejsce i poczekać do odjazdu, a za jedenaście godzin byłbym u ojca w domu.

 

Kiedy pociąg ruszył, pomachałem temu co odjechał, a temu co został na peronie kazałem iść w stronę Heinrich-Heine-Platz. Było tam jeszcze więcej ludzi niż przed dworcem. Przeszedłem na drugą stronę torów tramwajowych i stanąłem u wylotu wąskiej uliczki, zagrodzonej trójpoziomową rotundą: na dole bufet, za nim duże, cynowe baniaki z grzanym winem, w każdym baniaku wino o innym smaku. Dwa wyższe poziomy zdobiły figury aniołków, bałwanów, pasterzy i innych postaci związanych ze świętami. Górę wieńczył wiatrak, u jego boku urządzenie o podłużnym kształcie, którego funkcji nie potrafiłem odgadnąć. Podszedłem do lady i zamówiłem szklankę Glühwein mit Amaretto. Pod rotundę ściągało coraz więcej chętnych, zmuszając stojących przy ladzie do ucieczki pod wystawę sklepu jubilerskiego, gdzie zostało jeszcze trochę wolnego miejsca. Popijając wino, oglądałem kolekcje niezliczonych pierścionków, kolczyków, bransoletek, z których niektóre kosztowały więcej niż moje roczne zarobki. Poczułem wewnętrzne ciepło, wzmocnione przyjemnością trzymania gorącej szklanki w ręku. Brakowało tylko jednego. Nagle, jakby na moje życzenie, zaczął prószyć śnieg.

— Ale tu zajebiście! — usłyszałem po polsku.

Obok mnie stały od dłuższego czasu dwie dziewczyny, lecz nie zwracałem na nie uwagi. Może wracają autokarem zaparkowanym koło dworca? Odniosłem pustą szklankę, odebrałem kaucję i po krótkiej medytacji postanowiłem wracać, gdyż włóczęga w pojedynkę nocą po mieście nie miała wiele uroku. Na moście dopadł mnie zacinający z ukosa deszcz, ale szybko go pokonałem, zarzucając kaptur na czapkę, wciąż suchą pod spodem. Strugi deszczu i porywisty wiatr towarzyszyły mi do drzwi hotelu, za którymi powitała mnie niewiarygodnie zaciszna atmosfera i senny uśmiech na ustach portiertki. Zamierzałem zadzwonić do panny Euler ponownie, ale czar grzanego wina minął, deszcz irytował stukaniem w okiennice i ostatecznie przemogła mnie chęć wskoczenia do ciepłego łóżka.

 

To był pracowity, ale przyjemny tydzień. Hotel serwował śniadania w uroczej sali na dole: drzwi szeroko otwarte, stoły nakryte białym obrusem, bufet pełen przysmaków i cicha muzyka płynąca z niewidzialnych głośników. Usiadłem w kącie skąd mogłem obserwować wchodzących gości oraz mały ogródek z boku. Lało całą noc: krople deszczu bębniły bez przerwy o parapet, woda chlupała w rynnach, nawet nie myślałem kiedy przestanie padać. Zaparzyłem w filiżance zielonej herbaty, a zanim wystygła, wypiłem szklankę soku grejpfrutowego, potem jeszcze jedną. Chrupiące bułeczki z serem szybko napełniły mi puste miejsce w żołądku, mimo to nie mogłem sobie odmówić kilku kromek czarnego chleba z łososiem i salami, bo nic podobnego nie jadłem od dłuższego czasu. Czułem koniuszkiem języka, że wciąż mam popękane usta, dlatego wychodząc skubnąłem liść pietruszki, przyozdabiający talerze z delikatesami.

 

Prosto po śniadaniu poszedłem na miasto, tą samą trasą co tydzień temu. Deszcz osłabł, a brzeg rzeki stanowił idealną okazję do zrobienia zdjęcia. Później usiadłem w Alter Bahnhof nad szklanką ciemnego piwa i rozmyślałem, co robić dalej. Gdybym zawrócił promenadą, okrążył martwe wody starego portu jeszcze jeden raz, czy miałbym szansę ją spotkać? Pod ścianą stała dziwaczna maszyneria do warzenia piwa. Patrząc na nią, usiłowałem cofnąć czas o dwa lata, przypomnieć sobie tamten dzień…

 

Przyjęcie noworoczne w austriackiej restauracji w Oberkassel, kilka przystanków tramwajem z hotelu. Większość skończyła wcześnie, tylko mnie i kolegę coś ważnego zatrzymało w biurze do szóstej, chociaż miał to być najkrótszy dzień w roku. Przyjęcie zaplanowano rozpocząć godzinę później, ale zanim tam dotarłem, Hans wygłaszał już mowę świąteczną. Stanąłem przy drzwiach, żeby mu nie przeszkadzać, a zgromadzonym nie psuć widoku na odświętny wystrój. Podniosły nastrój ceremonii nie trafiał do mnie i rozmyślałem, jak przeżyć ten długi wieczór. Gdyby tak znaleźć jakiś wolny stolik z boku sali na dwie osoby, to na pewno nikt nie będzie mi przeszkadzać. Spróbowałem powitalnego szampana i odpowiadając zdawkowym uśmiechem na pozdrowienia znajomych, czekałem cierpliwie, aż wszyscy wykonają pierwszą rundę po bufecie. Kiedy nadeszła moja kolej, nałożyłem sobie kilka dań: na początek sznycel Esterházy, specjalność zakładu, oraz pierś z dzikiej gęsi, na które właśnie był sezon.

 

Wracając zauważyłem przy moim stole jakąś dziewczynę. Postawiłem talerze, a wówczas wstała i podała mi z wielkim fasonem rękę.

— Katharina Euler!

Powiedziała to w sposób, jakby ubijała ze mną interes na ćwierć miliona euro. Odpowiedziałem na przywitanie i nim usiedliśmy, zdążyłem uchwycić, że jest bardzo wysoka, jak na kobietę.

— Mam nadzieję, nie masz mi za złe, że zajęłam czyjeś miejsce.

— Skądże, Katha…

— Mów mi Kate.

Powiedziała to bezbłędnie po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem i co bardziej zaskakujące: amerykańskim akcentem. Twarz rozjaśniał jej uśmiech, z wyjątkiem krótkich chwil, kiedy patrzyła na mnie badawczo. Poczułem nagły przypływ sił, jakbym był sflaczałą dętką, w którą pompują powietrze.

— Kate, dobrze. W takim razie, co ci przynieść do picia?

— To samo, co sobie. — Pokazała ręką na pustą szklankę.

Z dziewczyną w jej wieku wszystko jest takie proste… Przyniosłem dwa piwa i stuknęliśmy szklanką w szklankę.

— Skąd tak dobrze znasz angielski?

— Studiowałam na uniwersytecie Yale, dwa lata.

— A teraz?

— Wydział prawa na tutejszej uczelni.

Po takim początku, świat nie może mieć granic — pomyślałem i kiwnąłem z podziwu głową.

W odpowiedzi posłała mi uśmiech, jeszcze dłuższy niż za pierwszym razem.

— Dobrze mieć studia wreszcie za sobą, żeby móc zażywać wolności i słońca.

Zanim zdążyłem pomyśleć, ile w tym prawdy, dodała:

— Christian w nagrodę chce mnie zabrać do ciebie na wakacje, ale przerażają mnie rekiny, węże i pająki.

Zapomniała o krokodylach.

— Myślisz, że będę tam bezpieczna?

— Myślę, że to świetny pomysł. Długo znasz Christiana?

— Oczywiście, to mój chłopak.

Że też o tym nie pomyślałem! Christian — ten modnie ubrany dandys, który cenił drogie samochody, gustował również w atrakcyjnych kobietach, a jego dziewczyna mogła zostać wkrótce synową mojego szefa i taki układ stawiał mnie w niezręcznej sytuacji.

— Nie lepiej, żebyś była teraz z nim?

— Przecież on jest zajęty cały czas rozmową z kolegami. — Wskazała na stolik, przy którym siedział. — Zawsze mnie ignoruje.

— To dlatego, że o pewnych sprawach nie można rozmawiać w biurze.

— Ach, dajcie spokój, przecież ten wieczór jest tylko raz w roku.

Miała rację, choć niezupełnie: takie wieczory są tylko raz w życiu, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.

— Teraz moja kolej.

To mówiąc wstała i podeszła do baru z alkoholem.

 

Była nie tylko wysoka, ale nadzwyczaj zgrabna i cokolwiek robiła, robiła to z wdziękiem. Patrzyłem na blond włosy, równiutko przycięte i opadające na plecy; na niebieskie oczy i usta pomalowane czerwoną szminką o łagodnym odcieniu. Miała na sobie dopasowaną, satynową sukienkę we wzorach jak na atłasowej tapecie, odsłaniającą kolana, lecz wystarczająco długą, żeby pobudzać wyobraźnię. Christian też na nią spojrzał, ale w jego oczach nie dostrzegłem śladu podziwu ani uwielbienia, jakby nie miał własnego zdania i widział ją oczami swoich przyjaciół: gdyby mieli inny gust, byłby teraz z inną dziewczyną.

 

— Czemu wybrałaś prawo? — spytałem gdy usiadła.

Nie byłem tego aż tak ciekaw, lecz nic innego nie przychodziło mi do głowy, chyba dlatego, że z piękną kobietą można rozmawiać o czymkolwiek.

— Tradycja rodzinna.

— Rodzeństwo masz?

— Nie mam, dlatego we mnie cała nadzieja.

— Czyli, był to nie twój wybór?

Odpowiedziała śmiechem, jakbym przyłapał ją na drobnym szachrajstwie.

— W pewnym stopniu.

— Do tego nosisz nazwisko słynnego matematyka… Może to twój krewny?

— Nie sądzę, ale teraz jestem pewna, że mnie nie zapomnisz.

— Nie zapomnę, ale z zupełnie innej przyczyny.

Słysząc to, odstawiła szklankę i wbiła we mnie zaintrygowany wzrok.

— Jakiej?

— Nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która byłaby równie atrakcyjna, co taktowna, bezpośrednia i niepretensjonalna. To rzadkość.

Moja odpowiedź trochę ją przygniotła. Spuściła wzrok i kręciła łyżeczką w pustym talerzyku po tiramisu. Milczałem również, szukając sposobu na przełamanie bariery, którą sam nieopatrznie stworzyłem. Pomogła mi, zmieniając nieoczekiwanie temat:

— Bardzo tęsknisz za żoną i dzieciakami?

To było zaskakujące pytanie.

— Skąd tyle o mnie wiesz?

— Od Christiana. Jest zachwycony twoim zaangażowaniem i zanudza mnie przy każdej okazji szczegółami waszych projektów. Już dawno chciałam cię poznać.

— Jasne, teraz rozumiem — odparłem mimochodem, bo całą uwagę pochłonęło to, co powiedziała na końcu.

— Masz ich zdjęcie?

Podałem jej fotografię, którą nosiłem w portfelu.

— Najstarsza córka, ile ma lat?

— Jedenaście.

— A co chce pod choinkę?

Wiedziałem doskonale, czego chce, lecz nie byłem pewien, czy to odpowiedni prezent.

— Nie mów tylko, że szwajcarski scyzoryk.

— Dokładnie! Jak na to wpadłaś?

— Bo w jej wieku, też chciałam, żeby ojciec mi to podarował.

— Czemu akurat nóż?

Twarz Kate wyrażała wahanie, jakby chodziło o zdradę tajemnicy, którą mógłbym kiedyś wykorzystać przeciwko niej. Kobieta w moim wieku skłamałaby bez mrugnięcia okiem, lecz dla niej kłamstwo nie miało jeszcze żadnej wartości.

— Pewnie chce zaimponować tatusiowi.

A widząc wątpliwość na mojej twarzy, powiedziała zabawnie pouczającym głosem:

— Nie ma powodu do obaw, wyrośnie z tego. Tylko zademonstruj, jak ma ten nóż bezpiecznie używać.

 

Czas mijał niepostrzeżenie, alkohol przełamywał bariery. Ludzie zmieniali miejsca, żeby móc porozmawiać ze sobą w beztroski sposób, do czego nie mieli okazji na co dzień. Większość kobiet przyszła w towarzystwie. Nie licząc kilku, znałem wszystkie: te po rozwodzie, te żyjące długi czas samotnie, dopóki nie znalazły sobie partnera, również te, które z nikim nie wchodziły w stały związek; jednak z żadną pogawędka nie była tak szczera i swobodna, co z Kate.

— Jak leci?

— Nieźle. A tobie?

— Nie najgorzej

— No to fajnie.

Na tym najczęściej kończyliśmy rozmowę. Nie było w nas ognia wykrzesanego w młodości, wypalaliśmy uczucia zbyt raptownie, albo płomień przygasał powoli pod ciężarem każdego dnia, aż zostawało z naszych uczuć straszące pustką pogorzelisko.

 

Hans z żoną poświęcali chwilę każdemu z gości i nie ominęli również mojego stołu. Przypomniałem sobie dzień, kiedy postawiłem przed nim na biurku swoje résumé i stertę dokumentów z projektami dla poprzednich pracodawców, a on nawet do nich nie zajrzał. Zamiast tego spojrzał mi głęboko w oczy i w tym momencie wiedziałem, że zwerbował mnie do swojej załogi. Był nietypowym szefem; nigdy nie powtarzał: „Zrób to, zrób tamto”, tylko pytał: „Jak ci pomóc, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?” i tym sposobem przyciągał ludzi na długie lata, choć wielu znalazłoby lepsze perspektywy gdzie indziej.

 

Kate przeprosiła nas i zaczęła krążyć z niespodziewaną energią po sali, jakby chciała nadrobić czas stracony na pogaduszki ze mną. Zauważyłem, że rozmawia z kolegami Christiana, zwłaszcza z jednym, którego nie znałem i nigdy nie widziałem w biurze. Wyglądał na takiego co lubi dobrą zabawę z przygodnie napotkaną kobietą, a Kate nie szczędziła mu uśmiechów, ani zalotnych spojrzeń. Uświadomiłem sobie, nie bez pewnego zaskoczenia, że jej zachowanie zaczyna mnie denerwować.

 

Hans i jego żona pożyczyli mi wesołych świąt i przeszli do stołu obok, a wtedy usiadłem przy barze i odwrócony tyłem do sali, poprosiłem o kieliszek czystej. Nim zdążyli podać, Kate wskoczyła na sąsiedni stołek, niczym dobry duch z nieba.

— Unikasz mnie i pijesz sam?

Zamówiłem to samo dla niej. Barman zrobił zdziwioną minę, bo Niemcy mieli paskudny zwyczaj psuć wódkę sokiem, ale podał bez szemrania. Wypiła po ułańsku, jednym wrzutem.

— No i jak?

— Super.

Skinęła, żeby nalał nam jeszcze po jednym.

 

Sala pustoszała, najwięcej ludzi stało przy drzwiach, czekając na taksówki, które zawiozą ich do domu.

— Jadę z Christianem do Altstadt, walnąć sobie na sen „Die grüne Fee”. Dotrzymasz mi towarzystwa?

Rozsądniej byłoby wrócić do hotelu, złapać kilka godzin snu. Już widzę samolot do Warszawy odlatujący z samego rana, ale puszczała mi kocie oczy, wydymała wargi w słodko-kapryśnych uśmiechach i pomyślałem: co ma być to będzie. Christian miał już nieźle w głowie, dlatego za kierownicą usiadła Kate, bo była najmniej pijana z nas trojga. Na szczęście dochodziła północ, ulice opustoszały i szybko znalazła miejsce na parking. Christian nagle zgłodniał, jakby w restauracji nie było co jeść. Zaprowadził nas pod małe okienko w murze z szyldem „Schweine Brötchen”. Wewnątrz przypiekano na otwartym ogniu olbrzymie kawały mięsa, a za ladą krążyło dwóch sprzedawców w białych fartuchach. Znowu zaczynało kropić. Christian zapłacił i podał mi ogromną bułę z wieprzowiną. Smakowało trochę jak polska golonka, bo sprzedawcami i właścicielami była dwójka braci z Serbii. Nigdzie indziej nie można było zjeść specjału równie smacznego.

 

Chociaż Melody Bar czekał na nas niedaleko, nie śledziłem drogi i nigdy nie trafiłem tam drugi raz. Zapamiętałem wąski korytarz między ścianą z malowidłami słynnych gwiazd rocka i długim kantorem, zza którego biła w oczy mozaika kolorowych butelek i szkła. Stylizowany na epokę Jamesa Deana, bar był ulubionym miejscem spotkań nowej generacji ultra wrażliwych ludzi. Rozmawialiśmy w krótkich przerwach na drinki o osobliwościach życia: co trzeba zmienić, co musi pozostać takie samo. Serwowałem ciekawostki z ostatniej wizyty w Polsce, na co Kate zareagowała podnieconym głosem:

— Jedziemy do Gdańska!

Zaczynała pleść bzdury, ale Christian nie zwracał na nią uwagi, bo sam ledwie kontaktował. Wyszedłem do łazienki, a kiedy stamtąd wróciłem zobaczyłem go siedzącego bez ruchu, z głową opartą na ladzie obok niedopitej szklanki. Kate mówiła do niego coś po niemiecku, ale jedyną reakcją było niezrozumiałe mamrotanie i machanie ręką, żeby dała mu święty spokój.

— Muszę go odwieźć do domu. Pomóż mi, proszę.

Christian był ode mnie wyższy, ale ja miałem korzystniejszy stosunek masy. Złapałem go chwytem jakim strażacy wynoszą ofiary z pożaru i zaniosłem do samochodu. Kate otworzyła drzwi, odsunęła siedzenie i położyliśmy go z tyłu. Było późno, ulica świeciła pustką, domy stały ciche i wygaszone. Kate wyjęła z torebki swoją wizytówkę.

— Gdy przyjedziesz następnym razem, koniecznie zadzwoń do mnie.

Mówiła to tonem, jakby chodziło o odebranie rzeczy z pralni lub podobny drobiazg.

— Kiedy tylko zechcesz, naprawdę.

Pocałowała mnie w policzek, jakbym był jej tatusiem, a nim zdążyłem ochłonąć, włączyła silnik i po chwili BMW Z3, którym jechała, zniknął na światłach za skrzyżowaniem.

 

Tyle zdołałem zapamiętać. Wróciłem do hotelu i wykręciłem jej numer, lecz zanim zdążyłem pomyśleć od czego zacząć rozmowę, usłyszałem w słuchawce jej głos:

— Hallo, wer spricht?

Kate, to ja. Ten facet, z którym przegadałaś całe przyjęcie w Kitzbüheler Stuben, pamiętasz? Chciałem jej to powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle.

— Wer ist es? Bitte mach keine dummen Witze.

Odłożyła słuchawkę. Wstałem z fotela i podszedłem do okna: na dworze padało.

 

W dniu wyjazdu o piątej rano obudził mnie alarm komórki. Spakowałem rzeczy i zszedłem na dół. Na recepcji zastałem blondynkę, tę która przywitała mnie pierwszego dnia.

— Ach, Herr… jak te dwa tygodnie szybko minęły. Zamówić taksówkę?

Stałem w korytarzu i spoglądałem przez szybę w drzwiach. Mokra jezdnia odbijała światła ulicznych latarni, dopóki odbicia nie rozchlapały koła nadjeżdżającej taksówki.

— Który terminal? — zapytał kierowca.

— Lufthansa.

Pojechał ulicą przez pusty plac, na moście włączył wycieraczki. Odwróciłem głowę w kierunku wieży pobłyskującej w oddali światłami za rzeką. Patrzyłem na nią długo w zamyśleniu, jakbym widział ją ostatni raz.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (43)

  • Tjeri 19.12.2020
    Po takim tytule, to nawet, gdybyś tu umieścił przepis na sałatkę makaronową, podobałoby mi się...

    Ten tekst jest nieco inny, od tych co czytałam u Ciebie poprzednio. Nie potrafię do końca powiedzieć dlaczego.
    Na pewno ciut bardziej statyczny, opisowy i mniej dygresyjny. Reszta mi ucieka.

    Niby drobiazgowo opisujesz, a jednak króluje tu niedopowiedzenie. Czuć tęsknotę za... No właśnie. Nie do końca pewna jestem za czym. Jakby bohater mentalnie stał pod budynkiem latarni (którą opisywał), patrzył na "promieniście rozchodzące się wąskie uliczki" i widział się na każdej z nich, ale jednak stał w miejscu... Jakieś rozliczenia, policzenia, kalkulacje. A wszystko ukryte pod sznyclem, deszczem i piwem.

    Jest w tym tekście sporo pod literami. Piękne pisanie.
    Gdzieś tam jakieś powtórzenie mi mignęło i jakiś inny drobiazg, ale to bajka.
    Gratuluję kolejnego Tekstu.
  • Tjeri 19.12.2020
    "Do Düsseldorf przyleciałem z samego rana." - to jeno wymienię, bo jednak drażni ten brak odmiany "Düsseldorf".
  • Narrator 19.12.2020
    Cieszy mnie, że się Tobie podobało. Pisane z perspektywy człowieka, który połowę życia spędził w podróży, w domu był gościem. Do tego podoba mi się Twoja analiza. Potrafisz dostrzec więcej niż zamierzałem pokazać, to cieszy najbardziej :)

    Ach, "Düsseldorf" — nie odmieniałem, bo zależało mi na obcojęzycznym brzmieniu.
  • Tjeri 19.12.2020
    Narrator ano domyślam się, że specjalnie. W dialogu ta obcość byłaby ok. A tak nie wiem, czy w zasadzie nie jest to błąd językowy.
  • Tjeri 19.12.2020
    Narrator
    Teraz doczytałam: "Potrafisz dostrzec więcej niż zamierzałem pokazać, to cieszy najbardziej :)"
    Super komplement dla komentatora :))
  • Narrator 19.12.2020
    Tjeri Naprawdę, powinnaś rozważać dodatkową pracę jako krytyk literacki (nie umniejszając własnej twórczości).
  • cos_ci_opowiem 19.12.2020
    Będzie ciąg dalszy?
  • Narrator 19.12.2020
    Będzie, ale tylko w tym sensie, że w kółko piszę o jednym i tym samym.
  • laura123 19.12.2020
    Przy takim Twoim pisaniu, to wstyd swoje wypociny publikować... dopracowane wszystko na perfekt, najmniejsze szczegóły wypieszczone jak panna młoda w noc poślubną. Co prawda wolałbym więcej jakichś akcji... żeby bohater był bardziej ludzki, a nie chodzący po mieście ideał, bardziej niegrzeczny chlopak. Z klasą, ale trochę szalony...
    Niemniej tekst świetny 5
    Pozdrawiam.
  • Narrator 19.12.2020
    No, wystarczy już tej samokrytyki. Skromność była dobra za czasów socjalizmu. Teraz wszystko musi się świecić jak milion dolarów, bo inaczej tego nie sprzedasz. Pięknie piszesz ty, Tjeri, Szpilka, oraz wiele innych osób. Za każdym razem kiedy ciebie czytam, wyrzucam sobie, czemu mnie coś takiego nigdy nie przychodzi do głowy. Czy przypadkiem nie jest to kompleks smaczniejszych gruszek za płotem u sąsiada?

    A co do akcji — mam dość zawiści, agresji, przemocy, dlatego staram się opisywać rzeczywistość nie taką jaka jest, ale taką jaką chciałbym, żeby była. Ale jeśli naprawdę jesteś spragniona krwawych scen, może coś wymyślę :)
  • laura123 19.12.2020
    Aleś wymyślił... ja znam swoje ograniczenia i gdybym nie miala poczucia humoru, to bym ubolewala nad sobą, także proszę grzecznie - nie przeginaj.

    A z tą akcją, wymyśl, uwielbiam mocne akcenty. Chociaż podoba mi się Twoje podejście, czyli patrzenie na świat w różowych okularach... jest to jakiś sposób na często brutalną rzeczywistość.
  • Narrator 19.12.2020
    To, że znasz swoje ograniczenia, nie oznacza, że nie możesz stworzyć arcydzieła. Wprost przeciwnie — prawdziwy artysta jest świadom granic własnej sztuki, kto to powiedział?
  • laura123 19.12.2020
    Nie wiem, kto?
    Gdybym musiała strzelać, to może Jan Paweł II?
  • Narrator 19.12.2020
    Jan Paweł II był autorem wielu mądrych sentencji, możliwe również tej wspomnianej. Mnie akurat utkwiło w głowie, to co powiedział podczas wizyty apostolskiej w Gdyni, w roku 1987: „Solidarność — sposób bycia wielości w jedności” (może używając nieco innych słów).
  • Józef Kemilk 19.12.2020
    Przyłączam się do zachwytów Laury. Fajny tekst, płynnie się czyta. A gdybyś czasem dodał nieco grozy, byłoby wspaniałe. Może napiszesz jakiś thriller? Masz super opisy, nieco zniekształcić sposób postrzegania, a klimat sam powstanie.
    5
  • Narrator 19.12.2020
    Niestety, dreszczowce to nie moja specjalność, choć owszem, lubię je czytać. Dziękuję za ten wyróżniający komentarz, tym bardziej, że twoje pisanie jest tutaj doceniane przez wiele osób, od wielu lat :)
  • Józef Kemilk 19.12.2020
    Narrator dzięki serdeczne?
  • Tjeri 19.12.2020
    Cholerka, dla mnie tu nie ma różowych okularów, przeciwnie. I dzieje się sporo, tyle że pod literą. Teraz się zastanawiam, czy odbieram przez pryzmat nastroju swojego bardziej, czy faktycznie widzę co widzę.
    Taka dygresja, nie liczę na rozwiązanie :), wiadomo, że każdy patrzy inaczej.
    Jeszcze dwa drobiazgi, z czego jeden to bardziej pytanie, czy dobrze myślę, bo co do przecinków moja wiedza jest licha.
    "Hotel zajmował trzypiętrową kamienicę, wkomponowaną w rząd kilku budynków stojących przy samej ulicy."
    Chodzi mi o ewentualny przecinek przed "stojących".
    Druga rzecz, to bardziej dyskomfort dla ucha niż uchybienie:
    "Nacisnąłem na dzwonek, a kiedy drzwi się otworzyły, wszedłem do niedużego przedsionka"
    "Nacisnąłem dzwonek".
    Wczoraj widziałam jeszcze jakieś powtórzenia, ale dziś kryją się skutecznie, to może i coś mi się pomyliło.
  • Narrator 19.12.2020
    Ach, co ja bym bez ciebie zrobił? Chyba muszę pomyśleć o ufundowaniu jakiejś nagrody za darmowe, bezstronne odrobaczanie moich tekstów. Wczasy w Puszczy Jodłowej, lub coś w tym stylu.

    „Nacisnąłem na dzwonek” - ewidentna pomyłka. Pisząc to, chyba musiałem być czymś nabuzowany.
    Co do tego przecinka, nie jestem pewien. Zmuszasz mnie do odświeżenia znajomości zasad interpunkcji, co zrobię z przyjemnością.

    Zachęcam do wyszukiwania dalszych błędów. W życiu często byłem bity; jeden kopniak więcej nie zrobi mi różnicy :)
  • Tjeri 19.12.2020
    Narrator hahaha (chyba)
    To jak znajdziesz coś o tym przecinku, daj znać. Zwrócił moją uwagę, ale z konstrukcja zdania jednak niesie wątpliwości czy słusznie. :(
  • Tjeri 19.12.2020
    Nie ta buźka wskoczyła...
  • laura123 19.12.2020
    Pisząc o rozowych okularach, nie mialam na myśli nastolatkowego piszczenia, choćby ktoś fige pokazał, tylko o umiejętność patrzenia nawet na złe strony w sposób pozytywny.
    Tyle.
  • Tjeri 19.12.2020
    No ja też nie miałam na myśli nastolatkowego patrzenia.
    Dla mnie po prostu wydźwięk jest bardziej smutny, pesymistyczny. Dlatego też zastanawiam się, czy to bardziej czytanie, czy mój nsstrój.
  • laura123 19.12.2020
    Wydźwięk taki jest, już choćby od pierwszego zamknięcia drzwi w hotelu... później te samotne spacery. No i rezygnacja z czegoś więcej, chodzi mi o Kate...
  • kigja 19.12.2020
    Nie podoba mi się.
  • Narrator 20.12.2020
    Mnie również :)
  • kigja 20.12.2020
    E, tam. To był żart. Tylko.
  • Jerzy 19.12.2020
    Moje pierwsze wrażenie. Piękny plastykowy bohater. Brak prawdziwego życia. Nuda!
  • Narrator 20.12.2020
    Oczywiście, że ten temat, a tym bardziej sposób pisania jest nie dla każdego. Matematyka i muzyka poważna też są nudne.
  • Jerzy 20.12.2020
    Muzyka poważna jest wspaniała, podobnie jak literatura.Mam wysublimowany smak i nawet w bardzo sprawnym literacko tekście wyczuwam sztuczność. Wysil wyobraźnię: każdy sprawny technicznie literat potrafi opisać Stracha na Wróble, ale już nie każdy opisze to, co on czuje podczas upału wiatru (sik!), a nawet...deszczu.Umiejętność czytania nut, nie daje gwrancji, że zagramy Chopina.Powodzenia.
  • Narrator 20.12.2020
    „Mam wysublimowany smak” — jakoś nie zauważyłem tego w twojej pracy. Dla mnie jest ona mało oryginalna, trywialna, na poziomie kilkunastoletniego dziecka, a jeśli już coś przeżyłeś, to masz ubogie, jednostronne doświadczenia.

    Tak ogólnie, w swoim życiu spotkałem dwa rodzaje ludzi: tych, co chcą budować, oraz tych, którym przyjemność sprawia niszczenie. Z całym szacunkiem, odnoszę wrażenie, że należysz do drugiej kategorii.
  • Szpilka 20.12.2020
    Narrator, Ty masz bardzo ciekawy sposób pisania i nawet gdybyś napisał o niczym, to też dobrze by się czytało. Gdzieś czytałam, że to wynika ze sposobu budowania zdań (prawostronne lub lewostronne), a nie tylko z barwnego słownictwa, jak się powszechnie uważa ?

    Najlepszą bułę z kiełbachą jadłam w Brukseli z budy usytuowanej obok Atomium, w samym Atomium restauracja dla snobów, dlatego trzeba było się posilić na ulicy, sam zresztą wiesz, że na wyjeździe się nie wybrzydza, bo nie ma na to czasu ani ochoty, trzeba szybko brzuch napełnić i ruszać dalej ? Poza tym nawet w miarę dobre restauracje korzystają z cateringu albo z gotowizny w puszkach, ostatnio zamówiłam zupę węgierską w całkiem szykownej knajpce, a potem w barze przy plaży i okazało się, że i restauracja, i bar serwują zupy z puszki. Kiedyś tak nie było, knajpa miała własną kuchnię i tam warzono potrawy, ech, wszystko się zmienia, nie tylko my ?
  • Narrator 20.12.2020
    Znałem znakomite miejsca w Düsseldorf, gdzie można dobrze zjeść, również w okolicy (Meerbusch–Osterath), niestety ostatni raz byłem tam w 2011, a teraz to żal patrzeć co się dzieje.

    Miło mi, że się Tobie podoba moje pisanie i masz na ten temat ciekawe spostrzeżenia, o których nie wiedziałem. Mam nadzieję, że już wkrótce będę mógł czerpać inspirację z Twoich nowych wierszy :)
  • Szpilka 21.12.2020
    Narrator

    Hmmm ?
  • Bajkopisarz 20.12.2020
    Przepięknie opisane. Takie opisy otoczenia, na którym opiera się całe zdarzenie, bo właściwie nie sensacyjna akcja, umiał robić tylko jeden znany mi autor dzieł portalowych, więc jeśli to Pan, Panie P.K. to pozdrawiam serdecznie, a jeśli nie, to oprócz serdecznych pozdrowień dołączam gratulacje za tak wysoki poziom.
    Jest tu wszystko, co potrzeba, żeby czytelnika przyciągnąć, zainteresować, podać mu dawke pewnych emocji, które musi sam nazwać i sam w swojej duszy odegrać, bo chociaż każdy będzie melodię znał, to odtworzy ją jedyny, niepodrabialny sposób. Tęsknota, nostalgia, projekcja marzeń, co by było gdyby, co być mogło i zrozumienie, że nic nie mogło. A jeśli marzenia są piękne, to czy aby rzeczywistość im dorówna? A jeśli wspomnienia są pięknę, to czy skonfrontowanie ich z nową rzeczywistością nie zniszczy i wspomnień i rzeczywistości?
  • Narrator 20.12.2020
    Niestety, nie jestem tą osobą, o której wspomniałeś, ale skoro to ktoś wyjątkowy, to czuję się tym porównaniem zaszczycony.

    Nie przywykłem do pochwał, a ty mi ich nie szczędzisz. Ale najbardziej mnie cieszy, że masz takie ciekawe refleksje. Doskonale odgadłeś moje intencje — zapis introwertyka, obiektywny świat jest ledwie rozpoznawalny, jedyna akcja rozgrywa się w umyśle bohatera. Ale czy umysł to rzeczywistość? I tak dalej. Można pisać na tyle sposobów, aż głowa boli, dlatego kocham (i jednocześnie nienawidzę) to robić, a ty mi jeszcze tym wyjątkowym komentarzem dodajesz bodźca. Serdeczne dzięki :)
  • Jerzy 21.12.2020
    Każdy pisać może...
  • Szpilka 21.12.2020
    Ale nie każdego chce się czytać, a Narratora i owszem ?
  • Jerzy 21.12.2020
    Uwaga! Nie mialem czasu...napisałem dużo. Kumasz.
  • Narrator rok temu
    Dawny tekst, nowa edycja: po usunięciu 72 zaimków „się”.
  • Dekaos Dondi rok temu
    Narratorze↔Tekst jakby o człowieku, na pograniczu dwóch światów. Tego jakim by chciał, żeby był i takim jakim jest, w sensie obiektywnym, czyli bez obserwatora. To rzecz jasna wielki skrót myślowy. Można widzieć, co człowiek czyta, poprzez pryzmat spojrzenia. Tym bardziej, że w pierwszej osobie. Też tak lubię najbardziej.
    No i oczywiście , tekst wzbogacony→brakiem→i pokawałkowany, co sprawia, że czytanie zyskuje na jakości.
    Chcąc ze wszystkich moich wywalić, to ho ho ho...
    Gdy wrzucam powtórkę, to wtedy wywalam. Ostatnio znaczę: Tbs:)
    Pozdrawiam?:)
  • Dekaos Dondi rok temu
    P.S↔No i tytuł ciekawy, gdyż wiele zdarzeń, wierzeń, spraw, tęsknot, zjawisk itp.→ jest niezależnych od nas.
    Nasze chcenie lub nie, nie sprawi, że coś będzie lub nie itp..
    I tak będzie lub jest, co ma być:)
  • Narrator rok temu
    Dekaos Dondi

    Tytuł nakręca liczbę odsłon, treść komentarze.

    Po co pisać nowe teksty, skoro można edytować archiwizowane? Zresztą każdy nowy tekst prędko znika w szufladzie, w wirtualnej szufladzie. Chyba, że powstanie inny portal literacki, wtedy można zacząć zabawę od początku.?

    Miłego weekendu! ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania